Archiwa tagu: oscary

birdman

Birdman, reż. Alejandro González Iñárritu, USA 2014

Iñárritu to bezdyskusyjny mistrz kontrapunktu. Dyrygent prowadzący niezależne linie melodyczne i wiążący je w polifoniczny węzeł. Każda z nich pozostaje sobą, ale też – wzbogacona współbrzmieniem – staje się czymś więcej. Oczywiście, skoro mówimy o filmach, linią melodyczną jest tworzący opowieść wątek. Skupić się na jednym to wcale niemało, a tu drugi, trzeci, czasem czwarty. Przy kolejnym oglądzie wcale nie jest prościej, bo każdy z wątków oglądamy intencjonalnie – tropiąc jego związki z pozostałymi (bo już wiemy, że one są i im mniej nazwane wprost, tym istotniejsze). Amores peros, 21 gramów, Babel. Trzy potwierdzające to tytuły.  BirdmanI najświeższy: Birdman, w którym fabuła nie rozszczepia się na oddzielne wątki. Wręcz przeciwnie, opowieść koncentruje się na jednej sprawie: ostatnich próbach i premierowym spektaklu sztuki. Pierwszoplanową postacią jest aktor chcący sobie samemu i wszystkim wokół udowodnić, że jest aktorem, nie celebrytą. Spektakl ma odegrać rolę lakmusowego papierka.

Czas i przestrzeń ściśle do głównego zdarzenia przylegają. To ledwie kilka dni z wieczornymi przedpremierami, aż po premierę i The Day After. Ciśniemy się na deskach Broadwayu, w piwnicznych garderobach i korytarzach, raz po raz wychodząc w najbliższą przestrzeń (dach, ulica, pub) dla zaczerpnięcia tchu lub zaciągnięcia się papierosem.

Inny Iñárritu? Ten sam. Tym razem polifonicznie splatający z sobą różne kody kulturowe: biograficzne, literackie, teatralne, filmowe, popkulturowe, socjologiczne, recenzenckie etc. Zamiast kontrapunktu nieustanne przenikanie się wielu warstw.

***

Riggan Thomson (Michael Keaton) to hollywoodzka gwiazda o szalonej (niegdyś?) popularności. Zagrał w superprodukcji (i jej licznych sequelach). Mike Shiner (Edward Norton), młody zdolny broadwayowskiej sceny ripostuje mu, że „popularność to tylko marna kuzynka prestiżu”, a ludzie i tak nie znają Riggana Thomsona, lecz „gościa w stroju ptaka, który opowiada dziwne historyjki”. Jak by nie było czarny ptasior chodzi za Rigganem, mówi do niego, kusi gwiazdorstwem i przekonuje, że nie umilknie, już zawsze będzie tuż obok, pod skórą, w głowie, nie pozwoli Rigganowi zapomnieć o sobie, bo…jest nim (albo odwrotnie: Riggan jest ptaszyskiem). Birdman7Warstwy: 1) biografia: Michel Keaton ogrywający własną karierę i wcześniejszy występ w Batmanie (1992). Problem Riggana staje się więc realnym pytaniem o wartość kunsztu aktorskiego tych, którzy zasmakowali popkulturowego sukcesu.

2) popkultura/świat Hollywood: W dialogach raz po raz żongluje się ikonami mainstreamu. A to plotka o Martinie Scorsese, który ma na premierze rozgrywać casting do nowego filmu. A to Woody Harrelson (Igrzyska śmierci 3), Michael Fassbender (tu wspomniany jako aktor z X-Mena), Jeremy Renner (jeden z Avengersów) etc. Czy anegdota „katastroficzna” o George`u Clooneyu, która jednak potwierdza, że choć Riggan deklaruje powrót na łono Sztuki, żal mu statusu gwiazdora, bezpiecznej amortyzacji dawanej przez sztab pracujących na niego „wizażystów”. Ze świata popkultury jest, oczywiście, materializująca się postać Birdmana. 

3) kod fantastyki – wieloznaczny i dodający do będącej w przewadze konwencji realistycznej, szaleństwo wizji. Można pójść za sugestią i wierzyć, że Riggan raz po raz fruwa czy telepatycznie przesuwa przedmioty. A można też traktować go jak znak narastającej choroby psychicznej lub spalającego zaangażowania w sztukę, które wystawia wysoki rachunek: coś za coś. 

4) litertura – film – teatr – bo przecież mamy trzy w jednym. Opowiadanie Raymonda Carvera (O czym mówimy, kiedy mówimy o miłości) zaadaptowane scenicznie (fragmenty scen w różnych wariantach są teatralnym smaczkiem Birdmana). Z Carvera jest też motto filmu, mówiące o tęsknocie za miłością i byciem dla kogoś kimś ważnym. Jego parafraza pada w scenicznych puentach. Oglądamy jednak film. Film, w którym tekst literacki i sceniczne interakcje przełożone są na stricte filmowy język, wprowadzający między innymi całą (niedostępną czytelnikom i widzom teatralnym) zakulisowość scenicznych zdarzeń.

Birdman55) aktorstwo – najgrubszą kreską rysując, zaznaczymy rozdział między grą aktora filmowego i teatralnego, ale rzecz ma wiele niuansów, które rozgrywają się w starciu: Riggan – Mike. Pierwszy ma przed sobą przede wszystkim konfrontację z obcym światem teatru, więc jak nigdy dotąd wchodzi w rolę całym swym ciałem, psychiką i talentem. Nawet Mike (w rozmowie z Tabithą, krytyczką teatralną) odrzuci jej drwiącą etykietę „hollywoodzkiego klauna w kostiumie ptaka„, bo Riggan jest kim jest, ale w dniu premiery wejdzie na scenę i postawi wszystko na jedną kartę. 

Kulisy odsłaniają, jak serio aktorzy angażują się w zadanie i jak wielką wagę przywiązują do sukcesu. Mike, słynący z brawury scenicznej, eksperymentów, spontaniczności i „superrealizmu” (prawdziwy gin i nieudawany seks) powie wręcz, że sobą jest tylko na scenie, gra wszędzie poza nią. Oczywiście, że brzmi w tym pogłos szekspirowskiego toposu theatrum mundi.  Tym bardziej, że przecież Mistrz ze Stratfordu wraca również w popisie anonimowego aktora, który chcąc ukazać „skalę możliwości”, wygłasza monolog Makbeta o życiu, które jest powieścią idioty, a jakże.

5) krytyka teatralna (literacka, filmowa) – jej apodyktyczność, asekuranctwo, nierzetelność czy koniunkturalność – albo niezłomność, kryterialność, ochrona Sztuki przed oszołomstwem.Trzy sceny, w których pojawia się Numer Jeden teatralnego świata recenzentów z Nowego Jorku, Tabitha Dickinson, to arcyciekawa konfrontacja artystów i komentatorów. Najpierw jest rozmowa w pubie, Mike kontra Tabitha, w której wyczuwa się obustronną świadomość roli i tego, że każde z nich gra antagonistę drugiego. I za nic nie zmieniłoby kostiumu. Puenta należy do Mike`a: „Człowiek zostaje krytykiem, gdy nie może być artystą”.

I od podobnych słów rozpoczyna się scena druga (w tym samym miejscu, niecałą godzinę seansowego czasu później) między Tabithą i Rigganem, który zagaja: „co musi się stać w czyimś życiu, że zostaje krytykiem?” Już te animozje są wystarczająco pieprzne. Do tego świetnie zagrane napięcie, częściowo hamującego swe emocje aktora i cynicznie konkretnej pani krytyk. To jedno z pól konfrontacji: emocje (zaangażowanie, wystawienie na ocenę) – intelekt (wartościowanie, stawianie not). Jedna z moich ulubionych scen. Dynamiczna, choć bardzo „wypowiedziana”, bo zarówno Riggan, jak i Tabitha nazywają wprost swoje pretensje.

Zapamiętałam, że krytyczka na szczycie hierarchii swych kryteriów recenzenckich stawia misję. Ocalić teatr, ostatni bastion sztuki ignorujący blichtr celebry. To jej pozwala powiedzieć: „Zniszczę cię” jeszcze przed obejrzeniem spektaklu. I rozpoczyna wdeptywanie w ziemię wszystkiego, co Riggan sobą reprezentuje. A według niej jest to beztroska, nonszalancja, brak rzemiosła, płytkość i zależność od vox populi (box office`u czy innych pomiarów popularności). Tarczą Riggana Thomsona jest przekonanie o wtórności krytycznych diagnoz (Tabitha może pisać co chce, nie podejmując ryzyka, patrząc na wszystko – na sztukę, człowieka, na kwiat w wazonie – jak na coś, co trzeba sklasyfikować). Ostatecznie, zarzut do odparcia. Mocniejszy będzie następny, obnażający płytkość recenzji i brak profesjonalizmu. Riggan wyrywa notatnik i czyta zapiski Tabithy. Myślę, że Iñárritu wszedł w tej scenie w rolę Mściciela. Dostało się Tabhicie i wszystkim krytykom świata. Bo jeśli tak by było, że zamiast rzetelnej analizy rozdają etykietki i napuszone epitety, to czas najwyższy, by „przestali mylić dźwięki, które słyszą w swojej głowie z prawdziwą wiedzą”.

Scenę trzecią przemilczę, bo buduje finał, a w roli głównej wystąpi tekst napisany po premierze.

6) socjologia i generacje – o czym mówimy, gdy mówimy o zmianie generacji? O niewyobrażalnym przyspieszeniu, przepaści, totalnej zmianie kanałów, którymi dociera się do innych (zarówno wtedy, gdy mamy na myśli interakcje z bliskimi, jak i wówczas, gdy przyglądamy się tekstom kultury – inaczej niż dotąd odbieranym i komentowanym). Kwintesencją tego tematu jest starcie ojca z córką, Riggana z młodziutką Sam, która dopiero co zakończyła odwyk i zostaje przychwycona na pokątnym popalaniu. Pierwsza z płaszczyzn sporu dotyczy sfery relacji i zaufania. Ale mnie interesuje tło drugie.  Birdman3

Riggan sprowadza swe pretensje do tego, że coś może zakłócić efekt jego pracy. A jemu tak straszliwie zależy, by ludzie przyszli do teatru, uczestniczyli, przeżywali, docenili etc.

Sam (Emma Stone), poza tym, że nakłuwa balon egocentryzmu (nie o ideę tu chodzi, lecz o karierę i bycie ważnym), demaskuje też anachronizm odbioru sztuki. Przede wszystkim jej sacrum czy choćby ważność. A z pełnej wściekłości pyskówki wynika jedno: dziś nic nie jest tak naprawdę ważne, nikt nie kibicuje ci, byś stał się kimś, bo świat goni za wiatrem. Może cię obdarzyć uwagą tylko na moment i to pod warunkiem, że zejdziesz z teatralnych desek i zalogujesz się gdzie trzeba. Tam, gdzie dzieje się WSZYSTKO. Riggan pokpiwa, że tak myślą frajerzy, którzy chcą zaistnieć w sieci. Sam ripostuje: to ty masz problem z zaistnieniem. „Nienawidzisz blogerów, wyśmiewasz się z Twittera, nie masz nawet Facebooka. To ty nie istniejesz”. Jasne, że głos dziewczyny nie jest wykładnią, ona sama czuje, że się zagalopowała. A późniejsze sceny, w których zakłada ojcu konto na Twitterze lub informuje, że filmik z zarejestrowanym truchtem Riggana (w majtkach i skarpetkach) trafił na YouTuba i w ciągu godziny zdobył setki tysięcy fanów – brzmią ironicznie.

Zostawiłam tę scenę na koniec, bo pada w niej jedno z najważniejszych dla mnie zdań, które definiuje mi film Iñárritu. Mówi Sam: „Robisz to [spektakl], bo jesteś przerażony, jak my wszyscy, że jesteś nieważny. I wiesz co? Racja. Jesteś. To nie jest ważne. Ty nie jesteś ważny. Przywyknij do tego”. Mam nadzieję, że nie ja jedna odbieram Birdmana jako podważenie tej myśli. Coś jednak ma (może mieć) znaczenie. Dla kogoś jesteśmy (możemy być) ważni. I nie warto (to nie jest jedyna opcja) przywykać do egalitarnej pulpy, w której nic nie istnieje dłużej niż moment, a o ważności decydują lajki czy hejty.

***

Naprawdę niezły film. Zostanie z nami dłużej niż gorączka oscarowej nocy. Póki jeszcze mam kilka godzin na snucie spekulacji, dodam, że to mój faworyt. Najlepszy film.

Oj, Whiplash bardziej poruszyło emocje, Grand Budapest Hotel intensywniej mrugał aluzjami, a Boyhood mnie wzruszył. Lecz filmem najważniejszym, mającym przede mną jeszcze sporo odczytań jest Birdman.

***

aneks
Oscarowe statuetki
najlepszy film
najlepszy reżyser (Alejandro González Iñárritu)
najlepszy scenariusz oryginalny
najlepsze zdjęcia (Emmanuel Lubezki).

I pięć nominacji: aktor pierwszoplanowy (Michael Keaton), aktor drugoplanowy (Edward Norton), aktorka drugoplanowa (Emma Stone).

zniewolony

Zniewolony (12 Years a Slave), reż. Steve McQueen, USA, Wielka Brytania 2013

Zniewolony. plakatNawet tytuł jest słaby. Zwłaszcza w wersji oryginalnej. Kto się dobrze wczyta, już nie musi oglądać. Dwanaście lat, czyli bardzo określony interwał czasu. Musiał być początek. Solomon Northup to wolny czarny mężczyzna, któremu ktoś narzuci niewolę – łatwo domniemać, że wystarczy wywieźć go na Południe, wmówić nową tożsamość, nowy status przylgnie do niego „samoprzylepnie”. Będzie tuzin trudnych lat. I nadejdzie wyzwolenie.
Głupio się ogląda historię, która ma zaprogramowany dobry koniec. Podskórnie liczę na jakąś przewrotkę, ale daremnie. Gdy Solomon cierpi, tęskni i źle mu w niewoli, chciałoby się mu podpowiedzieć: spoko, jeszcze chwilka, złe minie, znów będziesz sobie pan.

Chwilka-nie-chwilka… 133 minuty, o sto za dużo. A gdybym była złośliwa, powiedziałabym, że aż o sto trzydzieści trzy.

Czułam pismo nosem. Co nowego można powiedzieć o niewolnictwie, o racji abolicjonistów, o podłości wszelkiej maści „panów”? Niby nic. Ale to właśnie rodzi nadzieję, że jeśli za temat weźmie się fachman (Steve McQueen!!!), to przeorze pole pod nowe żniwa. Rany! Porażka na całej linii. Pierwszą ćwiartkę filmu traktowałam jak wprowadzenie do „rewolucji”, drugą – jak stymulację oczekiwań widza, przewrotną ciszę przed burzą. Potem światełka gasły, bo co z tego, że finał coś zmieni, jeśli przez dwie godziny nudzę się i nie mogę wzruszyć nawet spektakularną sceną bicia czy popisu wredoty. Czy muszę dodawać, że nawet finał był o smaku landrynki?

Na plakacie dewiza: „Człowiek wolny pozostanie nim na zawsze”. Myślisz, że to tylko chwytliwy trick dystrybutora? A to sedno pomysłu. Jednowymiarowy ton, obraz bez cieniowania, więc bez głębi. Solomon Northup ma śliczną żonę, słodką córeczkę, żwawego syneczka i talent do gry na skrzypcach. Ile ma, tyle traci – prócz godności. Napotyka oszustów, tchórzy, białe buraczane typki spod ciemnej gwiazdy… Dostaje cios i wstaje jakby miał przy podeszwach sprężynki. Murzyn (zostawiam to słowo, by dostroić się do czasów sprzed Lincolna), który posmakował wolności, nigdy jej nie utraci. Czy mam coś przeciwko tej myśli? Nic poza tym, że to nie jest myśl, lecz wishful thinking

Można polecić seans Zniewolonego wszystkim sympatykom kultowego serialu Isaura. W roli Leoncia – Michael Fassbender. Niewolnica ma na imię Patsey, jest bawełnianym stachanowcem (500 funtow zbioru dziennie – 250 % normy). Znosi pożądanie pana, zazdrość pani, baty, brud i znój. Nie wiem, jak to możliwe, ale ten stuprocentowy szturm na wzruszenia zamroził moją empatię na amen. Pewnie, że plecy w pręgach i czyjeś prawo do mydełka każą mi stawiać raczej na czarne niż na białe. Na pewno niejeden psychopata korzystał z praw do „własności” w podobny sposób. Co nie zmienia mojego podejrzenia, że jednak dzielenie świata na białe i czarne, dobre i złe, zdolne do głębokich humanistycznych uczuć i wyzbyte tej zdolności… jest grubo przesadzone. 

Nie ma szlachetnych białych? Są. Jak już, to na amen. Na przykład taki Kanadyjczyk Samuel (Brad Pitt!!! – nie wierzę, że Pittowi przeszły jego kwestie przez gardło bez żadnego szczękościsku). Gdy już niemal nie ma ratunku, by z południowej farmy skontaktować się z kimś, kto potwierdzi wolność głównego bohatera, pojawia się dzielny biały, który odważy się na dobry uczynek. Zanim cokolwiek zrobi, wygłosi exposé. Osiem grzybów w barszczu. Film nominowany do Oscara (dziewięć nominacji!), obdarowany Złotymi Globami, film twórcy tak arcydzielnych obrazów jak Głód czy Wstyd, odwołuje się do łopatologii i serialowej dublerki (słowo powtarza to, co mówi obraz). Nie dowierzam. Może ja miałam zły dzień? Może Ktoś pójdzie i się wzruszy? Jeśli tak, proszę o odzew. Pomoże mi to wyjść z konsternacji, w jaką popadłam po seansie. Zaczęłam mówić sama do siebie. Zadawać pytania retoryczne, chwytać się za głowę (ostatkiem sił powstrzymując się od wyrywania włosów – jestem typem pragmatycznym, nie będę inwestować w perukę). Opowieść poparta autopsją, podszyta potencjalnym wzruszeniem, nie porusza zupełnie. Nie ma napięcia. Emocje kumulują się w ziewaniu. Albo widz winny, albo scenariusz. Jako że nie będę przeprowadzać samokrytyki, więc obstawiam to drugie.

Szukam choć jednej sceny, która budzi moje emocje. I coś chyba mam.
Dwie sceny, paralelne. Solomon Northup wraz z kilkoma towarzyszami niedoli jest eskortowany na Południe. On sam jeszcze nie wierzy w to, co się dzieje. Żył jak człowiek wolny, więc ze zdziwieniem słucha, jak przestraszony Murzyn niemal modli się o interwencję swego pana. Inni powątpiewają, ale pan 
stawia się i wymusza uwolnienie swojej „własności”. Niewolnik przytula się do pana jak wierny sługa (piesek zabrzmialoby niefortunnie, prawda?).
Po dwunastu latach, gdy na farmę potwornego Edwina Eppsa (Fassbender) przybywa wezwany listem dawny przyjaciel, Solomon pada mu w ramiona. Wbrew temu, co sugeruje główna linia filmu (wolny duchem niewolnik jest zawsze wyprostowany), ten obraz unaocznia, że wolność przynosi ktoś drugi. Ktoś, kto usankcjonuje nasze mniemanie na swój temat. Kto zaświadczy. Wtulenie się w ramiona wybawcy przypomniało mi ww. scenę z początku. Co z niej wynika? Może nic poza symetrią kompozycji. A może to, że Solomon Northup poczuł na plecach ciężar zniewolenia, bezgraniczną wdzięczność za to, że otrzymuje coś, co kiedyś było jego bez niczyjej łaski. Trochę będzie miał do przepracowania, zanim wejdzie w stare buty. Jakie stare? Oczywiście nowe, tak jak koszula, tużurek (?) i kapelusz w soczystych kolorach wolności.

czekam na pretekst

Była taka intencja, w imię której w krótkim czasie nadrabiałam filmowe zaległości. Na co dzień mam poczucie umiarkowanego nasycenia, w kinie bywam często, dokarmiam się tym, czego mi trzeba, wiem, co gości na ekranach i co jest nagradzane. Jestem tak jakby up-to-date. Tak jakby, bo jak przychodzi co do czego, to się okazuje, że wszystko, co hitowe, oscarowe i nagradzane mija mnie bokiem. Stąd się wzięło nadrabianie. 

Obejrzałam: Skyfall, Lot, Poradnik pozytywnego myślenia, Życie Pi, Operację Argo, Wroga numer jeden i przypomniałam sobie Bestie z południowych krain. I niczym polska Edith Piaff – wyznaję, że „niczego nie żałuję”, ale też nie ma tak, bym bez któregoś tytułu nie mogła się obejść. I o żadnym nie mam potrzeby pisać. Niepokoi mnie to, bo kto wie, czy  we mnie coś nie strzykło, czy nie zgubiłam sprężynki albo-co. Taki nietalent do mówienia o amerykańskim kinie czuję, że aż niepodobna. Więc coś powiem, żeby potwierdzić przez zaprzeczenie.

Skyfall

SKYFALL. Najlepsza jest piosenka Adele. Najbardziej odpychający – Javier Bardem. Co zamierzone, bo ten blondynek to schwartz charakter. Scena z wyjmowaniem zębów zapadła mi w pamięć. Raoul Silva, jak się okazuje, został porzucony i zdradzony. Miał się ratować cyjankiem ukrytym w zębie, ale jak go wydłubał, to mu wyżarło jamę ustną. To na mnie podziałało. Gdy Bardem wyjął szczękę, by pokazać kikutki ząbków, to mu uwierzyłam. I już się nie dam nabrać na jego zdjęcia cywilne. 

Co do meritum: świat potrzebuje zbawicieli. Nawet jeśli pani prokurator wpiera Judi Dench (M.), że jej czas się skończył, to oczywiście, że nie. Potrzebujemy starej gwardii, choćby nie wyrabiała normy na ćwiczeniach. Ważne, by czuwali, gdy zapada zmrok. A nowoczesne gadżety (np. radio) niech będą z nimi.

Operacja ArgoOPERACJA ARGO i Ben Affleck w podwójnej roli. Za kamerą i przed nią. W zasadzie: ja tę opowieść kupuję. Jest amerykańska do szpiku kości, nawet jeśli czas ekranowy wskazuje na przewagę Azji. Zdarzyło się naprawdę: w 1980 roku Tony Mendez uratował sześcioro Amerykanów (pracowników ambasady), nad którymi wisiała realna groźba unicestwienia przez reżim Chomeiniego. Zainspirował się Planetą małp, Hollywood miało okazję przetestować swoją magię i z testu wyszło jak konferansjer w przebraniu, co to zapodaje bajer, ale przesłanie ma czyste. Podobno rolę agenta FBI miał zamiast Afflecka grać Brad Pitt. Nie ma szkody. Affleck jest w stylu nieheroicznym, niepozornym, rozumiejącym. Aż dziw, że powierzeni mu nieszczęśnicy nie dowierzają Mendezowi i nie pozwalają sobie na łatwy optymizm. Scena ucieczki na lotnisku, na oczach wroga, rozgrywa się w napięciu, które potęguje improwizacja i nieobliczalność. Skoro to wszystko szczera prawda, to nie mam co grymasić, że finał jest rodem z baśni. Choć jest. I mogę tylko powtórzyć: amerykański hero zbawi świat. Trzeba mu tylko dać szansę.

LotLOT. Denzel, Denzel Washington!, on to potrafi rozpieprzyć scenariusz i poskładać go podług własnych reguł. Tak się przynajmniej zdaje, gdy niepokorny pilot, cudowny wybawiciel niemal setki dusz, roznosi na kawałki zawodowy ethos, fruwa z promilami, idzie w zaparte, serwuje sobie końskie dawki, po czym trzeźwieje od koki. Na dzień dobry mit mamy roztrzaskany. Cały środek filmu to niemal  instruktaż z upadków człowieka nałogu. Bez niespodzianek, choć gra bezbłędna:  jak zechce, to rzuci, AA nie dla niego, czepialscy nie mają racji, a exżona i roszczeniowy syn robią za krzyż pański, coby udręczyć biedaka do cna. Walka z głupotą świata i walka z samym sobą. Scena w sądzie, po której spodziewamy się brudnego kłamstwa, okazuje się właśnie tą, którą chciałabym zobaczyć raz jeszcze. Pada pytanie: „Czy w pana opinii znalezione butelki zostały opróżnione przez Katerinę M.?” [stewardessę, która nie przeżyła wypadku]. Brzydko kłamać, ale już wiemy, że to dla kapitana Whipa „naturalne”. A tu proszę: „W mojej opinii co?” Wiem, że psuję suspens tym, którzy nie widzieli. Ale tu właśnie następuje ładny efekt przekroczenia kreski. O jeden most za daleko. Dalej nie można. Bo mniejsza o zasady, które dawno zszargane, mniejsza o rację, logikę i pragmatyzm. Po prostu czasem robi się coś takiego, co może nas pogrążyć (a często ocala), tylko dlatego, że jakaś sprężynka jest już naciągnięta do granic i po prostu musi odsprężynkować na powrót. I to jest w takim stopniu świetnie, w jakim nieświetne jest zakończenie. Szkoda, że nikt w Ameryce nie wpadł na pomysł… Niemożliwe! Szkoda, że jeśli wpadł, to nie miał siły przebicia – ktoś, kto by cenzurował heroiczne zakończenia. Kto by wycinał padające w finale zdania typu: „Kim jesteś?” oraz wszelkie bębenki, wygrywające triumfalne tony zbawcom, wybawicielom, agentom ostatniego ratunku, herosom po przejściach.

Życie PiJa tu mogę nie mieć racji. Ale cóż. I tak powstrzymuję swą opinię o Richardzie Parkerze – tygrysie bengalskim z Życia Pi, dzięki któremu powinnam uwierzyć w Boga. Owszem, zrobiły na mnie wrażenie rzesze surykatek, ale przypowieściowa formuła, choć prowadzi do jakiegoś zbawienia, zawiesza się dla mnie na drodze krzyżowej: nie mogę przez nią przebrnąć. Może to dlatego, że nie czytałam Yanna Mantela i nie docieram do głębi? Może za dużo amerykańskich filmów w krótkim czasie? Za dużo pozytywnego myślenia? 

była sobie dziewczyna…

An Education, reż. Lone Scherfig, Wielka Brytania 2009

edukacja à rebours (cz.1.)

Plakat filmu niesie z sobą dwie sugestie, mylące. „W kinach od 19 marca” – jednak nie o tegoroczny marzec – jeszcze kasłający nam za plecami – chodzi. Oscary również są z poprzedniej odsłony. Dla ścisłości dodam, że nominacje się nie zmaterializowały, a wyróżnienia adresowane były: dla filmu, scenariusza (Nick Hornby) i pierwszoplanowej aktorki Carey Mulligan.

Drugie mrugnięcie to „komedia romantyczna”. Kto nie dostrzegł napisu i tak odczyta przekaz, widząc sympatyczne, upozowane zdjęcie dwojga (w tej wersji plakatu odcięto Sekwanę i paryski entourage).

A tymczasem, owszem, jest to film nieskomplikowany, ale bezpretensjonalny. O historii miłosnej, lecz nieco bardziej o dziewczęcości, o tym „jakie się wtedy ma sny” i jak trzeba się z nich przebudzić.

Zgodzę się ze sloganem podrzuconym przez dystrybutora, że mamy tu ciekawy mariaż tego, co daje nam edukacja tradycyjna i szkoła życia. Obie potrafią doprowadzić do wściekłości i niosą gorycz. I żadna nie zastąpi drugiej – kompromis jest wymuszony, lecz nieuchronny, jeśli chcemy poznać siebie naprawdę i zrozumieć balast dołączony w bonusie do upragnionych przyjemności.

Podoba mi się polski tytuł, bo uwalnia opowieść o Jenny Mellor od jednowymiarowych klisz: edukacja, miłość, rodzice, pasje, koleżanki i tymczasowe mistrzynie, kolejne nastoletnie urodziny i utracona niewinność, i odzyskana na nowo (ale już  przyprawiona świadomością, że każdy ma w sobie kilka warstw o różnym posmaku). Nie jest słodko. Jest w sam raz.

była sobie Jenny…

Jenny ma siedemnaście lat, uczy się w szkole dla dziewcząt, jest bystra i dużo wie. Chciałaby dostać się na Oxford. Jeśli tylko popracuje nad łaciną, marzenie jest w zasięgu. Gra na wiolonczeli, ale na razie chodzi wyłącznie na szkolne koncerty. Czyta i pisze niezłe eseje. Uczy się francuskiego i lubi czasem – ot, tak sobie – wpleść do rozmowy kilka zdań w tym języku. Francja to kwintesencja jej dziewczęcych marzeń i sublimacja tego, co chciałaby od życia otrzymać. „Po skończeniu studiów stanę się Francuzką” – a tymczasem słucha piosenek Jacquesa Brela, uwielbia Juliette Greco, a wraz z nią egzystencjalny Paryż. Tłumaczy koleżankom Obcego Camusa. Dla równowagi lubi angielskich malarzy z kręgu prerafaelitów, spośród których zastrzeżenia budzi w niej zbyt jaskrawy Holman Hunt, a szczególny sentyment Edward Burne-Jones (jego dwa obrazy – Fyllis i Oczarowanie Merlina – mają swoją rólkę w filmie).

„Jeśli dostanę się na studia, będę czytać to, co chcę, słuchać, czego chcę, podziwiać obrazy, oglądać francuskie filmy i rozmawiać z ludźmi, którzy znają się na wielu tematach.” I to wszystko raczej na pewno;) się stanie. Trzeba wdrożyć się w szkolny dryl, przejść selekcję egzaminacyjną, pracować, oswoić biblioteki, czasem zarywać noce i godzić się na narzucony rytm wtajemniczeń. Ale chyba warto? Dokądś ten trakt prowadzi (chyba).

Jest jednak droga równoległa, która materializuje się przed przemoczoną deszczem Jenny w postaci uśmiechniętego Davida. Świetna scena na przystanku, w której on proponuje, że podwiezie jej wiolonczelę, podczas gdy ona, jako panna rozsądna i niezawierająca znajomości na ulicy, pójdzie sobie równolegle do auta. Tak się zaczyna. Historię tego spotkania przedstawia film. Nie zdemaskuję fabuły, ale zaznaczę, że David może sprawić, by marzenia Jenny nabrały intensywności zanim zbledną lub rozmienią się na porcjowane radości. Świat łykany haustami: koncerty, aukcje dzieł sztuki, podróż do Paryża, kluby jazzowe, perfumy Chanel i rosyjskie papierosy. Dlaczego nie zaspokajać pragnień póki są niezakurzone, gdy posmakowanie może sprawić, że zapragniemy jeszcze mocniej? Można hic et nunc doświadczać życia i oczekiwać nowych dróg za każdym zakrętem.

Kto to wie, co zza zakrętu wyskoczy? Rozczarowania wpisane są w ten scenariusz już na starcie. I co tu jest namiastką czego? Szkoła jest atrapą życia? Życie namiastką marzeń? Jak to jest, gdy te pytania stawia sobie siedemnastolatka, która na naszych oczach pozbywa się naiwności, nadal pozostając dziewczyną w stylu Audrey Hepburn?

Film Lone Scherfig nie jest dramatem społecznym, nie porównuję więc Jenny Mellor do jej kinowych rówieśniczek (wiadomo, że inny świat jest w głowie np. Ree Dolly z Winters`Bone, bo inny czas i inna skala problemów). Prosta historia Lone Scherfig ma swój punkt ciężkości gdzie indziej.  Jaka siła jest w tym, co dziewczęce! Nie: urocze, różowe, słodkie, infantylne, nie dziewczyńskie nawet. Jenny Mellor tam gdzie się pojawia, wprowadza kondensację tej cechy. Opowieść koncentruje się na tym, jak cenną wartością jest jej zachwyt, apetyt na życie, ciekawość świata, wdzięk (nie do końca uświadomiony), bunt i bezkompromisowość, jej przyszłość i potencjalność.

Dla rodziców Jenny jest tym, o co się troszczą organicznie – chcą, by ominęło ją to, czego sami doświadczają: niespełnienie i strach. Postępują nierozważnie i niedojrzale, zwłaszcza postać ojca jest groteskowa (tylko Alfred Molina, nikt inny!). Są niemądrzy, ale oddani – piękna jest scena, gdy ojciec przeprasza Jenny przez drzwi i stoi tak z ciasteczkami w ręku.

Szkoła, którą Jenny porzuca, jest nie tylko skompromitowana w swej zaściankowości (ten aspekt ucieleśnia pani dyrektor, Emma Thompson!), ale również zraniona odrzuceniem. Nauczycielka angielskiego, panna Stubbs, widzi w Jenny samą siebie sprzed lat. Boi się wyborów Jenny, zaprzepaszczonych szans, utraconej niezależności, którą miało dawać wykształcenie. Przykro jej, gdy w tonie Jenny słyszy, że uważa ją za martwą. I cóż, sama przyznaje, że to co ma, nie jest tym, o czym marzyła: opuszczają ją najlepsze uczennice, a ona czyta infantylne „eseje o kucykach”.

Oj, scena rozmowy Jenny z panią dyrektor rzeczywiście sięga podszewki. Bo jeśli nauka ma być „ciężka i nudna” zanim doprowadzi do jakiegoś celu, to można zgubić cel lub apetyt. A Jenny chce dużo, mówiąc, że nie wystarczy uczyć, trzeba jeszcze umieć przekonać, że to do czegoś sensownego prowadzi.

Dziewczęcość Jenny ożywczą moc ma dla Davida, starszego od niej mniej więcej o tyle, o ile był bogatszy. Piękna dziewczyna u boku, chłonąca świat w taki sposób, że wszystkiemu nadawała wartości… za to można zapłacić każde pieniądze.

Ale jest jeszcze dziewczęcość głupawa, na której tle docenia się bezpretensjonalność tej prawdziwej. W tej tonacji wypowiada się Helen, dziewczyna ze świata, w którym obraca się David.
Jak one inaczej brzmią. Również dosłownie: Jenny odświeża świat sposobem, w jakim o nim mówi. Podczas gdy Helen ma do dyspozycji ograniczony zasób słów na wyrażenie ograniczonych możliwości pojmowania.

Pociesza Jenny (po nie najlepszej ocenie z łaciny), by się nie kwapiła tak do studiowania, bo nie dość, że studentki są pryszczate, to i łacina żaden cymes: „Ktoś mi powiedział, że za 50 lat nikt już nie będzie znał łaciny. Nawet naród łaciński.”

Prostota tego filmu sprawia, że jest on czymś w sam raz na weekendowy seans. Tym bardziej, że nie pozostawia niesmaku: finał nie mdli słodyczą i nie wykrzywia goryczą. I jaka piękna podróż po skojarzeniach. Konteksty dokładają kolejne warstwy odczytań, a nie są zarazem na tyle głębokie, by ich przeoczenie zubożało odbiór. Wspomnę więc, że oprócz francuskich klimatów i prerafaelickich obrazów (czy dzieła Burne-Jonesa znaczą tu coś więcej?) przywołana jest powieść Charlotty Brontë, Dziwne losy Jane Eyre, bo Jane i pan Rochester stanowią równoległy do dziejów Jenny odnośnik. Silny jest duch Audrey Hepburn – i w stylizacji, i w aurze wokół głównej bohaterki. A nad wszystkim unosi się atmosfera Londynu początku lat 60., w którym rozgrywa się akcja.

ps.

Poza tym uważam, że nie powinno się rozwiewać dziewczęcych marzeń. To nie jest fair ze strony życia. Zwłaszcza, że nie rekompensuje nam tego natychmiastową dojrzałością.