Birdman, reż. Alejandro González Iñárritu, USA 2014
Iñárritu to bezdyskusyjny mistrz kontrapunktu. Dyrygent prowadzący niezależne linie melodyczne i wiążący je w polifoniczny węzeł. Każda z nich pozostaje sobą, ale też – wzbogacona współbrzmieniem – staje się czymś więcej. Oczywiście, skoro mówimy o filmach, linią melodyczną jest tworzący opowieść wątek. Skupić się na jednym to wcale niemało, a tu drugi, trzeci, czasem czwarty. Przy kolejnym oglądzie wcale nie jest prościej, bo każdy z wątków oglądamy intencjonalnie – tropiąc jego związki z pozostałymi (bo już wiemy, że one są i im mniej nazwane wprost, tym istotniejsze). Amores peros, 21 gramów, Babel. Trzy potwierdzające to tytuły. I najświeższy: Birdman, w którym fabuła nie rozszczepia się na oddzielne wątki. Wręcz przeciwnie, opowieść koncentruje się na jednej sprawie: ostatnich próbach i premierowym spektaklu sztuki. Pierwszoplanową postacią jest aktor chcący sobie samemu i wszystkim wokół udowodnić, że jest aktorem, nie celebrytą. Spektakl ma odegrać rolę lakmusowego papierka.
Czas i przestrzeń ściśle do głównego zdarzenia przylegają. To ledwie kilka dni z wieczornymi przedpremierami, aż po premierę i The Day After. Ciśniemy się na deskach Broadwayu, w piwnicznych garderobach i korytarzach, raz po raz wychodząc w najbliższą przestrzeń (dach, ulica, pub) dla zaczerpnięcia tchu lub zaciągnięcia się papierosem.
Inny Iñárritu? Ten sam. Tym razem polifonicznie splatający z sobą różne kody kulturowe: biograficzne, literackie, teatralne, filmowe, popkulturowe, socjologiczne, recenzenckie etc. Zamiast kontrapunktu nieustanne przenikanie się wielu warstw.
***
Riggan Thomson (Michael Keaton) to hollywoodzka gwiazda o szalonej (niegdyś?) popularności. Zagrał w superprodukcji (i jej licznych sequelach). Mike Shiner (Edward Norton), młody zdolny broadwayowskiej sceny ripostuje mu, że „popularność to tylko marna kuzynka prestiżu”, a ludzie i tak nie znają Riggana Thomsona, lecz „gościa w stroju ptaka, który opowiada dziwne historyjki”. Jak by nie było czarny ptasior chodzi za Rigganem, mówi do niego, kusi gwiazdorstwem i przekonuje, że nie umilknie, już zawsze będzie tuż obok, pod skórą, w głowie, nie pozwoli Rigganowi zapomnieć o sobie, bo…jest nim (albo odwrotnie: Riggan jest ptaszyskiem). Warstwy: 1) biografia: Michel Keaton ogrywający własną karierę i wcześniejszy występ w Batmanie (1992). Problem Riggana staje się więc realnym pytaniem o wartość kunsztu aktorskiego tych, którzy zasmakowali popkulturowego sukcesu.
2) popkultura/świat Hollywood: W dialogach raz po raz żongluje się ikonami mainstreamu. A to plotka o Martinie Scorsese, który ma na premierze rozgrywać casting do nowego filmu. A to Woody Harrelson (Igrzyska śmierci 3), Michael Fassbender (tu wspomniany jako aktor z X-Mena), Jeremy Renner (jeden z Avengersów) etc. Czy anegdota „katastroficzna” o George`u Clooneyu, która jednak potwierdza, że choć Riggan deklaruje powrót na łono Sztuki, żal mu statusu gwiazdora, bezpiecznej amortyzacji dawanej przez sztab pracujących na niego „wizażystów”. Ze świata popkultury jest, oczywiście, materializująca się postać Birdmana.
3) kod fantastyki – wieloznaczny i dodający do będącej w przewadze konwencji realistycznej, szaleństwo wizji. Można pójść za sugestią i wierzyć, że Riggan raz po raz fruwa czy telepatycznie przesuwa przedmioty. A można też traktować go jak znak narastającej choroby psychicznej lub spalającego zaangażowania w sztukę, które wystawia wysoki rachunek: coś za coś.
4) litertura – film – teatr – bo przecież mamy trzy w jednym. Opowiadanie Raymonda Carvera (O czym mówimy, kiedy mówimy o miłości) zaadaptowane scenicznie (fragmenty scen w różnych wariantach są teatralnym smaczkiem Birdmana). Z Carvera jest też motto filmu, mówiące o tęsknocie za miłością i byciem dla kogoś kimś ważnym. Jego parafraza pada w scenicznych puentach. Oglądamy jednak film. Film, w którym tekst literacki i sceniczne interakcje przełożone są na stricte filmowy język, wprowadzający między innymi całą (niedostępną czytelnikom i widzom teatralnym) zakulisowość scenicznych zdarzeń.
5) aktorstwo – najgrubszą kreską rysując, zaznaczymy rozdział między grą aktora filmowego i teatralnego, ale rzecz ma wiele niuansów, które rozgrywają się w starciu: Riggan – Mike. Pierwszy ma przed sobą przede wszystkim konfrontację z obcym światem teatru, więc jak nigdy dotąd wchodzi w rolę całym swym ciałem, psychiką i talentem. Nawet Mike (w rozmowie z Tabithą, krytyczką teatralną) odrzuci jej drwiącą etykietę „hollywoodzkiego klauna w kostiumie ptaka„, bo Riggan jest kim jest, ale w dniu premiery wejdzie na scenę i postawi wszystko na jedną kartę.
Kulisy odsłaniają, jak serio aktorzy angażują się w zadanie i jak wielką wagę przywiązują do sukcesu. Mike, słynący z brawury scenicznej, eksperymentów, spontaniczności i „superrealizmu” (prawdziwy gin i nieudawany seks) powie wręcz, że sobą jest tylko na scenie, gra wszędzie poza nią. Oczywiście, że brzmi w tym pogłos szekspirowskiego toposu theatrum mundi. Tym bardziej, że przecież Mistrz ze Stratfordu wraca również w popisie anonimowego aktora, który chcąc ukazać „skalę możliwości”, wygłasza monolog Makbeta o życiu, które jest powieścią idioty, a jakże.
5) krytyka teatralna (literacka, filmowa) – jej apodyktyczność, asekuranctwo, nierzetelność czy koniunkturalność – albo niezłomność, kryterialność, ochrona Sztuki przed oszołomstwem.Trzy sceny, w których pojawia się Numer Jeden teatralnego świata recenzentów z Nowego Jorku, Tabitha Dickinson, to arcyciekawa konfrontacja artystów i komentatorów. Najpierw jest rozmowa w pubie, Mike kontra Tabitha, w której wyczuwa się obustronną świadomość roli i tego, że każde z nich gra antagonistę drugiego. I za nic nie zmieniłoby kostiumu. Puenta należy do Mike`a: „Człowiek zostaje krytykiem, gdy nie może być artystą”.
I od podobnych słów rozpoczyna się scena druga (w tym samym miejscu, niecałą godzinę seansowego czasu później) między Tabithą i Rigganem, który zagaja: „co musi się stać w czyimś życiu, że zostaje krytykiem?” Już te animozje są wystarczająco pieprzne. Do tego świetnie zagrane napięcie, częściowo hamującego swe emocje aktora i cynicznie konkretnej pani krytyk. To jedno z pól konfrontacji: emocje (zaangażowanie, wystawienie na ocenę) – intelekt (wartościowanie, stawianie not). Jedna z moich ulubionych scen. Dynamiczna, choć bardzo „wypowiedziana”, bo zarówno Riggan, jak i Tabitha nazywają wprost swoje pretensje.
Zapamiętałam, że krytyczka na szczycie hierarchii swych kryteriów recenzenckich stawia misję. Ocalić teatr, ostatni bastion sztuki ignorujący blichtr celebry. To jej pozwala powiedzieć: „Zniszczę cię” jeszcze przed obejrzeniem spektaklu. I rozpoczyna wdeptywanie w ziemię wszystkiego, co Riggan sobą reprezentuje. A według niej jest to beztroska, nonszalancja, brak rzemiosła, płytkość i zależność od vox populi (box office`u czy innych pomiarów popularności). Tarczą Riggana Thomsona jest przekonanie o wtórności krytycznych diagnoz (Tabitha może pisać co chce, nie podejmując ryzyka, patrząc na wszystko – na sztukę, człowieka, na kwiat w wazonie – jak na coś, co trzeba sklasyfikować). Ostatecznie, zarzut do odparcia. Mocniejszy będzie następny, obnażający płytkość recenzji i brak profesjonalizmu. Riggan wyrywa notatnik i czyta zapiski Tabithy. Myślę, że Iñárritu wszedł w tej scenie w rolę Mściciela. Dostało się Tabhicie i wszystkim krytykom świata. Bo jeśli tak by było, że zamiast rzetelnej analizy rozdają etykietki i napuszone epitety, to czas najwyższy, by „przestali mylić dźwięki, które słyszą w swojej głowie z prawdziwą wiedzą”.
Scenę trzecią przemilczę, bo buduje finał, a w roli głównej wystąpi tekst napisany po premierze.
6) socjologia i generacje – o czym mówimy, gdy mówimy o zmianie generacji? O niewyobrażalnym przyspieszeniu, przepaści, totalnej zmianie kanałów, którymi dociera się do innych (zarówno wtedy, gdy mamy na myśli interakcje z bliskimi, jak i wówczas, gdy przyglądamy się tekstom kultury – inaczej niż dotąd odbieranym i komentowanym). Kwintesencją tego tematu jest starcie ojca z córką, Riggana z młodziutką Sam, która dopiero co zakończyła odwyk i zostaje przychwycona na pokątnym popalaniu. Pierwsza z płaszczyzn sporu dotyczy sfery relacji i zaufania. Ale mnie interesuje tło drugie.
Riggan sprowadza swe pretensje do tego, że coś może zakłócić efekt jego pracy. A jemu tak straszliwie zależy, by ludzie przyszli do teatru, uczestniczyli, przeżywali, docenili etc.
Sam (Emma Stone), poza tym, że nakłuwa balon egocentryzmu (nie o ideę tu chodzi, lecz o karierę i bycie ważnym), demaskuje też anachronizm odbioru sztuki. Przede wszystkim jej sacrum czy choćby ważność. A z pełnej wściekłości pyskówki wynika jedno: dziś nic nie jest tak naprawdę ważne, nikt nie kibicuje ci, byś stał się kimś, bo świat goni za wiatrem. Może cię obdarzyć uwagą tylko na moment i to pod warunkiem, że zejdziesz z teatralnych desek i zalogujesz się gdzie trzeba. Tam, gdzie dzieje się WSZYSTKO. Riggan pokpiwa, że tak myślą frajerzy, którzy chcą zaistnieć w sieci. Sam ripostuje: to ty masz problem z zaistnieniem. „Nienawidzisz blogerów, wyśmiewasz się z Twittera, nie masz nawet Facebooka. To ty nie istniejesz”. Jasne, że głos dziewczyny nie jest wykładnią, ona sama czuje, że się zagalopowała. A późniejsze sceny, w których zakłada ojcu konto na Twitterze lub informuje, że filmik z zarejestrowanym truchtem Riggana (w majtkach i skarpetkach) trafił na YouTuba i w ciągu godziny zdobył setki tysięcy fanów – brzmią ironicznie.
Zostawiłam tę scenę na koniec, bo pada w niej jedno z najważniejszych dla mnie zdań, które definiuje mi film Iñárritu. Mówi Sam: „Robisz to [spektakl], bo jesteś przerażony, jak my wszyscy, że jesteś nieważny. I wiesz co? Racja. Jesteś. To nie jest ważne. Ty nie jesteś ważny. Przywyknij do tego”. Mam nadzieję, że nie ja jedna odbieram Birdmana jako podważenie tej myśli. Coś jednak ma (może mieć) znaczenie. Dla kogoś jesteśmy (możemy być) ważni. I nie warto (to nie jest jedyna opcja) przywykać do egalitarnej pulpy, w której nic nie istnieje dłużej niż moment, a o ważności decydują lajki czy hejty.
***
Naprawdę niezły film. Zostanie z nami dłużej niż gorączka oscarowej nocy. Póki jeszcze mam kilka godzin na snucie spekulacji, dodam, że to mój faworyt. Najlepszy film.
Oj, Whiplash bardziej poruszyło emocje, Grand Budapest Hotel intensywniej mrugał aluzjami, a Boyhood mnie wzruszył. Lecz filmem najważniejszym, mającym przede mną jeszcze sporo odczytań jest Birdman.
***
aneks
Oscarowe statuetki:
najlepszy film
najlepszy reżyser (Alejandro González Iñárritu)
najlepszy scenariusz oryginalny
najlepsze zdjęcia (Emmanuel Lubezki).
I pięć nominacji: aktor pierwszoplanowy (Michael Keaton), aktor drugoplanowy (Edward Norton), aktorka drugoplanowa (Emma Stone).