Archiwa tagu: piosenka

MÓJ PIĘKNY SYN

„Życie to to, co ci się zdarza, gdy jesteś zajęty układaniem innych planów”.

Słowa z piosenki Lennona (Beautiful Boy), jeden z możliwych kluczy interpretacyjnych. Idę tymi drzwiami, które otwiera piosenka. Ojciec śpiewa ją małemu Nickowi, wraca do niej wspomnieniem, gdy złoty sen się prześnił. 

Archetypiczna więź ojca z synem ma wiele wariantów. W tym – inspirowanym biografią wziętego amerykańskiego dziennikarza – jest wzajemnym przylgnięciem do siebie. Krew z krwi, ktoś najbliższy. Może tym bardziej, że David wychowuje Nicka bez jego matki. On w Stanach, ona we Francji, każde ułożyło sobie nowe życie. Davida wspiera Karen (Maura Tierney), z którą ma chłopca i dziewczynkę. Bezkonfliktowo tworzą nową rodzinę, ale to więź ojca z pierworodnym jest niczym skała, czysta miłość, duma i przynależność. 

Gdy Nick był chłopczykiem, ojciec usypiał go tytułową piosenką: Zamknij oczy, nie bój się, potwór odszedł, przy tobie jest twój tata, mój piękny, piękny chłopcze. Ochronię cię przed wszystkim – taki przekaz. Gdy mały Nick odlatuje na wakacje do Francji, ojciec pyta, czy wie, jak bardzo go kocha: Kocham cię tak, że nie umiem opisać. Tyle do ciebie czuję. Wszystko (everything). Później, gdy pojawiają się maluchy, a Nick jest nastolatkiem, witają się uściskiem i wymianą  słowa, które za wszystko starcza: „Everything”.

I nadchodzi taki czas – niepostrzeżenie, nie wiadomo dlaczego, chyba bez niczyjej winy – że metamfetamina kradnie Davidowi Nicka. Snujesz plany i wkładasz w nie serce, a życie podstawia swój wredny scenariusz. To jest film o bólu, odczuwanym przez ojca patrzącego na ukochane dziecko, które traci. To jest film o miłości za dużej do udźwignięcia. Film z wybitnymi aktorskimi kreacjami (Steve Carell w roli ojca i Timothée Chalamet w roli syna) i mniej wybitnym scenariuszem. Czytaj dalej

nietoperz – niedobrani – #wszystko gra

Nietoperz, reż. Kornél Mundruczó, Teatr Rozmaitości, Warszawa
Niedobrani
, reż. Lucas Belvaux, Francja 2014

# Wszystko gra, reż. Agnieszka Glińska, Polska 2016

Starsi Panowie rzucili obietnicę. Wierzysz nie wierzysz, czasem zanucisz i spróbujesz, czy działa.

Piosenka jest dobra na wszystko
Piosenka na drogę za śliską
Piosenka na stopę za niską
Piosenka podniesie Ci ją
Parararara…

Piosenka to sposób z refrenkiem
Na inną, nieładną piosenkę
Na ładną niewinną panienkę
Piosenka – de son la chanson.

Dobrą metodę wypróbować warto. Indywidualnie lub wespół w zespół. I ja właśnie o tym drugim, o tym, że w ostatnim tygodniu docierają do mnie niemal wyłącznie takie próby. Spektakl w Teatrze Rozmaitości, francuska komedia romantyczna i polski niby musical. Efekt taki, że niektóre piosenki się przyczepiły i z głupia frant domagają się nagłośnienia. Poza tym myślę też sobie, że żadna metoda nie sprawdza się w stu procentach.

1. Spektakl wyreżyserował Kornél Mundruczó, ponad trzy lata temu (wrzesień 2012), widziałam go świeżutko, dopiero co. Nietoperz. Tytuł od Straussa, w dialogach pada „link” do Zemsty nietoperza, ale chyba bez jakiegoś fundamentalnego zaczepienia. Fakt, że operetkowy ton rozsadza powagę sytuacji. Można to nazwać teatrem buffo (jak w omówieniach) albo po prostu drugą szalą, która pozornie równoważy niezręczność sekundowania eutanazji. Ja tylko o piosenkach, więc odstawię temat główny. [Jak to jest, gdy ktoś prosi o taki myk na tamtą stronę. Jak to jest, gdy komuś w tym pomagasz. Jak to jest, gdy zza szklanej szyby – albo z siódmego rzędu – spokojnie sobie na to patrzysz]. Piosenka wprowadza umowność. Pacjent i personel kliniki, na równych prawach, pod dyktando batuty dyrygenta, śpiewają wśród wiszących pod sufitem baloników. Piosenka nie komentuje, lecz kumuluje energię. Fenomenalny jest zwłaszcza finał, w którym cały zespół, z Dawidem Ogrodnikiem na czele, śpiewa piosenkę Umberto Tozzi`ego Ti amo. Najbardziej kiczowatą piosenkę o miłości, jaką sobie można wyobrazić. Z zaangażowaniem jakby chodziło o życiowe credo, ostatnią ekspresję ciała i duszy. Jakby nic poza tym histerycznym Ti amo nie było… Super!

2. W serialu przeglądów filmowych mamy odcinek z Nowym Kinem Francuskim. Kaliber lżejszy, lecz wiele do życia wnoszący. Nawet jeśli da się całą mądrość sprowadzić do kilku popowych piosenek. Jestem już nieomal (!) specjalistką od komedii romantycznych i wiem, że to zupełnie co innego, gdy historię opowiada Anglik, Amerykanin, Hiszpan, Polak, a co innego, gdy robi to Francuz. W jednym zdaniu: jeśli Francuz, to będzie choć ciut o książkach, ze wskazaniem na Zolę, Woltera lub choćby Kanta. Niedobrani

Clément jest wykładowcą filozofii, którego z Paryża oddelegowano na koniec świata, czyli do Arras. Bo wiadomo, że koniec świata jest wszędzie poza Paryżem, który jest tego świata pępkiem. Przymusowa przerwa w życiorysie może się jednak okazać chwilą przełomu. Za sprawą urokliwej, radosnej Jennifer, fryzjerki-kantystki. Ona nie wie, że mówi Kantem. Nie zna Dostojewskiego, ale jest dobrze zorientowana w życiu Jennifer Aniston, niesłusznie porzuconej przez Brada Pitta dla Angeliny Jolie. Oczywiście, schemat: mądry on, głupia ona zostanie przenicowany. Bo prawda jest zawsze odwrotna. „Niedobrani” albo lepiej: „z innej gliny ulepieni”. Moim zdaniem film naświetla „dokumentalną prawdę” o tym, jak się ma przekombinowany męski lęk przed bliskością do kobiecej wiary, że jak jest dobrze, to trzeba umieć się zaangażować (nie wykluczam, że uprawomocnione są inne interpretacje).

Co mają do tego piosenki? Jennifer chodzi do klubu karaoke i razem z dwiema przyjaciółkami śpiewa hity muzyki pop. Energetycznie, że ho, ho i na temat. Naprawdę, bez ironii, stwierdzam, że przeboje muzyczne mogą z tą samą mocą objaśniać świat, dodawać sił, wskazywać drogę, koić serce, uruchamiać wyobraźnię… co arcydzieła literackie i objawienia filozoficzne. Nie znaczy to, że głębię da się mierzyć tą samą miarą. Niuanse, które uruchamia Kant w Krytyce czystego rozumu albo Dostojewski w rozważaniach księcia Myszkina (tytułowego „idioty”) to są rzecz jasna sprawy wyższe. Lecz jeśli chodzi o życiową przydatność (na tu i teraz), to jestem gotowa uznać, że Gloria Gaynor, deklarująca I Will Survive jest nie do przebicia.

Co może pocieszyć udręczoną dziewczynę bardziej niż tekst, który krótko-zwięźle mówi exfacetowi: „Go on now go, walk out the door,/ (…) ’cause you’re not welcome anymore”? I jeszcze dodaje, że „Now I’m savin’ all my lovin’ for someone who’s lovin’ me”.  A w refrenie podkreśla, że jeśli gość myślał, że ją to złamie, to mylił się mocno, bo ona, oczywiście, przetrwa, otrzepie kurz ze skrzydeł, usunie rozmazany tusz, powita nowy dzień, zmieniając porażkę w szczęście. W kilku słowach mamy przeprowadzony skomplikowany proces terapii. Kant i Dostojewski może sprawdzą się, gdy ma człowiek więcej czasu, spokojny umysł lub cierpliwość Sonii Marmieładowej. Piosenka działa doraźnie, ustawia do pionu w niecałe pięć minut. Super!

3. Jeśli natomiast chodzi o premierę weekendu: # Wszystko gra, to tytuł jest mylący. Owszem, chodzi głównie o granie i śpiewanie, ale żeby coś się z czymś łączyło, to absolutnie. Absolutnie nie. Śpiewa więc każdy: Stanisława Celińska, Kinga Preis, Eliza Rycembel, Sebastian Fabijański. Piosenki znane i lubiane są zaprezentowane w nowych aranżacjach, dopełnione ekspresyjną choreografią, mogą wpadać w ucho i podrywać do tańca. Zgoda.

Wszystko gra

Ale żeby te występy muzyczne zgadzały się choć trochę z opowieścią, to trzeba oglądać bardzo tendencyjnie i z instrukcją.

Nie powiem, o czym jest film, bo nie wiem. Wątków jest kilka, zazębiają się i beztrosko prowadzą donikąd. Okrutny posiadacz chce eksmitować z domu z ogrodem trzy panie (babcię, mamę i córkę). Córka ma dwie koleżanki, z którymi świetnie się bawi w dzień i w nocy, przy czym w nocy zabawa polega na nielegalnym malowaniu warszawskich symboli na murach. Mama zatańczyła z piłkarzem Bossa Nowę do poduszki (tę, w której się przeprasza za spanie nago, każdy chyba zna?). I ten taniec oznacza, że oni są już parą, choć nie wiadomo, czy to taki trefny kawałek, że po nim już sobą być nie można, czy co? Córka z kolegą ma jechać na staż do Londynu, ale w Warszawie jest więcej adrenaliny. Poza tym gra się tu w karty ze zmiennym szczęściem. W filmie zatrudniono kilkoro aktorów, którym zapomniano napisać rolę. Dlatego Paweł Wawrzecki i Krzysztof Stroiński realizują się jako statyści.

Słowem: to nie jest film, lecz widowisko muzyczne. Naprawdę zachodzę w głowę, dlaczego Agnieszka Glińska i Stanisława Celińska, i Kinga Preis podejmują się zadania, w którym trudno im robić swoje, bo akurat koncept filmu tego nie wymaga. Są na ekranie znakiem niewykorzystanego potencjału. Podobnie trzy młode aktorki-iskierki. Postaci są, ale plączą się w poszukiwaniu autora (jak u Pirandella). Więc nie musical a widowisko.

Zabawne są pomysły na wprowadzanie piosenek. One wcale nie muszą się łączyć z fabułą. Inaczej niż w Nietoperzu (gdzie nie były ilustracją, lecz przemawiały formą), inaczej niż w Niedobranych (gdzie piosenka komentowała życie bohaterki i była chwytem kompozycyjnym), tu piosenka żyje własnym życiem i pewnie się zastanawia, po co w ogóle ktoś fabułę dołożył.

Gdy córka dowiaduje się o intrydze wyeksmitowania ich na bruk, śpiewa piosenkę Lombardu – Mam dość! Ale dlaczego ma dość „nawiedzonych kochanków” lub „histerycznych poranków” tego nie wiem. Oczywiście, „kochany Żoliborz, pieprzony Żoliborz” pojawić się musiał jako pocztówka z Warszawy, nie mam pytań, mus to mus. Trochę nie bardzo rozumiem też wejście piosenki Trojanowskiej – Wszystko, czego dziś chcę

Możliwe, że do kontekstu pasuje jakiś jeden wers tekstu, a pozostałe są wprowadzane jako dobrodziejstwo inwentarza. Dziwne, że piosenka płynie pod prąd. Co wcale nie znaczy, że nie jest miło posłuchać. Bardzo mi się dobrze słuchało Stanisławy Celińskiej (Tych lat nie odda nikt,/ tych lat nie odda nikt/ Gdy swoją drogą ja chodziłam,/ swoją drogą ty…)  i zaskakującej muzycznej rozmowy trzech kobiet o tym, że naprawdę jaka jesteś, nie wie nikt. Może więc, choć nie zawsze „piosenka jest dobra na wszystko”, bo na brak pomysłu nawet piosenka nie zaradzi, to jednak ona sama broni się – pomimo, bez względu i wbrew.

gwiazdy

Sławomir Koper, Gwiazdy Drugiej Rzeczypospolitej, Wydawnictwo Bellona 2013 

Po Dobrych manierach w przedwojennej Polsce Marii Barbasiewiczowej sięgnęłam po Gwiazdy Drugiej Rzeczypospolitej Sławomira Kopera. Od savoir-vivre`u po estradę. Od bon tonu po skandale. No ale czy to rzeczywiście jest tak daleko od siebie? Iluż gwiazdorów, ileż gwiazd uchodziło za wzór szarmancji i elegancji! A ci, którzy szukali przykładów jak być akuratnym i lubianym, jak się ubrać, ostrzyc, umalować, mogli sięgać do poradników bądź podpatrywać na ekranie lub podczas rewii swoich ulubieńców. Albo czytać o nich w prasie, w której serwowano czasem dania pikantne, lecz ceniono potrawy na słodko. Zależy od emploi artysty. Zula Pogorzelska („najlepsze nogi Warszawy”, wykonawczyni piosenek: Ta mała piła dziś i Ja się boję sama spać) była w typie zadziornym, ale „nasza Jadzia kochana” Smosarska już raczej wzięta z monumentu. Bodo śpiewał co prawda, że już taki z niego zimny drań, lecz znał pięć języków, zbierał znaczki, kochał swego pieska i Mamusię. A Aleksander Żabczyński podobno „był tak dobrze wychowany, że nawet otwierając puszkę sardynek, wcześniej pukał trzy razy w wieczko”. 

Gwiazdy Drugiej Rzeczypospolitej

Temat jest wdzięczny i kipi od bogactwa. Bo to i czar minionych lat, i świat artystów, dramaty, melodramaty, skecze – tyleż sceniczne, co spoza kuluarów. To się musi dobrze czytać i rzeczywiście pochłania się migiem. Moje tempo spowolniło podglądanie starych filmów na You Tubie. I porządkowanie sobie w głowie informacji dotyczących X muzy. Lektura była więc pożyteczna i przyjemna. A jednak do admiratorów serii książek Sławomira Kopera nie dołączam. Mam trzy zastrzeżenia.

Pierwsze dotyczy (zapewne uzasadnionej ofertą wydawcy) ambicji, by opisać wszystko, ale w odcinkach. Że w jednym woluminie zmieścić nie sposób? Nie sposób. Każdy z bohaterów zasługuje przecież na odrębny tom. Ale skoro już rozdzielamy temat elit-artystów na warstwy, to niedobrze, gdy logika ustępuje interesom. Kupuję tytuł Gwiazdy Drugiej Rzeczypospolitej, ale nie będzie w nim Hanki Ordonówny, Adolfa Dymszy, Jana Kiepury, Miry Zimińskiej, Heleny Grossówny, Leona Schillera czy Juliusza Osterwy, bo trafili do innych tomów. A to o wpływowych kobietach, a to o reżyserach, a to o tych, co mieli zawiłe losy z powodu wojny etc. Te podziały są sztuczne. I wcale nie jest tak, jak tłumaczy autor, że dzięki temu uniknął powtarzania. Powtórek i tak sporo (nawet w skali jednego tytułu, między rozdziałami). Działa tu mechanizm serialu: jedno smakowało, kup następne.

Drugie zastrzeżenie dotyczy  maniery wyszukiwania pieprzu na siłę. Rozumiem, że pierwsze tomy serii zaczynały się od słów „życie prywatne (elit)…”, więc zaglądanie za kurtynę, za firankę, za parawan zostało zaprogramowane z myślą o szerokim targecie odbiorców. Nie kupuję. Zwłaszcza, że całkiem sporo tu rzetelnej wiedzy, wyczucia kontekstów, sięgania do źródeł. Dobry materiał, przyprawiony mruganiem (kto mógł się poznać na urodzie jakiegoś chłopca jak nie Lechoń czy Iwaszkiewicz?) i budzeniem sensacyjnych klimatów na siłę (dlaczego Bodo miał tak mało kobiet, a w życiu Smosarskiej mężczyźni pojawili się dopiero, gdy była po trzydziestce?).  Przeszkadza mi łączenie czegoś, co lepiej czułoby się oddzielnie. Nie wzywam bynajmniej do powagi. Raczej do tego, by nie łapać zbyt wielu srok za ogon.

Trzecia sprawa to publicystyczne zajawki polemik, którym zarzucam właśnie ową zajawkowość. To nie jest publikacja, w której byłoby miejsce na szeroki oddech komentatorski. Skrót jest olbrzymi. I ni stąd ni zowąd autor dorzuca prztyczek pod adresem kogoś, kto jakiś błąd rzeczowy gdzieś popełnił (to treść na przypis, nie akapit) albo uogólnioną sentencję, że nie można oceniać czyichś występów podczas wojny (mimo oficjalnego bojkotu scen mających aprobatę Niemców), bo różne mogły być powody tego rodzaju wyborów. Z grubsza się zgadzam. Drażni mnie zmienność tej postawy (sugerujemy podteksty przy Mankiewiczównie, zacieramy przy Fertnerze). I to, że jeśli już podejmować temat, to głębiej albo wcale. 

OK, koniec zrzędzeń. Jeśli ktoś poczuł znużenie, to nie jest sam, Bodo też uważa, że czas się wlecze (...pierwsza, druga, wpół do trzeciej, do dziewiątej jeszcze tyle, tyle godzin…).

Eugeniusz Bodo i Aleksander Żabczyński to rozpoznawalni dziś bez trudu amanci przedwojennego kina. Bohaterkami pierwszoplanowych ról były Jadwiga Smosarska i Tola Mankiewiczówna (jedyna w tym towarzystwie pani o naprawdę szkolonym głosie, pierwsza i podobno niezrównana wykonawczyni Walca François). Znane nazwiska to również: Loda Halama i Zula Pogorzelska. Dla mnie odkryciem był Konrad Tom (aktor, scenarzysta, reżyser, mąż Zuli P.). Zabłąkał się tu Stefan Jaracz – wielki, tragiczny, przełamujący wszelkie kategorie. Bo to i aktor molierowski, ale nade wszystko aktor dramatów romantycznych, niezrównany odtwórca postaci chłopskich, rzucających wyzwanie losowi,… i wielokrotny Napoleon. Z pewnością gwiazda, choć nieco dziwi jego samotna obecność wśród rozśpiewanych artystów spod patronatu Qui Pro Quo czy Morskiego Oka. I jeszcze jednej postaci poświęcony został cały rozdział: Antoniemu Fertnerowi! To on był bohaterem pierwszej polskiej fabuły: Antoś po raz pierwszy w Warszawie (1908). Kino nieme. Ale w dźwiękowym też radził sobie dobrze, choć na ogół na drugim planie. Grywał tatusiów niesfornych panienek (Ada, to nie wypada i Zapomniana melodia). Grubiutki, jowialny, uśmiechnięty. W Zapomnianej melodii jest fabrykantem z branży kosmetycznej – właśnie wynalazł recepturę na czekoladowe mydło. W obawie przed konkurencją wyuczył się wzoru na pamięć… i zapomniał. Oczywiście, w odzyskaniu pomoże mu melodia. Ta sama, do której miłosne słowa wyśpiewuje Żabczyński (już nie zapomnisz mnie…, melodia ci nie da zapomnieć…). Antoni Fertner ma swój własny tekst i ja go sobie nawet razem z nim mogę zanucić: „O-le-jek, weź wonny i lej, prze le-jek….., ha-dwa-o, kakao, już wiem!, pamiętam, okey!”

Chętnie przeczytałabym więcej o innych z drugiego szeregu, a przecież pierwszej wielkości aktorach. Nie ma ich w tym tomie, ale nazwiska wymienię: Mieczysława Ćwiklińska, Michał Znicz, Stanisław Sielański, Jadwiga Andrzejewska. :)  

Poniżej składanka obrazów z pierwszym amantem starych filmów, ze wspomnianą piosenką w tle.

Zresztą: myślę, że jeszcze jeden klip z panem Aleksandrem będzie tu na miejscu. Jest w końcu oficerem z Poznania, to mu się należy takie wyróżnienie. Walczył dzielnie pod Monte Cassino, a w czasach, gdy jeszcze nie trzeba było walczyć, równie dzielnie co pół roku odmalowywał klatkę schodową kamienicy, regularnie zapisywaną wyznaniami przez jego fanki. (Trzeba samemu wyłączyć reklamę, a potem kontemplować dłoń Madame).

upał

Upał, reż. Kazimierz Kutz, Polska 1964 

Wspaniale, że tyle ostatnio nowych okazji do oglądania starych filmów. 

Upał W poznańskim kinie MUZA trwa czerwiec z klasyką według Tomasza Raczka (z tej okazji widziałam wczoraj Upał), a dziś wyczytałam o udostępnieniu 60 tytułów – legalnie! – on-line. (Tutaj i Tu). O zasłużonej TVP Kultura tylko napomknę. 

UPAŁ – wariacja na temat Kabaretu Starszych Panów, z tym wszystkim, co w jego niegdysiejszych telewizyjnych odsłonach stanowiło spécialité de la maison. Więc: humor, lekkość, absurd i wdzięk. Więc: oni dwaj – starsi (ho, ho! po czterdziestce!) panowie, Przybora i Wasowski. Więc: aktorzy, którzy czują tę specyficzną vis comica. I jeszcze – coś a la kurz minionych lat – złoty pył, który pozwala czemuś dawnemu zastygnąć i trwać. 

W filmie jest taka postać (pomocnik ambasadora) która przeróżne zaproszenia, bileciki czy noty posypuje dziwną mgiełką. To może o tę mgiełkę mi chodzi?

Byli sobie dwaj panowie, wcale nie starzy… Odwiedził ich premier i zlecił misję. Niechby popilnowali miasta, a on odskoczy, odpocznie, zniknie z oczu. Tym samym sugerując, że czujny wzrok dwóch panów byłby wskazany i zbawienny. Zaczyna się więc korowód postaci i zdarzeń, w które wplątują się „misjonarze”, fortunnie albo nie. Z oczywistym happy endem na „end”.

Co nieco dzieje się w plenerze, lecz większość w atelier. Świetne, bo niedzisiejsze. Cudne jest to, że wszyscy są tu tak samo ważni, nie ma głównego wątku. Postaci sobie po prostu są i nie schodzą z planu w imię jakiejś grubszej linii fabularnej. Kręcą się, uwijają aż trafią na moment, by się wynurzyć, rozegrać swoje, odejść i po chwili wrócić z tym samym lub podobnym. 

Jest na przykład taki, ni przypiął ni przyłatał, mężczyzna z delegacją. Krok zawiany, wzrok rozbiegany, w ręce torba, z której wyzierają butelki – widać, że wagabunda pierwszego sortu. Ale: szacuneczek do prawa trzeba mieć, więc chodzi i truje, coby mu ktoś podbił tę delegację, która się o dwudziestej kończy. W tej roli Jerzy Bielenia.

Pozwolę sobie zaprezentować kilkoro innych mieszkańców miasteczka, których upał nie skłonił do emigracji.

Upał. BarbarkaPani Barbarka (Barbara Krafftówna), kasjerka z baru mlecznego, co to kocha się w niej trzech mężczyzn, dzięki czemu Barbarka awansuje do roli strategicznego węzła fabularnego. Węzeł ma głos wysoki, uśmiech słodki, serce ofiarne. Kocha się w niej Kornel, sprzedawca z domu mody „Romeo i Julia” (dlatego co dzień ma rowerową kraksę przed oknem jej baru). Kocha się ambasador, co składa dwuznaczne propozycje (że da gitarę, jeśli ona zapłaci „dewizami”). No, szczęście wielkie, że w chwili strategicznej ambasadorowi wróciła pamięć o żonie i dziatkach. Kocha się w niej również, jako jedyny z wzajemnością, robotnik Albin (Wiesław Gołas), prototyp wszystkich urokliwych acz mało skutecznych pracowników drogowych. Albin ma to do siebie, że chce mieć gitarę. A im lepiej wie, że nie ma głosu (udowodnione na ekranie), z tym większym przekonaniem upatruje szczęścia w zdobyciu gitary Super Orfeo, bo to taka, co się stroi automatycznie. 

Ambasador (Wiesław Michnikowski) z pierogiem na głowie, o nim trzeba więcej! Nikt nie wie, skąd przyjechał (jego kraj jest potężnym eksporterem wody), wszyscy wcześniej czy później się dowiedzą, że ambasador ma anse, bo nikt go na dworcu nie powitał – nawet mała dziewczynka z kwiatami albo kulawy pies. Wystosował więc notę dyplomatyczną, której konsekwencje mogą być groźne. Myślą sobie dwaj panowie… A kto to wie, gdzie jego kraj…? Może trzeba będzie tam armię przetransportować…, jak kraj mały, to raczej wyspę do bitwy wynająć…, za pół wyspy zapłacić. Koszta ogromne. Trzeba przekonać, by notę wycofał. Ekscelencja nie będzie taki, ekscelencja wycofa notę… Może się uda, ale bez pomocy Barbarki, Grzanki i Drużyny Przeciwudarowej na czele z blond Kaliną Jędrusik, czyli Zuzanną, nie dałoby rady.

Upał. ZuzannaNo to niech będzie ta drużyna: dziewczyny jak maliny, cud-miód, już widok leczy. A który pan nie chciałby być przywitany całusem od każdej z pań? Może już nie każdy chciałby wysłuchiwać zwielokrotnionej biografii… Choć opowieść córki spawacza na gorąco i drobnej inteligentki warta była uwagi. Tatuś pijał i bijał mamusię. Ale mamusia była tak drobna inteligentka, że tatuś nie trafiał.… Tu również wspomnieć warto o wymianie uwag między dwoma panami, gdy przechodzą między śpiącymi na podłodze pannami: – Patrz na nogi! – A myślisz, że wypada? – Na swoje nogi.

Upał. GrzankaUpał to taki film, który trzeba zobaczyć ze względu na Grzankę. Grzankę, czyli Miss Upału. To jedyna aktorska rola Anny Górnej (scenarzystki i reżyserki). Oj, Grzanka to była kobieta urody niezwykłej! Nie przejdzie obok takiej mężczyzna, który by nie zawrócił z drogi, nie podążył jej tropem, nie merdał, nie maślił oczu i nie marzył. Nie ma takiego. A ona w powabnych sukniach, oplatających ciało w sposób podkreślający, idzie świadoma swej urody i niemogąca zrozumieć: dlaczego mężczyźni widzą we mnie ciało, a nie to, że jestem gorącą patriotką? Grzanka tylko czeka, by patriotyzm udowodnić. Jak się nadarza ambasador, stawia mu ultimatum: wycofa złą notę lub będzie miał na sumieniu jej śmierć. Chce się Grzanka utopić niczym Wanda, co nie chciała Niemca. Wiśta wio, łatwo powiedzieć! Utop się, jak tu upał i wody w rzece mało!

Patriotka jak się uprze, wszystko może. Wchodzi do wanny (wciąż w tej super obcisłej kreacji) i kurki odkręca… No, pech, czyli PRL-owska norma: woda nie leci. W zamian władze puszczają muzykę klasyczną z motywem wody. Ale to nie topi. Woda wraca, lecz brudna. W brudnej wodzie, stety-niestety, nawet Grzanka nie chce się topić. Zwłaszcza, że alternatywnych sposobów jest bez liku. Można się – ponoć – utopić wodą mineralną, jeśli się zatka nos i nabierze wystarczająco duży haust. 

Last but not least: Jarema Stępowski w pięciu wcieleniach. Wspomnę o trzech. Primo: żołnierz, który zgubił swój pluton. Wprowadzono bowiem gumowe podeszwy, co nie stukają. I odeszli mu kamraci w siną dal, po cichu. Secundo: kioskarz, co rekomenduje gazetę jako środek wachlujący. Tertio: jako wartownik, któremu coś wpada w oko i na tym czymś zbudowany jest całkiem zręczny gag.

Czar starego kabaretu i kina. Bardziej jednak kabaretu. Do zobaczenia również na You Tubie.

ANEKS

Link do filmu na You Tubie płata figle, więc podaję kierunek na fragmenty: Śpiewanki z Upału (tudzież kilka scen) oraz fragment z Brygadą Antyudarową.