Archiwa tagu: Piotr Głowacki

Carol – Planeta Singli

Carol, reż. Todd Haynes, USA 2015
Planeta Singli, reż. Mitja Okorn, Polska 2016

Oba tytuły radzą sobie nieźle, nawet gdy 14 lutego tkwi już w czeluściach niepamięci. Oba są wariacjami na tematy sercowe. Carol – to gatunkowo melodramat (a nawet dramat), Planeta Singli jest skrojona na komedię romantyczną. Pierwszy film przenosi nas w lata 50. i opowiada o kobietach, które rzucają wyzwanie konwenansom. O kobietach, które kochają kobiety. Natomiast kom.rom. opowiada o randkach, o szukaniu swej połówki przez nieskompletowanych. Nie ma tu żadnych wiercących dziurę w brzuchu pytań, nie ma wątpliwości egzystencjalnych, a jeśli już, to i tak nie ciążą nam one dłużej niż pauza między kolejnymi skeczami. Dodam, że aktorki z filmu Carol miały nominacje oscarowe, a aktorzy z Planety Singli jak dotąd nie. Konkluzja a rebours: wolę Planetę Singli.

Przyznaję, że mądrzej by było zestawić Carol z Brooklynem, a Planetę… z inną polską komedią (Słaba pleć lub 7 rzeczy, których nie wiecie o facetach). Cóż. O Brooklynie już pisałam, a polskie komedie romantyczne oglądam naprawdę rzadko (i to się nie zmieni, póki nie polubię popcornu). Wybieram kompromis. Niekompatybilne dwa w jednym.
Carol i Therese

Todd Haynes kieruje uwagę na kobiety nie po raz pierwszy i lubi je obserwować na tle czasów, w których role społeczne są mocno osadzone w stereotypach. Pomagała mu w tym Julianne Moore (Daleko od nieba), Kate Winslet (Mildred Pierce), tym razem Cate Blanchett. Razem z Cate – Rooney Mara. Chętnie zamieniłabym klasyfikację ich ról. Dla mnie to Mara (Therese) jest pierwszoplanowa, a Blanchett (Carol) jej towarzyszy. 

Każda z nich jest w związku z mężczyzną. Carol ma męża i córkę, niezłą pozycję społeczną i duży dom. Therese ma chłopaka gotowego ją poślubić, pracuje jako ekspedientka w domu towarowym, a mieszka kątem w wynajętym pokoju. Jedna i druga ma coś, co choć powinno ją satysfakcjonować, nie zaspokaja najważniejszych głodów. Carol jest zjawiskowa – elegancka, zwracająca na siebie uwagę, świadoma swej mocy. Kobieta – czerwień. Therese jest niepozorną dziewczyną, którą życie obsadza na drugim planie. Jeśli się z niego wydobędzie, to za sprawą pragnień i fascynacji, dzięki którym rozkwita. Kobieta w barwie oliwki. Przypadkowe spotkanie, zakochanie się w sobie, przemiana, konsekwencje. 

Niczego nie ujmując Blanchett, wyznam, że jej bohaterka mnie drażni. Owszem, ma sporo do stracenia, ale nie tyle prowokuje los, co rozstawia pionki. To ona uwodzi. Nie po raz pierwszy. Doskonale wie, że to, co wybiera, nie zostanie zaakceptowane, a mimo to przeciąga strunę. Mogę jeszcze zrozumieć, że  bolą ją zarzuty klauzuli moralności, które klasyfikują jej uczucia jako grzeszne. Inna rzecz, że naprawdę nie gra fair. Wciąga w swój los młodziutką Theresę, nie zamierzając dawać jej zbyt wiele. Każdy problem konsultuje z ekskochanką, Theresę pomijając. Cwany lis z tej pani w pąsach. Blanchett ma, oczywiście, klasę, ale jakby wtórną, jakby jeszcze nie do końca wyszła z Blue Jasmine.

Naprawdę ciekawa jest natomiast Therese. Poznanie Carol zmienia w jej życiu wszystko. Jeśli dotąd zdawało jej się, że jest nie tym, kim ma być, to teraz zaczyna swą tożsamość wywracać na nice i to bez asekuracji. Nie wie, dokąd zajdzie, nie kalkuluje. Nie można jej zdiagnozować, bo jest in statu nascendi. Dopiero się staje. Poza tym: Therese jest spojrzeniem. Od pierwszych chwil, gdy wypatrzyła Carol w sklepie, obserwuje ją i chłonie. Patrzy nieśmiałym wzrokiem. Uparcie. Wprost lub z ukrycia. Fotografuje. Zdjęcia są coraz lepsze, bo też jej pasja utrwalania i odkrywania coraz to innych wcieleń Carol staje się jej kanałem kontaktu ze światem. Nie bez przyczyny końcowe akordy filmu zastają ją w redakcji New York Timese`a. 

Na tym polega wartość filmu Todda Haynesa, że opowiada również obrazem i dźwiękiem. Zdjęcia do filmu robił – nie pierwszy raz współpracujący z reżyserem – Edward Lachman. Dostał za nie Złotą Żabę. Są melancholijne, zamglone (często zza „brudnej” szyby). Muzyczne tło ujmuje w całość tę opowieść. I te walory stawiają film Haynesa dużo powyżej kina popkultury, bo namaszczają go artystycznie. Rooney Mara w filmie Carol

Komedia romantyczna w te artystyczne rewiry nie skręca. Co nie znaczy, że nie może osiągnąć mistrzostwa – według innych kryteriów, niekoniecznie merkantylnych. Planeta Singli ku temu zmierza i jest całkiem blisko. Oczywiście, nie udowodnię, że przewyższa Carol. Ale na pewno stosunek moich oczekiwań do tego, co otrzymałam jest korzystniejszy w przypadku komedii romantycznej. 

Stuhr i Więdłocha3

Oś główną fabuły buduje historia niespełna trzydziestoletniej Ani, nauczycielki muzyki w szkole podstawowej, która z wielką niewprawnością loguje się na popularnym serwisie randkowym, oferującym pomoc w przyciągnięciu właściwej „planety”. Niefortunną pierwszą randkę obserwuje cyniczny showman, Tomek Wilczyński. Najpierw swą rozmowę z Anią parodiuje w telewizji (zyskując aplauz szyderczej widowni), a później nakłoni biedactwo do współpracy. Ania ma dalej próbować sił w randkowaniu, po czym jej doświadczenie ma inspirować Tomka do błyskotliwych ripost na ekranie tv. Taki „dil”. Korzyść ma być obopólna.

Portretów psychologicznych lepiej tu nie szukać. Ale postaci są wyraziste. Każdą określa zderzenie z kimś odmiennym. I te konfrontacje wydobywają z postaci komizm. Każdy jest więc trochę przerysowany, w krzywym zwierciadle odbity, a zarazem służący za matrycę, w której nie mieści się ktoś drugi.

I tak. W oczach Tomka (coś a la Kuba Wojewódzki) Ania wygląda na beztalencie autopromocji, poczciwotę ze szklanej kuli, do której nie przenika współczesny świat. Z kolei Ania widzi w Tomku buca, egoistę i natręta, którego chętnie tępiłaby jak szkodnika, … gdyby była mniej miła. Dialogi są z Wieży Babel. Raz na przykład Ania relacjonuje randkę, na której facet od razu zapraszał ją do siebie, „bo miał napięty harmonogram” i jak nie ona, to inna. Ania zdziwiona i w szoku, gdy chwilę po jej kurtuazyjnym „może najpierw pogadamy”, randkowicz zamotał jakąś pannę. Wilczka dziwi raczej zdziwienie Ani. Zaprasza dziewczę na frytki. „Bierzesz tak od razu, czy wolisz poznać bliżej pana od frytek?” 

I tak się romantyczne mity rozwiewają: oj trudno, trudno znaleźć tego na białym koniu, co to przystojny, elokwentny, oczytany, zaradny, odpowiedzialny, miły i jeszcze nierzygający na pierwszej randce. Rozwiewają się i nie. W tym myk, że nie ma huzia na Józia i śmiech na sali z samotnej panny. Chichot ma swoją lewą stronę i ci najbłyskotliwiej cwani, najironiczniej kuci na cztery nogi, tacy ponadto i z batutą – też mają nos utarty.

A przy tym wcale nie jest tak, że świat krąży wokół jednej pary. Multiplikują się osoby i konfrontacje. Drugie skrzypce trzymają Weronika Książkiewicz (w konfrontacyjnym duecie z Karolakiem) i Piotr Głowacki (jako gej i antyteza Wilczka). W ogóle – świetnie ktoś napisał scenariusz. Dowcipnie, lekko, z akcją, która się nie nudzi, choć przecież w kółko te randki. Są uskoki w inne rejony tematyczne – choćby w stronę telewizyjnego show, który do bólu trywializuje zasadę show must go on i wciąż kogoś składa na ołtarzu, byle był odzew i oglądalność. Socjologiczne obserwacje w kwestii szoku na randce w ciemno – mimo przerysowań – wyrastają z realnego gruntu.

Słowem: Planeta... się broni. Atutem nie do przecenienia jest również ukłon w stronę niegdysiejszego romantyzmu. Motyw z piosenką Grechuty (Ważne są tylko te dni, które jeszcze przed nami…) i cytat z filmu Morgensterna Do widzenia, do jutra to wabik całkiem wystarczający. Zwłaszcza, że jedno i drugie użyte z wyczuciem. Bo takich filmów jak ten, w którym Cybulski opowiada o spotkaniu z Margueritte i przerzuca swe emocje na rozmowy lalek, już nie ma. Choć nostalgia po zbyt krótko trwającej miłości wciąż jakby ta sama.

11 minut

11 minut, reż. Jerzy Skolimowski, Polska 2015

Opis dystrybutora w zasadzie wystarczy: „W ciągu 11 minut losy wielu mieszkańców wielkiego miasta zostaną połączone ze sobą”. Oczywiście czas jest umowny, bo film trwa 7,4 razy dłużej. Nie mam nic przeciw temu, bo mnie „się oglądało” bardzo dobrze. Nawet jeśli nie wiem „po co” i „dokąd dotarłam”. Wydaje mi się, że donikąd. Ale nie kupowałam biletu celowego, więc rozczarowania nie ma.

11 minut. plakatKilka słów jednak do dystrybutora dorzucę. Otóż, dlatego moje oczy się nie męczyły, że montaż jest naprawdę świetny. I słusznie Agnieszka Glińska dostała za niego Złote Lwy (Gdynia 2015). Trudno po jednorazowym obejrzeniu analizować go na odległość. Na pewno rzecz w tym, że opowieść ma tempo, i że to nie zdarzenia narzucają rytm a właśnie przyspieszone, zwielokrotnione, nakładające się na siebie sekwencje obrazów. Co do zdarzeń, to nie bardzo wiadomo o co chodzi.

Pan sprzedaje hot dogi, zakonnice kupują i jedzą. Czyściciel okien (alpinista) rozmawia z dziewczyną, czy można wziąć na wyprawę producenta „pornoli” (on jest na tak, ona na nie). Kurier się kręci tu i tam. Pogotowie ratunkowe – ratuje. Dziewczyna z psem szuka powodów, by żyć. Malarz – szkicuje, co widzi. Ktoś umiera, ktoś rodzi. Student daje się wkręcić w feralny przekręt. Najważniejszy – choć hierarchia jest czymś wielce umownym – jest młody mąż, któremu żona ucieka z łóżka. Do hotelu pobiegła, gdzie daje się prowokować reżyserowi, licząc na rolę w filmie. Mąż przez cały niemal film wydeptuje hotelowy korytarz. Niby nic, ale Wojciech Mecwaldowski (z podbitym okiem) chodzi w tę i we w tę całkiem sprawnie. Do czasu. No ale wtedy to już czas się wszystkim skończy, bo będzie 17.11. Samo życie. Nic, a jakże wiele!

Bardzo mi się podoba martwy piksel. Na końcu, gdy ekran się rozmnoży przez podział, będzie widać, że choćby piksel był rozmiarów piksela, to i tak zawadza i szkodzi. Dlatego to musiało się posypać, taka karma. Nie szkodzi, że nie wiesz, jak to działa. Nikt nie wie, choć każdy widzi znaki. Czarną plamkę na przykład. Albo warkot samolotu. który lata tuż przy trawniku. Trochę przesadzam, ale nie bądźmy skrupulatni – nisko lata. I to może być, nomen omen, proroctwo.

Mocną stroną jest również muzyka (to akurat na serio), a moją sympatię budzi zwłaszcza Organek i „Matko! Gdzie w nocy był twój syn? / Jak wrócił, tak długo ręce mył”. Moim zdaniem historia tego syna jest w porównaniu z fabułą filmu niczym bułka z masłem (TU).

Uważam, że można interpretować detale, ale skoro nikt mnie nie zmusza, to wolę tego nie robić. Zgodnie z wyznaniem z pierwszego akapitu – nie wiem, dokąd doszłam, gdy seans eksplodował. Może zrozumiałam sens życia? Albo jego brak? Pytań o rolę przypadku nie wskrzesiłam, bo to domena Kieślowskiego i „nikt jak on”. Moją najżywszą reakcję budzi cudowne rozmnożenie czasu. Każdą minutę obchodzimy z wielu stron. I jak tu się zżymać, skoro każdy chciałby móc tak żyć na okrętkę. No chyba że komuś się spieszy na urlop lub na obiad.

Film Skolimowskiego został zgłoszony jako polski kandydat do Oscara w kategorii filmów nieanglojęzycznych. Kapitalne Body/Ciało nie było brane pod uwagę, na życzenie producenta (masz, babo, placek i pisz wiersze!). A werdykt jury Paweł Pawlikowski uzasadnił następująco:

„Wybraliśmy film jednego z najlepszych i najbardziej oryginalnych polskich reżyserów. Jego osoba i twórczość są dobrze znane i cenione na rynku amerykańskim. 11 minut to film uniwersalny, zrealizowany dynamicznym językiem filmowym, portretujący chaos, kakofonię i pustkę współczesnego świata”  (tvn24.pl)

I jeszcze wypowiedź reżysera wygłoszona w Gdyni (to samo źródło): „Ważne jest to, co doprowadziło tych wszystkich ludzi do tego finału. Wśród nich są ludzie winni i niewinni. Czy ci, co są winni, ponieśli karę; czy ci, co są lekkomyślni, powodują te tragiczne wydarzenia; (…) kto na co zasłużył – to są pytania, które można sobie zadawać po tym filmie”.

Kto na to zasłużył?

ziarno prawdy

Ziarno prawdy, reż. Borys Lankosz, Polska 2015
Zygmunt Miłoszewski, Ziarno prawdy, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2014 (wydanie I – 2011)

Najpierw był film, tuż po seansie lektura książki. Od razu, mimo powrotu z kina po północy. Nie wiedziałam jeszcze jak świetnie się czyta Miłoszewskiego. A czyta się: lekko, dynamicznie, z dużą dawką sympatii dla głównego protagonisty, z pobudzoną asymilacją humoru i obserwacji współczesnej Polski, z akceptacją dla formy, która choć pojemna, jest też wyraźnie gatunkowa. Kryminał.

Film udany, książka – naprawdę – pięknie skonstruowana i pełna treści. Zaskoczona tym, co wyznam, powiem, że jednak książka bogatsza. Ale zaraz dorzucę kilka aneksów: rewelacyjny Więckiewicz w roli prokuratora Szackiego, dobry Krzysztof Pieczyński, Jerzy Trela, Magda Walach. Zwłaszcza prokurator jest tak istotny we wszelkich porównaniach książki i filmu – bo sam Miłoszewski (autor i scenarzysta) przyznaje, że Więckiewicz się udał i że stworzył Szackiego po swojemu, modyfikując literacki pierwowzór. Również wizualnie. Nie jestem w stanie przyjąć opisów białowłosego orła Temidy, bo widzę szpakowatego, wystrojonego w świetne garnitury (tu zgodność z pierwowzorem) Więckiewicza.
Ziarno prawdyProkurator Teodor Szacki – gwiazda warszawskiej palestry – rozpoczął życie na prowincji. Przyczyn można się domyślać, ale bardziej wtajemniczeni są czytelnicy Uwikłania, pierwszej części trylogii z Szackim. Dość powiedzieć, że jest to Sandomierz, wiosną 2009 roku. Powieść podzielona jest na 14 rozdziałów – a każdy z nich to jeden dzień rozpoczynający się dowcipnym, absurdalnym kalendarium zestawiającym zdarzenia ze świata i okolicy. Na obraz filmowy nie ma to przełożenia. Może odrobinę: gdy Szacki puentuje pierwsze porządne morderstwo jako odmianę po miesiącach, w których treścią pracy było wyjaśnianie kradzieży komórki w tutejszej szkole. 

Trup na pierwszych stronach (w pierwszych kadrach) to miła odmiana w tym „prowincjonalnym mieście, które co prawda od osiemnastej było wymarłe – ale niestety nie dlatego, że mieszkańcy się pomordowali”. Szacki jest w Sandomierzu obcy, nie spoufala się, co jak się można domyślać jest ambiwalentne: ułatwia mu życie i utrudnia. Pomoc Basi Sobieraj (Walach), tutejszej prokuratorki i inspektora Leona Wilczura (Trela) okaże się istotna, również dramaturgicznie. Bo choć jak mantra powraca zdanie, że w każdej legendzie jest ziarno prawdy, to kluczowym momentem będzie olśnienie, że może wcale nie, może lipa, jedna wielka inscenizacja, w której „wszyscy kłamią”, więc wszystko trzeba podważyć i każdego prześwietlić. Wilczur przy pierwszym spotkaniu z Szackim (nad nagim trupem Eli Budnik porzuconym o świcie na łące) zagaja: ” (…) pan nie jest stąd. Z panem każdy będzie rozmawiał, ale nikt panu nic nie powie. Może to i dobrze, mniej informacji to czystszy umysł. (…) Czasami będzie pan usiłował zrozumieć, kto naprawdę z kim i dlaczego. Wtedy ja panu pomogę”. 

Odsłońmy to, co jest jawne od początku. Zamordowano czterdziestoletnią kobietę, powszechnie podziwianą, żonę miejscowego notabla (lubianego znacznie mniej). Ciało porzucono w znaczącym miejscu – na środku niegdysiejszego kirkutu. Podrzucono narzędzie zbrodni: chalef, nóż do rytualnego uboju zwierząt. Ela Budnik wykrwawiła się po podcięciu gardła. Śledztwo toczyć się będzie w aurze odgrzanych posądzeń o legendarne żydowskie mordy. Posądzenia są absurdalne, dla Szackiego wręcz kuriozalne i szalone, mają jednak spory rezonans. Bo po pierwsze morderca celowo odwołuje się do polsko-żydowskich animozji. Po drugie – rzecz dzieje się w Sandomierzu, gdzie na ścianach katedry wiszą makabryczne obrazy Karola de Prevot, w tym wyobrażenie takiegoż mordu. Obraz odegra w tej historii niemałą rolę. Dopiero rok temu przybito do niego tabliczkę ze słowami sprostowania – odsyłam. Po trzecie, choć może to zakrawać na karykaturę – współcześni mieszkańcy grodu nad Wisłą są całkiem podatni na antysemickie insynuacje. 

Świetna scena z filmu: Szacki, wkurzony zaczepkami gapiów i dziennikarzy, mało dyplomatycznie zapowiada, że postawi mordercę przed sądem, kim by nie był i jakiekolwiek miałby motywy. Proszę mnie posłuchać, bo nie będę tego więcej powtarzał. Jestem urzędnikiem Rzeczypospolitej Polskiej i interesuje mnie tylko i wyłącznie jedno: znaleźć i postawić przed sądem sprawcę tych zbrodni. Jest mi obojętne, czy to będzie wskrzeszony z martwych Karol Wojtyła, Ahmed z budki z kebabami, czy jakiś chudy Żyd w pana typie, wypiekający macę w piwnicy. Ktokolwiek to jest, zostanie wyciągnięty za swoje zawszone pejsy z tej wilgotnej nory, w której się schował,  i odpowie za to, co zrobił. Gwarantuję to państwu”.

Z całej perory w gazetach następnego dnia pojawia się wycięta z kontekstu fraza „wyciągnę go za pejsy”, co skutkuje licznymi ukłonami sandomierskich „zwyczajnych Polaków”, porozumiewawczo dających mu znaki, że odtąd będzie swój, bo „odważnie” mówi  to, co lęgnie się w wielu głowach. 

Ścieranie się opcji antysemickich (tych zapyziałych, anonimowych i tych „nowoczesnych”, głoszonych przez sympatyzującego z prawicą Szyllera) z opcjami, które na myślenie norodowościowe są zamknięte to duży walor filmu i książki. Książka dodaje smaczków, sięgając do sandomierskich domów, w których wydarzenia związane z morderstwem uruchomiły rodzinne dyskusje. Pominięte w filmie rozmowy (dramaturgicznie zbędne) z jednej strony odważnie demaskują stereotypy i naszą na nie podatność. Z drugiej – naprawdę niuansują postawy, obok skrajnych stawiając te noszone pod skórą, niedopracowane, krystalizujące się pod wpływem bodźca. Głosem rozsądku staje się głos młodego rabina, Zygmunta Maciejewskiego. Rozmowę Szackiego z Maciejewskim odbieram z mieszanymi uczuciami. Brawa za wnikliwość, foch za nadmierną wzorcowość. Dialog kończy się przestrogą rabina – moim zdaniem najsłabszym zdaniem całej powieści: „Pytanie, mój drogi prokuratorze, czy potrafisz w tłumie zjaw i upiorów dostrzec twarz zabójcy?” To nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej.

Zaskoczył mnie sposób ujęcia tematu. Uważam: wyrazisty i zniuansowany zarazem. Co jest bezcenną nadwyżką w opowieści, bądź co bądź, kryminalnej. 

Chapeau bas! Jeśli ta nadwyżka nie staje się garbem czy inną naroślą (kompozycyjną, dramaturgiczną, ideologiczną), to znaczy,  że mamy do czynienia z dobrym rzemiosłem, dużą artystyczną sprawnością. Uwaga odnosi się zarówno do filmu, jak i książki.

ziarno prawdy2

Intryga zaplanowana jest mistrzowsko. I to nie tylko dzięki umiejętnościom mordercy. A co tam: wypaplam. Myli się, kto sądzi, że zwłoki Eli Budnik będą jedyną trupią atrakcją tej opowieści.

Mistrzowsko przede wszystkim ze względu na konstrukcję fabuły. Świetnie rozsiane znaki, pozornie nieistotne, przegapienia, zmyłki, objawienia. Aura mroczna i uwodząca zarazem. Sandomierz koniecznie do wpisania na listę miejsc do odwiedzenia. Już wiem, gdzie wypić kawę. Nie wiem tylko, czy szefowa tamtejszej prokuratury, pani Misia, nadal piecze szarlotki z bezą i ptysiulki. Byłoby żal, gdyby to była tylko (!) fikcja.

Z rezerwą podeszłam do wątku romansowego. Jest jednym z najsilniej przerobionych w procesie ekranizacji. Rzecz oczywista, że chodzi o uczuciowe życie Szackiego, świeżo upieczonego rozwodnika. Trudno mi nawet rozstrzygnąć, czy wolę wariant literacki czy filmowy. Zmienia się obiekt zainteresowania, a za tą zmianą idzie styl romansowej gry.

Prozę Miłoszewskiego czytam z przyjemnością i radością. Nie dewiacyjną, bo przecież nie z trupów się cieszę. Bawią mnie aluzje, przywołane sceny filmowe, zestawienie imienia z nazwiskiem (pan Anatol Fijewski!), odpryski, mrugnięcia. Humor. Drobiażdżkiem, który zdobył moje serce był wpleciony w całkiem prozaiczną frazę o sandomierskiej scenerii wers Barańczakowej Altany („budka z dykty i blachy falistej”). W ucho wpadło mi słowo, dotąd nieznane, określające kogoś, kto nudzi i truje niemożebnie: nudzikoń. Czuję, że mam na nie zapotrzebowanie. Sympatyczna była wprowadzona w śledztwo postać Jarosława Klejnockiego (w realu: pisarza i literaturoznawcy), z jej znaczącym memento na temat narodowej żółci.

W filmie do takich drobnych, lecz nie do zapomnienia, akcentów należy epizod z Arkadiuszem Jakubikiem. Rzecz dodana przez scenarzystę (do zobaczenia w zwiastunie). „Miłośnik białej broni, fan cięcia, kochanek krojenia, pasjonat ran kłutych” pojawia się jako ekspert rozpoznający tajemnicze narzędzie zbrodni. Trochę mędzi, chcąc wykupić eksponat do swojej kolekcji. Jest dla Szackiego maksymalnie wkurzający. Trzeba bowiem wiedzieć, że prokurator Szacki nie znosił jakichkolwiek pasjonatów i hobbystów, doszukując się w nich źródeł wszelkiego zła na świecie.

„Teodor Szacki w ogóle nie miał zaufania do ludzi. Ale do ludzi z hobby – w szczególności. Pasję i poświęcenie się pasji, zwłaszcza zbieraczej, uważał za zaburzenie, a ludzi skłonnych tak zafiksować się na jednym temacie – za potencjalnie niebezpiecznych. Widział samobójstwa spowodowane utratą numizmatycznej kolekcji, widział też dwie żony, których przewiną było podarcie najcenniejszego znaczka i spalenie pierwszego wydania Panien z WilkaBrzeziny. Obie nie żyły. Mężowie-mordercy czuwali przy ich zwłokach, płakali i powtarzali, że nie rozumieją”.

Jak ten osioł nad dwoma żłobami, pochylam się nad zakończeniem postu. Landszafcik sandomierski czy portrecik Szackiego? Stawiam na prokuratora, bo – po pierwsze – jest znakiem gatunkowym Ziarna prawdy. Prokurator-detektyw. To on buduje śledztwo, analizuje, zmierza do puenty. Po drugie – świetny charakter. Trochę przegrany, ale wybitny. Introwertyczny, lecz przyciągający. Cyniczny, o ciętych ripostach, a jednak bardzo empatyczny. Detektyw, za którym można podążać. Czterdziestolatek, rozsądnie otwarty na znaki upływającego czasu. Jedna z końcowych scen powieści (niepozorna, ale budzi moje zrozumienie):

„Po drugiej stronie ogródka migdaliła się taka właśnie para. Oboje wyglądali dość młodo, ale musieli być w okolicach trzydziestki, w pierwszej chwili pomyślał „moje pokolenie”, ale szybko się poprawił. To nie jest już twoje pokolenie, prokuratorze, ty znasz na pamięć wszystkie kawałki Kaczmarskiego, a dla nich muzyka zaczyna się od Kurta Cobaina. Ty byłeś dorosły, kiedy „Wyborcza” wydała pierwszy numer, dla nich to był jakiś tam świstek, przyniesiony do domu przez rodziców. Niewiele jest na świecie pokoleń, gdzie różnica marnych dziesięciu lat znaczy tyle, co w tym przypadku”.

o, bogowie!

Bogowie, reż. Łukasz Palkowski, Polska 2014

Religa (Kot)

„- To pan jest ten wariat ze skalpelem? Chciałem podziękować”.
Mówi lokalny „mafiozo” do Religi, który wzrokiem szacował, czy nie dostanie czegoś bardziej wprost. Ciosy odbierać umiał, bo los mu ich nie szczędził. I raczej nie w przewadze były te personalne. Obrywał, bo się o to prosił – wiedział, że zajmuje się czymś, co ma sens, a ma go dopóty, dopóki robi wszystko, co się da i przełamuje granice. Rzecz jasna, przesuwał granice możliwego tam, gdzie wielu bało się patrzeć. Ze strachu przed tabu (serce to nie mięsień, lecz szkaplerz ze świętościami), z inaczej pojmowanego respektu dla życia czy z powodu rutyny lub niewiary w siebie. Religa ma tę cudowną cechę, że nie chce czekać na cud i „musi spróbować”.

Fama niesie, że Tomasz Kot zagrał Religę brawurowo (zgarnął nagrody, a żaden potencjalny recenzent nie może przejść mimo tej kreacji). I fama w niczym nie przerasta wrażeń. Kot trafił na świetną postać, Religa ma szczęście, że wraca do nas w ciele i talencie Kota. Symbioza i sprzężenie zwrotne. Aż paraliżuje, gdy próbuje się znaleźć kilka słów, by ująć wrażenia. Mój sposób na przełamanie impasu to okrzyk: chapeau bas! Jaka radość, że film mnie tak uniósł! Wzroku nie sposób oderwać, energia zaraźliwa, sympatia calutka ulokowana po stronie docenta. Nie to, że postać-heros, bo przecież wicher nim miota i czasem znosi w rejony nonszalancji lub każe biegać po rondzie. Owszem, potrafi cofnąć pochopne zwolnienie z pracy, przyjąć pomoc od żony („nie jestem święta, jestem wkurwiona!”) i ogarnąć alkoholowe rozchełstanie. Nie ma wątpliwości, że trudno było z nim żyć, ale też zrozumiałe jest, że od takich ludzi się nie odchodzi. Bo trudno gdzie indziej znaleźć podobną temperaturę wrażeń, determinację i … radość gry drużynowej, którą prowadzi charyzmatyczny kapitan. Ukształtowany od pierwszych kadrów, ale i dojrzewający. Memento schorowanego profesora Molla: „pokora, panie kolego, ona jest najtrudniejsza” – trafia do Religi dość późno.

Słowem: postać jest siłą filmu. To, kim jest i w imię czego działa. To, jak rozgrywa realizację swych celów. To, jak chodzi, uśmiecha się, wścieka, patrzy spode łba, kopci papierosy, pruje swym żabim fiatem przestrzenie polskich dróg. Jak dziecko cieszę się, że we mnie ta postać zostanie i że – tak się akurat składa, choć dla jakości filmu nie jest to fundamentalne – zostawia pozytywne, ludzkie przesłanie.

Bogowie, papierosNie wiem, pod czyim adresem kierować słowa uznania za narrację, tempo, konstrukcję scen. W stronę reżysera (Łukasz Palkowski), bo on odpowiada za całość. Ale częściej przychodził mi na myśl scenarzysta (Krzysztof Rak), który rzecz rozpisał, wymyślił sceny i dialogi, pewnie niejedno odrzucił, by stworzyć coś, co rewelacyjnie łączy dramatyzm, dowcip, ówczesne realia i sprawy odwieczne. 

Pierwsza sprawa to wybór fragmentu biografii. Bo jest to film o Zbigniewie Relidze, lecz ujmujący jedynie wycinek jego losu. Preludium to rok 1969 – burza medialna po pierwszej operacji na żywym sercu, przeprowadzonej przez profesora Molla w 1969. Pionier i epigoni, polskie piekiełko mentalnego zaścianka: „Polak Polakowi nawet klęski zazdrości”. Ten wątek będzie towarzyszył percepcji osiągnięć Religi w światku rodzimej medycyny i za sprawą mediów będzie sączył wątpliwości w odbiór społeczny. Kulminacją opowieści są pierwsze próby transplantacji serca (1985-1986), czasy pionierskich eksperymentów (!) kończących się śmiercią pacjentów w krótkim terminie po operacji. Oczywiście, poprzedzone pokazaniem stylu pracy głównego bohatera, serii potknięć i sukcesów, ceny płaconej za – nie z własnej winy wynikające, ale jednak – niespełnienie nadziei pacjentów (vide: nastoletnia Ewa, „dająca się pociąć” przez sympatycznego Zbyszka). Niczego o tym, co ukształtowało Religę i niczego o tym, dokąd doszedł i w jaki sposób odszedł (2009). 

Druga rzecz to gatunkowy miks – bo ogląda się Bogów jak kino akcji, sensację podszytą komedią (!), dramat psychologiczny i obyczajowe studium środowiska i peerelowskiego społeczeństwa. Przy czym zgrabnie to wszystko wyważone i nakręcone w tempie, które wstrzymuje oddech.

Trzecia sprawa: dialogi. Żadnych przegadań, w ogóle: nie ma wielkich rozmów. A tego można by oczekiwać, bo na przykład relacja Religi z żoną mogła prowadzić do jakiejś spektakularnej wymiany zdań. Tymczasem: są emocje, jest więź i obecność, trwanie pomimo…, spojrzenia i wypalanie wspólnego papierosa. Podobnie rozgrywają się rozmowy ze współpracownikami, z oponentami, z pacjentami lub rodzinami pacjentów. W sam raz. Sporo kwestii zapada w pamięć. Nie wszystkie zabrzmiałyby dobrze wysadzone z kontekstu – a to walor, bo słowo w filmie wcale nie ma brzmieć jak tekst do cytowania. Jak choćby ekspresyjny wytrych „k…a”, który ma naprawdę polisemiczną wymowę. Podczas jednej z operacji asystująca pielęgniarka rzuca: „- Oczko”. „- Co oczko?” „- No dwudziesta pierwsza k..wa pana docenta”.

Przechodzień

Jedna z pierwszych scen: Religa idzie szpitalnym korytarzem (jak na zdjęciu poniżej) do sali, w której leży czyjeś martwe ciało. Nastawia zegar i w tempie możliwie najszybszym wyciąga serce. „Trzydzieści pięć minut, k.rwa, za długo!”. Za moment wciąga go wir nagłych okoliczności i decyduje się na operację, której nikt bez zgody szefa kliniki nie chce podjąć. A Religa migiem podejmuje decyzje, reżyseruje jakby wiedział, co robić, podczas gdy tyle samo zależy tu od wiedzy, co od intuicji i fartu. No ale alternatywa jest żadna. Do prosektorium wysyła kogoś, by po nim posprzątał. Istny Hitchcock! 

Scena, którą polubią chyba wszyscy. Zdjęcie powyżej. Religa właśnie zwolnił się z pracy w warszawskiej klinice z zamiarem wyjazdu do Zabrza. Wychodzi z torbą, w drzwiach szpitala zamieszanie, bo przywieźli pacjenta w stanie „nierokującym”. Religa wyławia strzępki komentarzy sanitariuszy, po czym rzuca tobołki i zaczyna operację w drzwiach. Serio. Wkłada rękę do środka, wydaje dyspozycje i już każdy ma swoją rolę. Dopiero po chwili któryś z sanitariuszy reaguje pytaniem: „-Kim pan jest?” „- A przechodziłem tędy…”

Oj, a początki słynnej kliniki w Zabrzu, której objęcie oferował mu znajomy! Propozycję przyjął, gdy zrozumiał, że na zielone światło dla transplantacji w Warszawie się nie doczeka. Przyjeżdża więc na Śląsk, a tu… plac budowy i zmieszanie inicjatora pomysłu, że na łóżka może starczy, ale ze sprzętem będzie krucho. Religa zakasuje rękawy i wyciąga kasę skąd się da. Seria świetnych scen. Czy to o „Jadzi”, której można coś podebrać, czy o dyrektorze, który mruczy, że no, tak, tak, wspieramy…, ale już myśli jakby uwolnić się od natręta. Spojrzenie Religi: „- Oddech płytki, otłuszczenie…, do zobaczenia, panie dyrektorze”.

Przyjmowanie kadry medycznej. Szczęście do młodych fachowców z pasją (Andrzej Bochenek, Marian Zembala) jest obustronne, bo nigdzie nie ma tylu szans na rozwój, co u Religi. Bezceremonialność i serdeczność: „- Ok, witam, skombinuj sobie jakiś fartuch”. Pielęgniarki, które zbudują później zaplecze mocnej ekipy, są świeżo upieczonymi przyjezdnymi adeptkami zawodu. Zembala martwi się o fachowość kadry, przecież co najmniej dwa lata potrzeba na przeszkolenie kardiochirurgicznej pielęgniarki! „- No to zaczynać. Nie ma na co czekać!” Rewelacyjna jest rozmowa Zembali z Religą, w której podpytuje docenta, „jak to się robi?” Jadą właśnie do Warszawy po zgodę na pobranie organu od dawcy, więc Religa odburknął – jak to jak, normalnie, ktoś się zgadza, potem przewóz, operacja. No ale Zembali chodzi o niuanse operacji właśnie. Religa puentuje rozbrajająco: „a tego to nie wiem, nie robiłem”.

Polski film z dobrą akcją, ze świetnymi dialogami, z postacią, która budzi w widzu ważne struny. I jeszcze sceny operacji, które oglądamy bez zażenowania porównaniem z którymś z amerykańskich seriali. O, bogowie, nie wierzę, ale widziałam, więc nie wątpię. Tak właśnie jest.

Kot jako Religa

szafa

Dziewczyna z szafy, reż. Bodo Kox, Polska 2012 

Chcę odnotować film Bodo Koksa. Po części z potrzeby własnej reanimacji (a ten film się do tego nadaje), po części dlatego, by nie pominąć, bo zdecydowanie przechodzić mimo się nie powinno. Widziałam Dziewczynę z szafy już dwa tygodnie temu. A że czas płynie względnie, więc sprostuję: jest tak, jakby to było cirke dwa miesiące temu. O czym nadmieniam, bo może nie wszystko dobrze pamiętam lub przesuwam mniej ważne przed ważniejsze. Ale gdyby nawet, to coś to musi znaczyć, więc niech będzie. 

Dziewczyna z szafy. plakat 1.Rolę odkurzacza wrażeń spełnił z nawiązką portal culture.pl, polecam info o reżyserze i wywiad z nim, dla nieznużonych również to i to

Fabuła prosta, sensy wielowarstwowe, ogląda się w stanie „pod wrażeniem”, jest świeżo, klimatycznie. Rzecz zakrojona na kilka osób, ale rozszerza się i pomieści wiele potencjalnych światów. 

Bracia: Jacek i Tomek. Żyją skazani na siebie – każdy z nich jakby podwójny – co, zależnie od perspektywy, może się wydawać obciążeniem lub błogosła- wieństwem.

Jacek (Piotr Głowacki) jest wziętym informatykiem, freelanserem, z centrum dowo- dzenia osadzonym we własnym mieszkaniu. Raz po raz myśli, że mu ciężko, że życie się nie układa, bo z całym światem mierzy się nie sam, lecz jako opiekun Tomka. Nie, nie uważa tego za balast, nie wstydzi się i nie krępuje. Po prostu Tomek namolnie udowadnia raz za razem, że na „normalne” relacje Jacek nie ma co liczyć: uciekną dziewczyny, przejdą koło nosa zawodowe szanse, mobilność i wariactwa są w szufladzie z etykietą „niedostępne”. Jacek to trzydziestokilkuletni „luzak”, ano luzak, bo spontaniczną, roztrzepaną ekspresją i poczuciem humoru (ciepło-cynicznym) rozpina gorset sytuacji. Dzięki temu nie jest outsiderem, lecz facetem-magnesem. Choć, rzecz jasna, nie każdego przyciąga, bo taka na przykład Magda-sąsiadka zdecydowanie woli mniej gadatliwych.

Dziewczyna z szafy. Jacek (Piotr Głowacki).Tomek, czyli „introwertyk na maksa” mówi rzeczywiście niewiele. Poza jednym dramatycznym zdaniem, którego nie sposób zapomnieć, zdarza mu się cytować zasłyszane telewizyjne kwestie. Co nikomu nie wychodzi na dobre, bo Tomek od telewizji „dziczeje” (a kto nie?). Jest, z pozoru, niesamodzielny. Uwięziony w ciele – jakieś autystyczne zastygnięcia, ticki, ograniczona koordynacja ruchów. Czy było tak zawsze (sugestia zespołu sawanta, analogie do Rain Mana – podważone niezdolnością  do arytmetycznych sztuczek), czy jest to następstwem choroby, o której dowiadujemy się w trakcie opowieści? Niedużo o Tomku wiemy, ale on właśnie jest potencjalnie najbogatszy. Wszyscy dość zgodnie przyklaskują, że rewelacyjną kreację stworzył Wojtek Mecwaldowski. Jego bohater wymaga nadzoru, dlatego tak istotne okażą się dwie sąsiadki, którym bywa „podrzucany”, gdy Jacek załatwia sprawy zawodowe. Ale świat wewnętrzny Tomka na żaden nadzór sobie nie pozwoli, raz po raz znajdzie swą ekspresję w malarstwie lub muzyce, niekiedy w uporze stukania do drzwi Magdy i regularnie w śledzeniu zeppelinów, olbrzymich sunących niebem sterowców, wyglądających jak wieloryby. Siła sugestii narzuca ich obecność oczom widza.

Dziewczyna z szafy. Magda i Wojtek MecwaldowskiSąsiadki Jacka i Tomka są skrajnie różne: jedna różańcowa (więc klimaty zgoła na granicy dewocji, wredności, kiczu), druga depresyjna (stąd ta szafa, w której pomieszkuje) i zielarska – zielone listki okalające ją na plakacie zapewniają odloty w barwny, soczysty, palmiarniany raj. 

Szary korytarz, betonowe osiedle, cała ta prowizorka życia, którą rozsadzają szurnięte wizje (w każdej głowie inne, surrealistycznie uobecnione mają równe prawo bytu co materialna pospolitość) są groteskowo skontrapunktowane w scenie z tv.

Nieszczęsna telewizja! Nie dość, że od niej Tomek dziczeje i miewa napady (odgrywa, co zobaczy). Nie dość. Bo my też jesteśmy jak z telewizyjnej ramówki. „Pokazać ci telewizję? Chodź” – mówi Magda i wygląda przez okno na multiprogramową ofertę rozgrywającą się we wnętrzach mieszkań z naprzeciwka. Tu „pieski preriowe”  wiją familijne gniazdko, tam „mrówki” wirują stadnie w rytm imprezowej przygrywki, tu seks, tam nokaut. Symultaniczny teatr, ale właśnie bardziej telewizja, bo przyprawy są trywialne i katharsis jakby nie dopuszczona do mikrofonu.

Niezły debiut Bodo Koksa. Debiut – nie debiut, bo to mistrz kina offowego. Gdy słucham rozmowy z nim (autoironicznej, bez nadęcia, z tendencją do pomniejszania swych umiejętności), to wierzę, że jest odwrotnie niż mówi: „byłem największym amatorem na planie”. W Dziewczynie z szafy udało się wiele rzeczy: obsada, gra aktorska, scenografia i zdjęcia, scenariusz i dialogi. Zakończenie – sugestywne i niedopowiedziane mimo wszystko. Dla mnie najcenniejsza jest równowaga, trafienie w punkt między czymś serio a na niby, dramatem a komedią, realizmem i surrealizmem. Trafienie w taki punkt, gdzie zbiegają się w prostej historii ważne tematy: samotność, potrzeba bliskości, konieczność rozstania, ograniczenia i wolność.

Dziewczyna z szafy. Magda i szeryf. Różańska & LubosPominęłam jedną istotną postać: dzielnicowego zagranego przez Eryka Lubosa. Bo on mi jest najbliższy. Jeśli dla braci obciążeniem jest ich podwójność (ostatecznie przecież będąca wielkim darem), dla Magdy jej lęk przed życiem, dla Kwiatkowskiej wszystko, co inaczej sformatowane, to dzielnicowy jest nosicielem garbu tęsknoty. Wszyscy są w jakimś stopniu samotni. Ale dzielnicowy uparcie i beznadziejnie (więc i śmiesznie, żeby nie było za dużo wzruszeń) próbuje przebić się przez mur. Stuk-puka do drzwi Magdy i wydobywa ją z szafy. Choć nie jemu jest pisane wyciągnąć ją na dobre. Gdy pyta, chyba kilkakrotnie: „Pójdziesz ze mną na piwo?”, to tak jakby stawiał w tej grze serce. I co on może, że w rojeniach Magdy wygląda jak esesman? Jego rola to pytać i być gdzieś w pobliżu. I to go chyba ocala, na lepszy happy end nie liczmy. Jest przecież jeszcze jedno urojenie, w którym Magda widzi w dzielnicowym szeryfa. I kowboj z niego jak się patrzy! Kapelusz, peleryna, odznaka i kabura. I koń zamiast radiowozu. 

Film ma potencjał reanimacji. Wiem, co mówię.