Archiwa tagu: podróż

ciastko z gorzką czekoladą

Małgorzata Rejmer, Bukareszt. Kurz i krew, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013

Kierunek: Rumunia

Po serii lektur, w których było za dużo słów, wreszcie coś, co pasuje jak szyte na miarę – na miarę gustu i potrzeb. Chyba najlepsza książka tych wakacji. Niby lato jeszcze trwa, ale trudno przebić taką przygodę. Super! Wyprawa do Bukaresztu z Małgorzatą Rejmer. I Bukareszt jest trafiony, i autorka, i słowa są dobrze dobrane. 

Zacznijmy od słów. Mariusz Szczygieł, przytoczony na okładce, docenia u autorki talent reporterski i eseistyczny. Reportaż jest melodią prowadzącą – obyczajowy, społeczny, historyczny…. Skupiony wokół postaci, o których było głośno (wieloletni przywódca Nicolae Ceaușescu, ale i zagłodzony na śmierć w polskim więzieniu Claudiu Crulic). Albo biorący pod obserwację współczesnych, mniej lub bardziej anonimowych Rumunów czy mieszkających w Rumunii Polaków. Reportaże rozegrane wokół bohatera lub problemu (tym rzeczywiście blisko do eseju). Trzydzieści kilka niedługich rozdziałów, które czyta się narkotycznie. Bo też czasami są one raczej felietonami, baśnią (!), anegdotą. 

A fost odată ca niciodată – tak zaczynają się rumuńskie bajki. Dawno, dawno temu było tak, jak nigdy nie było.
I była sobie kraina porośnięta zrudziałymi trawami, krwistymi makami i zmęczonymi słonecznikami, których sczerniałe, nadpalone słońcem głowy opadały ku ziemi. W krainie pustki najszczęśliwiej miała się nędza”. (s.17)

„Bukareszt jest jak ciastka, które kupowałem zawsze w niedzielę dla mojej rodziny, gdy tam mieszkaliśmy. Niby czekoladowe i słodkie, ale z gorzką polewą. Bukareszt jest słodko-gorzki. Nie znajdzie się w nim łatwego piękna”. (s.265) [Wypowiedź rumunisty, prof.Kazimierza Jurczaka.]

Wszystko wskazuje na to, że swój zachwyt nad książką dzielę ze sporą grupą tych, którzy po Bukareszt… sięgnęli. Nominacje do nagród, świetne recenzje, analizy, prezentacje. W tym szkopuł. Bo już brałam rozbieg, by ogarnąć tekst po swojemu, gdy zrozumiałam, że nie bardzo jest po co. Nawet moje radosne odkrycie analogii między rumuńską przygodą z Rejmer a czeską przygodą ze Szczygłem pojawia się w co drugim komentarzu. Będę więc – o ile się da – unikać śpiewania w chórze, wspierając się cytatami.

Dość nietypowy układ treści. Trzy części: pierwsza skupia się na epoce Ceaușescu i tym, co po niej pozostało; druga sięga do międzywojnia, znajdując w latach 20. i 30. korzenie mitu o Wielkiej Rumunii i antysemickich postaw; trzecia część to miks tematów zaczepionych w rzeczywistości ostatnich 24 lat. Wiele się można dowiedzieć, a narracja nie przypomina wypisów z podręcznika. Przefiltrowana przez kogoś, kto w 2009 roku odwiedził Bukareszt po raz pierwszy, zobaczył chaos nie do ogarnięcia i kto wielokrotnie powracał, by zrozumieć więcej i więcej. Bardzo mi ta strategia odpowiada.

Małgorzata Rejmer – choć wie dużo i niejednego doświadczyła – wciąż pozostaje tą, która się dziwi i tą, która w Bukareszcie czuje się u siebie. Paradoksalne? Wszystko jest tu paradoksem podszyte, a to oznacza jakość pierwszej klasy. Czasami autorka jest tą, której przydarza się przygoda z niemiłą konduktorką i nie może zrozumieć, dlaczego cały przedział pociesza ją, lecz w gruncie rzeczy akceptuje łapówkarstwo i naginanie przepisów. Albo olbrzymieją jej od nonsensu oczy, gdy cudem niepożarta przez bezpańskie psy, słucha zapewnień Rumunów jak to u nich bezpiecznie (bo przecież gdyby nie jechała rowerem, psom nie chciałoby się ogonem machnąć). Podobnie – gdy o bezpieczeństwie mówi szalony taksówkarz. Bezpiecznie jest: „Wprawdzie kiedyś podszedł do mnie jakiś facet, z całej siły uderzył mnie pięścią w twarz i straciłem przytomność, ale gdy ją odzyskałem, okazało się, że niczego mi nawet nie ukradł”. (s.237)

Zapytana przez bukaresztańską dziewczynę po co tu przyjeżdża, skoro może być gdzie indziej, opowiada o magii tego miasta. Wyobrażam sobie, że ten pean jest impulsywny i dyktowany improwizacją. „Powiedziałam jej, że Bukareszt jest nieobliczalny i piękny. Że ciągle można znaleźć w nim tureckiego ducha. Że kiedyś był nazywany Białym Miastem, bo kamienice lśnily bielą tynków. Że bulwary Bălcescu i Magheru zbudowali żydowscy architekci, którzy po wojnie tworzyli Tel Awiw”. (s.267)

Małgorzatę Rejmer przyciąga egzotyka, ale jeszcze bardziej wabi ją pokrewieństwo. Czarny humor i zamiłowanie do raczej mrocznych scenariuszy. Pesymistka (zgaduję i zakładam), ale z olbrzymim poczuciem humoru i wrażliwością na absurd. Rozmawia raz przez telefon z rumuńskim przyjacielem, który zaprasza ją na kolację: „… przyjdę, tym bardziej, że od jakiegoś czasu jesień w Bukareszcie nastraja mnie dwuznacznie, to znaczy czuję się dobrze, ale nie na tyle, żeby wychodzić z domu”. (s.262)

Bukareszt. Kurz i krewSmaczkiem, za którym będę tęsknić, są przeróżne – cienkim woalem rozpostarte – odwołania kulturowe. Tu Mircea Elliade, Herta Müller lub Tristan Tzara czy Ionesco. Albo anonimowy poemat Jagniątko, który być może jest kluczem do zrozumienia Rumunów, ale klucz to magiczny, bo interpretacji tekstu jest pewnie nie mniej niż Rumunów.

Lubię rumuńskie kino, a 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni Cristiana Mungiu zyskał po tej lekturze wiele odcieni. Film sprzed siedmiu lat – o dwóch studentkach, które usuwają niechciane ciąże w Bukareszcie, gdzie tego robić nie wolno. Wstrząsający, ale – co mnie zawsze dziwiło – jakby poza moralnym dylematem, który dominowałby w kinie polskim. Uwaga skupiona jest nie na tragizmie zabijania, lecz na samotności kobiet, które radzą z tym sobie wbrew prawu. Rozdział, w którym Małgorzata Rejmer pisze o dekrecie Nicolasa Ceaușescu (1966), który zabronił aborcji i sprowadził na świat tysiące „niechcianych dzieci”, jest dla mnie chyba najmocniejszym fragmentem książki. To nie takie proste, by zrelacjonować tu zawarte w nim myśli – odsyłam. Nie jest jednoznaczny, bo moralność też taka nie jest, a pozytywne dyrektywy ściągają czasem nieszęść ponad miarę.

„Historie, w których jest tylko cierpienie, nie mają żadnej wartości. Po co je opowiadać?” (s.39) – to przytoczona wypowiedź jednej z bohaterek. W Bukareszcie… są takie opowieści. Jakimś cudem nie przytłaczają, więc autorce udało się je ocalić, nie niszcząc wiary w ich sens. W to, że można o cierpieniu czytać i nawet w tym bezsensownym widzieć „kroplę krwi w morzu bólu” – w morzu, ktore już ma swoją wagę, a może nawet sens. 

Przeplata się to, co poważne, z tym, co przewrotnie lekkie i kuriosalnie absurdalne. Rumuńskie przekleństwa, wiara w urok rzucony spojrzeniem, przekuwanie tragizmu w komizm. Absurdalny jest przede wszystkim Dom Ludu: „ta piramida chciwości Ceaușescu, marmurowa stodoła na cześć jego pychy i szaleństwa, która miała być szczerozłotym pałacem, a okazała się dlań luksusowym grobowcem, to największa atrakcja Bukaresztu. Tłumy z całego świata nic tylko się dziwią, jakie to poniekąd proste: wyburzyć tysiące domów, kilkanaście cerkwi, kilka szkół i szpitali i postawić pałac inspirowany zabudową Księżyca”. (s.64)

I zostanie mi w pamięci rumuńska nieufność. Brzmi zniechęcająco, lecz ona idzie w parze z życzliwością, może również z pokorą. Tyle że dużo w niej samotności i fatalizmu, świadomości, że nikt nie zdejmie z nas naszych traum i że w obliczu zła wsparcie wcale może nie nadejść. Czy tak jest rzeczywiście? Może nie. Lecz Rumun najpewniej by potwierdził: Asta e – tak już jest”. Bo wiele, zadziwiająco wiele mentalnych torów jest zaprojektowanych przez doświadczenie historii. Takiej, nie innej, bezdyskusyjnej.

roztocze, mon amour

Kino było na wyciągnięcie ręki. Kazimierskie Dwa Brzegi odliczały godziny do finiszu, ale wciąż jeszcze kusiły bliskością artystów. Pierwszy raz byłam w tym mieście, więc trzeba mi było przejść Wąwozem Korzeniowym (i Norowym), zebrać pył z bocznych uliczek, zajrzeć do galerii, doszlifować bruk na Rynku, zjeść „koguta”…, no nie wciągnął mnie kinowy namiot. Byłam jednak na spotkaniu z Agatą Kuleszą i Danutą Szaflarską. Słońce, malwy, słoneczniki, letnie wysokie kwiaty. Piasek, bruk i korzenie (powariowały drzewa, żeby tak żyć z żyłami na wierzchu!), plantacje malin i porzeczek, pole zarośnięte tytoniem. Czego więcej trzeba? Łąka, którą można zmierzyć w tę i we w tę, brzeg Wisły, gdyby brakowało błękitu. Co prawda ludzi było co niemiara, ale moje pierwsze spotkanie z Kazimierzem D. nie wymagało szczególnej intymności, tłum był całkiem znośną scenerią. Rozpełzał się taktownie, nie napierał, nie deptał.

Prawdziwie kinowym miejscem okazał się następny przystanek: Zwierzyniec. Letnia rezydencja Zamojskich. Zamojscy trafiają na moją krótką listę ulubionych wizjonerów i zanim dokończę myśl o filmowym Zwierzyńcu, dopowiem dygresyjnie, że bardzo spodobał mi się Zamość. Miałam na niego jeden dzień, więc włóczyłam się po starym mieście – tam, gdzie cudnymi ornamentami ustrojone są ormiańskie kamienice (wybieram niebieską, pod małżeństwem!), gdzie renesansowy ratusz pokrewnie mruga do ratusza poznańskiego, gdzie katedra pod wezwaniem niewiernego Tomasza i gdzie na obrzeżach, czyli pod wierzchnią fasadą, można podpatrzyć odrapania, zapadnięte mury, drzwi w ruinie etc. Niczym proustowska magdalenka przywoływał Lwów, gdzie warstwy stare-nowe zmieszane są dość podobnie. I wiem, w którym domu mieszkał Leśmian. I weszłam do najstarszej w Polsce apteki (1609). W Zamościu mieszkali kolejni Ordynaci, a do Zwierzyńca przyjeżdżali na wypoczynek. Rozsiewali hojną ręką pomysły i donacyjne fundusze, więc te prowincjonalne miasteczka (otulone roztoczańskim płaszczem) wchłonęły i zasymilowały mury sprzed stuleci.

Renesans i barok trzymają się pod rękę. Zwierzyniecki kościółek na wodzie jest spokojnie barokowy. Architektura okolicznych miasteczek nie przytłacza obowiązkiem, by koniecznie zwiedzać każdy kościół, synagogę czy cerkiew, ale wchodzi się do nich z drogi, naturalnie, by po chwili przejść mostem, pospacerować po parku i dalej: znów na łąki, na trakty leśne, nad stawy, strumienie, mokradełka, na kolorowe, wstążkowe pola.

Ale: kino! Miało być o kinie! Bo w Zwierzyńcu – wtedy, gdy ja w nim gościłam – trwała 13.Letnia Akademia Filmowa. I to jest rzecz z rozmachem, ze świetnie przemyślanym programem. Zdarzają się tu filmy, które pamiętam z Wrocławia (NH), ale w przewadze są te mniej nowohoryzontowe. Program naprawdę kuszący, ale każda żarłoczność kiedyś się w końcu nasyca, więc ja byłam tak jakby „po obiedzie”. Tylko dwa seanse. Bardzo spodobała mi się atmosfera. Prowincjonalne kina (jedno prawdziwe, trzy przysposobione – czytaj: widownia rozsiada się na krzesłach lub ławkach), więcej zieleni, zdecydowanie mniej snobizmu niż we Wrocławiu (chociaż nie zgłaszam do tego snobizmu żadnych pretensji). Również dla filmu – ja tu kiedyś wrócę! Jakoś podobnie odgrażał się niegdyś Wilk do Zająca w rosyjskiej dobranocce. 

Po prawdzie: kino i architektura są trochę tematem zastępczym, bo najważniejsze, co oferuje Roztocze, kraina buku i jodły, to natura. Zwlekam, bo przecież – czy to się da opowiedzieć? Że obok kościółków, przydrożnych kapliczek, parkowych mostów i starych nagrobków, są domki i chałupy malownicze   i niedzisiejsze (?). I że wszystko zaczyna się zwyczajnie od jakiegoś szlaku i wygodnych butów, czasem od roweru, od plecaczka i mapy. I się idzie. Podoba się, bo jest zielono. Trochę może szkoda, że tak zielono, bo gdyby była jesień, toby dopiero ogień ruszył w tan, toby się zażółciło, zaczerwieniło, że hej! (Trzeba to sprawdzić!). Nie opowiem, jak to wygląda, na pierwszy rzut oka może być na przykład tak, jak na załączonych obrazkach.

Pierwszy raz w tych stronach. Przecieranie szlaków. Odzwyczajanie się od tatrzańskich oczekiwań, czyli od tych wędrówek, które najpierwsze przychodzą na myśl, gdy przypominam sobie wakacje. Tutaj jest zrazu mniej ekscytująco, zwyczajniej, lżej, wydaje się, że nie tyle znakowanych tras, co w Tatrach. Ale ruszamy w drogę i wiadomo – im głębiej w las, tym więcej drzew. Odsłania się kolejna warstwa, poszerza się przestrzeń, okazuje się, że nie wszystko da się zobaczyć podczas jednej wyprawy. Przybywa notatek odnośnie tego, co zostaje na przyszłość. Drzewa chcą być rozpoznane – buk na pierwszym planie, ale trzeba dostrzec wśród buczyny i graby, i wiązy. Jodłę odróżnić od świerku, klon od jaworu, dąb czerwony od tego rodzimego. Przyjrzeć się naciekom żywicznym, nacięciom, garbom i guzom. Pierwszy raz – niezapomniany, ale chyba więcej przede mną niż za mną. 

Są drzewa-okazy, np. w alei dębów w Górecku Kościelnym lub we Floriance – dąb Florian i wielki jawor. Wolę te, które rwą się do życia i nie przejmują się starczą próchnicą, ale pod jaworem posiedziałam. Myślałam, że Filon jakiś nadejdzie. Może za krótko czekałam… Może zabrakło wianka? Poniżej udokumentowane czekanie i droga powrotna przez stawy Echo, gdzie hasają sobie koniki polskie (potomkowie tarpanów, dziś symbol Roztaczańskiego Parku Narodowego).

Koniki jedno, ale mam też we wspomnieniu jedną zdezorientowaną kunę, dzięcioły różnorakie i mrówki. Ptaki – że tak powiem – stonowane, szału nie było. Dorzucę więc do fauny roztoczańskiej chrząszcza ze Szczebrzeszyna. Wyciągnęli go z trzciny, postawili na rynku. Dla kamuflażu podrzucili kilka chrząszczy drewnianych, rozsianych po mieście – ostatecznie więc nie wiem, czy z właściwym się witałam, ale myślę, że ta znajomość nie może mi zaszkodzić. 

Dobrze, że wymyślono rower. Że Roztocze jest rowerom przychylne – czasem można było śmigać rowerową trasą, czasem podskakiwać na siodełku między drzewami. Błogosławię ten cud, bo z racji bąbla pod czwartym paluszkiem stopy lewej i trzecim prawej (licząc od palucha), możliwość niedeptania ich oszczędziła mi ciut bólu, a więc uczyniła szczęśliwszą (jeszcze bardziej).

Oczywiście, nie wszędzie rowerem. Takie na przykład mokradełka, uroczyska, bagienka… to już insza inszość i trafiają tam tylko (co niektórzy) piechurzy. A wspomnę jeszcze – a propos zdrobnień użytych w poprzednim zdaniu – że deminutivum ma na Roztoczu szczególne względy. Sklep z miodem to „ulik”, sklep na rogu (gdzie wieje) to „Zefirek”, mniej frontalna dzielnica Z. to „Wywłoczka”, lokal przydrożny – „Upałek”. Zdrobnienia w natarciu. Nazwa też ważna – moim zdaniem „uroczysko” bardzo adekwatnie nazywa miejsce, które rzuca urok.

Bez puenty, bo co mam powiedzieć? Że „piękna nasza Polska cała…”? A jakże. Może więc sobie ku pamięci dorzucę, by mieć na uwadze, że pajęczyny są piękne, zwłaszcza w lesie. 

[zdjęcia: M.B.]

impresje podróżne

Tak tu sobie coś na marginesie napiszę. Nie będą to zapiski Marco Polo ani innego Magellana, nawet nie diariusz podróżny anonimowego wędrowca. Szczere, ale nie nadto otwarte, bo podróż nie była wyprawą osobistą, lecz przedsięwzięciem gromadnym, zorganizowanym, z wytyczonym szlakiem… niczym scenariusz z przydzielonymi do zagrania rolami.

Po poznańsku to się zowie reisefieber, panika przed podróżą. Gęsta mgła zdeformowała mi trzeźwy osąd. I zobaczyłam wszystkie nieszczęścia świata – poczynając od niesubordynacji, uporczywego wierzgania, rozruby i demolki, z kulminacją w delirium alkoholowo-narkotycznym, po chorobę, nieszczęśliwe wypadki, aresztowania albo dajmy na to zaginięcia a nawet całkowitą ewaporację.

Zmęczona byłam na starcie. Więc właściwie każda następna minuta okazywała się zaskakująco promienna, wolna od czarnej matrycy z mojej głowy. A nawet: stanowiła jej dokładne zaprzeczenie. Było prawie swobodnie i normalnie. O ile szkolne wyprawy mogą się mieścić w kategorii swoboda i normalność.

Dwa dni w Paryżu

Jest taka scena w filmie Linklatera Przed zachodem słońca, gdy Celine i Jesse (o ich spotkaniu pisałam w opowieściach) wsiadają na statek kursujący po Sekwanie. Ona paryżanka, on nowojorczyk. Celine przełamuje początkowe zahamowanie…, bo kto z tubylców pływa stateczkiem? To gadżet zarezerwowany dla turystów, więc niestylowy. A jednak kilka ważnych rozmów tam właśnie się toczy. I słusznie.

Ja wiem, że są takie miejsca, którym gotowi bylibyśmy odebrać znaczenie, ze względu na ich przeciążoną eksploatację. Są niczym fragmencik rzeźby (najczęściej wstydliwy), który zwyczajowo pociera się, żeby powrócić, a on zaczyna błyszczeć i migotać. Odstaje tym błyskiem od spatynowanej prostoty codzienności. Tak to jest ze stateczkiem, i z Wieżą Eiffla, z dziedzińcem Luwru, z Panteonem i Wahadłem Foucaulta itp., itd., etc…

Oryginalne klimaty, zbłąkane uliczki i prawdziwy paryski chic opisują ci, którzy tę aurę zasymilowali organicznie – np. Czara czy Holly. A ja widziałam obrazy schodzone, ale świeże młodością tych, którzy niebawem będą szukać w starych zaułkach własnych życiowych miraży. Teraz mają po 15 lat i są mieszanką niedogotowanego romantyzmu, zadziornego buntu i kumpelskiej zgrywy. I co się wtedy widzi? Ano: paryskie randez-vous, artystycznych dziwaków tańczących solo gdzieś pod Notre Dame lub na Montmartrze, poławiacza monet przy Luwrze (a zmyślny był! wyciągał euro ze studzienki – duży szacun od chłopaków). Gimnastykujących się w Ogrodzie Luksemburskim amatorskich joginów i joggerów. Widzi się paryską wielokolorowość, która dziwi, bo w Kraju nad Wisłą/vel Wartą normą jest monolit rasy i wyznania. Gdzieś przy Placu Pigalle napotkaliśmy przedszkolaków – barwną dżdżownicę ludzkich typów: skośne oczy, cera czarna, śniada, blada, włos kręcony albo nie – inność, która podarowana w dzieciństwie już nie szokuje, nie wywołuje potrzeby, by ją podkreślać, zauważać, wyliczać.

Handlarze spod Wieży Eiffla dostarczyli serii anegdotek, które zabraliśmy w drogę razem z setką małych wieżyczek. A sama wieża znalazła wielbicieli, którzy zażarcie przeciwstawiali jej piękno starej katedrze św.Eulalii z Barcelony. – Bo gdyby przetrwać miała tylko jedna z tych dwu budowli, to która? Zwolennicy Wieży wypominają klerykalizm amatorom staroci. Kto by pomyślał, że tak można ustawić kierunek dyskusji? Paryż czarował, ale jeśli był tak otwarty, jak powinien, to zapamiętał nasz swing i radość. W metrze uliczny grajek zaproponował skrzypcowy koncert. Za moment skrzypce uprosił Piotrek i to on grał. A później wystukiwał zaraźliwie jazzowe rytmy, do których dołączali inni – czy to był hip-hop czy jazz? Rytm, który wciągał. Paryż był muzyką, Barcelona barwą. Tak subiektywnie to pamiętam.

Cień wiatru w Barcelonie

Miłośnicy prozy Carlosa Ruiza Zafóna czuli dreszcz emocji. Bo choć ani antykwariatu, ani Cmentarzyska Zaginionych Książek, ani nawet Kościoła św. Anny nie wytropiliśmy, to i tak wszystko wokół pachniało Cieniem wiatru. Znalazłam zapiski z podróży śladami tej powieści na blogu Dziennik literacki – polecam.

I znów: tak wielu zna Barcelonę lepiej niż ja, że odkrywanie oczywistości mogłoby trącić kiczem, którego – zapewniam – nie brak w tym mieście. A jego najczęstszą odmianą jest multiplikowanie Gaudiego na potęgę: na pocztówkach, koszulkach, durnostójkach i w innych wszelakich formach. Czym Franz Kafka dla Pragi, tym Antonio Gaudi dla Barcelony- a może jeszcze bardziej. Gaudi, czyli Sagrada Familia, czyli Casa Batlló i Casa Milà, czyli Park Güell z najdłuższą ławeczką świata i domkami jak z bajki o Babie Jadze. Gaudi w monumentalnej odsłonie i w mikroskopijnym odłamku, tak czy siak – wszędzie. Secesja kwitnie tu i wciąż jest w fazie nieprzemijającej młodości. Kamienice z fantazją. Czasem rezydencje, wyszukane i eleganckie, rozsiadające się przy placach, na skrzyżowaniach dróg, oddychające pełną piersią i spoglądające na świat balkonami a la oczy jaszczurki. To znów ciemne, wysokie, z balkonami, na których pranie uprasza się o łyk słońca (uwaga: na balkonach z upodobaniem wiją się w skrętach i podrygach drzewka szczęścia), żyjące w bliskim sąsiedztwie, więc rozgradzające je uliczki są ślepo wąskie. Czasami, od niechcenia zdarzy się, że wśród gaudich wyrośnie rzeźba Joana Miro (Kobieta z ptakiem, na przykład) lub pojawi się ekstrawagancki pomysł na krzesło wśród chmur (nazwa oficjalna: krzesło i chmura). Voila!


Zastanawiałam się, ilu rdzennych barcelończyków umawia się na spotkania w Parku Güell? Ilu emocjonuje się Sagradą Familią? Jak by nie było na pewno wielu uważa się za kumpla Kolumba, który wzniesiony na postumencie na skraju La Rambli wyciągniętą dłonią wskazuje właściwy kierunek. Nie mogą nie spacerować La Ramblą, a skoro tu są, to na pewno zaglądają na targ Boqueria, feerię barw, niemal szamańską przestrzeń smaku i zapachu.


Mały Hiszpan uczy się secesji. W Parku Güell, pod okiem wesołej Pani, ubrane w kolorowe stroje przedszkolaki wchłaniają Gaudiego przez skórę. Wymalowani nieziemsko, rozćwierkani i słodcy jak creme de catalonia stanowią zwieńczenie wrażeń. Gaudi jest gigantem, sama nie wiem, czy przekonuje mnie do tego dzieło monumentalne, niedokończone – Sagrada Familia, czy też raczej jego miłość do szczegółów i do miasta, które sobą naznaczył. Nie tylko kamienie i ceramikę objął we władanie, ale -mam wrażenie- również ludzi.

Barcelona dała nam więcej szans na zanurzenie się w niej. Schodziliśmy ją aż do bezczucia w nogach. A że uczestnicy wyprawy sprawnie posługiwali się hiszpańskim, więc okazji do zagadnięć było co niemiara. Odnotowuję – z satysfakcją – że zaatakowaliśmy hiszpańskie księgarnie. Powodzeniem cieszył się Llosa i (o dziwo) Ernesto Sabato, oczywiście z zachowaniem królewskiej miary dla unikalnej hiszpańskiej wersji mangi, którą nabywano z wypiekami na twarzy, niedającymi się wytłumaczyć niczym innym jak gorączką wewnętrzną. Na zewnątrz było chłodno, padało… jak nie w Hiszpanii.

Na deser odrobina bohemy:


Last but not least: tamaryszek na Costa Brava! Przyłapany porą wieczorną.:)