Małgorzata Rejmer, Bukareszt. Kurz i krew, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013
Kierunek: Rumunia
Po serii lektur, w których było za dużo słów, wreszcie coś, co pasuje jak szyte na miarę – na miarę gustu i potrzeb. Chyba najlepsza książka tych wakacji. Niby lato jeszcze trwa, ale trudno przebić taką przygodę. Super! Wyprawa do Bukaresztu z Małgorzatą Rejmer. I Bukareszt jest trafiony, i autorka, i słowa są dobrze dobrane.
Zacznijmy od słów. Mariusz Szczygieł, przytoczony na okładce, docenia u autorki talent reporterski i eseistyczny. Reportaż jest melodią prowadzącą – obyczajowy, społeczny, historyczny…. Skupiony wokół postaci, o których było głośno (wieloletni przywódca Nicolae Ceaușescu, ale i zagłodzony na śmierć w polskim więzieniu Claudiu Crulic). Albo biorący pod obserwację współczesnych, mniej lub bardziej anonimowych Rumunów czy mieszkających w Rumunii Polaków. Reportaże rozegrane wokół bohatera lub problemu (tym rzeczywiście blisko do eseju). Trzydzieści kilka niedługich rozdziałów, które czyta się narkotycznie. Bo też czasami są one raczej felietonami, baśnią (!), anegdotą.
„A fost odată ca niciodată – tak zaczynają się rumuńskie bajki. Dawno, dawno temu było tak, jak nigdy nie było.
I była sobie kraina porośnięta zrudziałymi trawami, krwistymi makami i zmęczonymi słonecznikami, których sczerniałe, nadpalone słońcem głowy opadały ku ziemi. W krainie pustki najszczęśliwiej miała się nędza”. (s.17)
„Bukareszt jest jak ciastka, które kupowałem zawsze w niedzielę dla mojej rodziny, gdy tam mieszkaliśmy. Niby czekoladowe i słodkie, ale z gorzką polewą. Bukareszt jest słodko-gorzki. Nie znajdzie się w nim łatwego piękna”. (s.265) [Wypowiedź rumunisty, prof.Kazimierza Jurczaka.]
Wszystko wskazuje na to, że swój zachwyt nad książką dzielę ze sporą grupą tych, którzy po Bukareszt… sięgnęli. Nominacje do nagród, świetne recenzje, analizy, prezentacje. W tym szkopuł. Bo już brałam rozbieg, by ogarnąć tekst po swojemu, gdy zrozumiałam, że nie bardzo jest po co. Nawet moje radosne odkrycie analogii między rumuńską przygodą z Rejmer a czeską przygodą ze Szczygłem pojawia się w co drugim komentarzu. Będę więc – o ile się da – unikać śpiewania w chórze, wspierając się cytatami.
Dość nietypowy układ treści. Trzy części: pierwsza skupia się na epoce Ceaușescu i tym, co po niej pozostało; druga sięga do międzywojnia, znajdując w latach 20. i 30. korzenie mitu o Wielkiej Rumunii i antysemickich postaw; trzecia część to miks tematów zaczepionych w rzeczywistości ostatnich 24 lat. Wiele się można dowiedzieć, a narracja nie przypomina wypisów z podręcznika. Przefiltrowana przez kogoś, kto w 2009 roku odwiedził Bukareszt po raz pierwszy, zobaczył chaos nie do ogarnięcia i kto wielokrotnie powracał, by zrozumieć więcej i więcej. Bardzo mi ta strategia odpowiada.
Małgorzata Rejmer – choć wie dużo i niejednego doświadczyła – wciąż pozostaje tą, która się dziwi i tą, która w Bukareszcie czuje się u siebie. Paradoksalne? Wszystko jest tu paradoksem podszyte, a to oznacza jakość pierwszej klasy. Czasami autorka jest tą, której przydarza się przygoda z niemiłą konduktorką i nie może zrozumieć, dlaczego cały przedział pociesza ją, lecz w gruncie rzeczy akceptuje łapówkarstwo i naginanie przepisów. Albo olbrzymieją jej od nonsensu oczy, gdy cudem niepożarta przez bezpańskie psy, słucha zapewnień Rumunów jak to u nich bezpiecznie (bo przecież gdyby nie jechała rowerem, psom nie chciałoby się ogonem machnąć). Podobnie – gdy o bezpieczeństwie mówi szalony taksówkarz. Bezpiecznie jest: „Wprawdzie kiedyś podszedł do mnie jakiś facet, z całej siły uderzył mnie pięścią w twarz i straciłem przytomność, ale gdy ją odzyskałem, okazało się, że niczego mi nawet nie ukradł”. (s.237)
Zapytana przez bukaresztańską dziewczynę po co tu przyjeżdża, skoro może być gdzie indziej, opowiada o magii tego miasta. Wyobrażam sobie, że ten pean jest impulsywny i dyktowany improwizacją. „Powiedziałam jej, że Bukareszt jest nieobliczalny i piękny. Że ciągle można znaleźć w nim tureckiego ducha. Że kiedyś był nazywany Białym Miastem, bo kamienice lśnily bielą tynków. Że bulwary Bălcescu i Magheru zbudowali żydowscy architekci, którzy po wojnie tworzyli Tel Awiw”. (s.267)
Małgorzatę Rejmer przyciąga egzotyka, ale jeszcze bardziej wabi ją pokrewieństwo. Czarny humor i zamiłowanie do raczej mrocznych scenariuszy. Pesymistka (zgaduję i zakładam), ale z olbrzymim poczuciem humoru i wrażliwością na absurd. Rozmawia raz przez telefon z rumuńskim przyjacielem, który zaprasza ją na kolację: „… przyjdę, tym bardziej, że od jakiegoś czasu jesień w Bukareszcie nastraja mnie dwuznacznie, to znaczy czuję się dobrze, ale nie na tyle, żeby wychodzić z domu”. (s.262)
Smaczkiem, za którym będę tęsknić, są przeróżne – cienkim woalem rozpostarte – odwołania kulturowe. Tu Mircea Elliade, Herta Müller lub Tristan Tzara czy Ionesco. Albo anonimowy poemat Jagniątko, który być może jest kluczem do zrozumienia Rumunów, ale klucz to magiczny, bo interpretacji tekstu jest pewnie nie mniej niż Rumunów.
Lubię rumuńskie kino, a 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni Cristiana Mungiu zyskał po tej lekturze wiele odcieni. Film sprzed siedmiu lat – o dwóch studentkach, które usuwają niechciane ciąże w Bukareszcie, gdzie tego robić nie wolno. Wstrząsający, ale – co mnie zawsze dziwiło – jakby poza moralnym dylematem, który dominowałby w kinie polskim. Uwaga skupiona jest nie na tragizmie zabijania, lecz na samotności kobiet, które radzą z tym sobie wbrew prawu. Rozdział, w którym Małgorzata Rejmer pisze o dekrecie Nicolasa Ceaușescu (1966), który zabronił aborcji i sprowadził na świat tysiące „niechcianych dzieci”, jest dla mnie chyba najmocniejszym fragmentem książki. To nie takie proste, by zrelacjonować tu zawarte w nim myśli – odsyłam. Nie jest jednoznaczny, bo moralność też taka nie jest, a pozytywne dyrektywy ściągają czasem nieszęść ponad miarę.
„Historie, w których jest tylko cierpienie, nie mają żadnej wartości. Po co je opowiadać?” (s.39) – to przytoczona wypowiedź jednej z bohaterek. W Bukareszcie… są takie opowieści. Jakimś cudem nie przytłaczają, więc autorce udało się je ocalić, nie niszcząc wiary w ich sens. W to, że można o cierpieniu czytać i nawet w tym bezsensownym widzieć „kroplę krwi w morzu bólu” – w morzu, ktore już ma swoją wagę, a może nawet sens.
Przeplata się to, co poważne, z tym, co przewrotnie lekkie i kuriosalnie absurdalne. Rumuńskie przekleństwa, wiara w urok rzucony spojrzeniem, przekuwanie tragizmu w komizm. Absurdalny jest przede wszystkim Dom Ludu: „ta piramida chciwości Ceaușescu, marmurowa stodoła na cześć jego pychy i szaleństwa, która miała być szczerozłotym pałacem, a okazała się dlań luksusowym grobowcem, to największa atrakcja Bukaresztu. Tłumy z całego świata nic tylko się dziwią, jakie to poniekąd proste: wyburzyć tysiące domów, kilkanaście cerkwi, kilka szkół i szpitali i postawić pałac inspirowany zabudową Księżyca”. (s.64)
I zostanie mi w pamięci rumuńska nieufność. Brzmi zniechęcająco, lecz ona idzie w parze z życzliwością, może również z pokorą. Tyle że dużo w niej samotności i fatalizmu, świadomości, że nikt nie zdejmie z nas naszych traum i że w obliczu zła wsparcie wcale może nie nadejść. Czy tak jest rzeczywiście? Może nie. Lecz Rumun najpewniej by potwierdził: „Asta e – tak już jest”. Bo wiele, zadziwiająco wiele mentalnych torów jest zaprojektowanych przez doświadczenie historii. Takiej, nie innej, bezdyskusyjnej.