Archiwa tagu: poezja

tablica z Macondo (i inne)

Każdy ma swojego Barańczaka, jeśli tylko chce go mieć. Gdy czytałam komentarze pod poprzednim wpisem, pomyślałam, że jest to jakiś wytrych. Co nam przychodzi do głowy jako pierwsze, gdy pada nazwisko Barańczak? Peregrino mówi: piękne tłumaczenia dobrej anglojęzycznej poezji i podrzuca link do wiersza Johna Donne`a (TU). Też niegdyś pisałam o poznanych dzięki Barańczakowi wierszach Roberta Frosta (TU) i Emily Dickinson (TUTAJ). Liritio wspomina przede wszystkim tłumaczenia Szekspira, ale cytuje też świetne humorystyczne streszczenie szekspirowskiego Króla Leara. Wzięte z Biografiołów, gdzie można znaleźć „Podstawowe utwory W. Szekspira, przystępnym sposobem streszczone i dla celów mnemotechnicznych w formę wierszowaną przyodziane”. Przytoczmy Jego wersję Romea i Julii (niech się chowają ściągowe portale!):

Rody Werony: wraży raban.
Młodzi: hormony.
Starzy: szlaban.
Mnich: lekarstwem zielarstwo?
Finał: trup grubą warstwą.

A ja w rozkroku. Bo trochę mnie korci, by postawić na ulubione wiersze Barańczaka. Albo na to, po co sięgałam ostatnimi czasy. Bawiłam uczniaków jego żartami z Pegaza… Bo wiecie: czasem można mieć już dość tych samych nazwisk. I wtedy z pomocą przychodzi pan B. Proponuje odświeżenie literackiego panteonu dzięki sprytnej anagramowej sztuczce. I tym sposobem do podręczników wskakują: J.H.Nocnosikawka, Wicek „Imci” Mazda, Łucja Lizusowski czy Flops Delato. Po bliższym rozebraniu okazują się starymi znajomymi, ale efekt świeżości wart jest gry. Tak, to Jan Kochanowski, Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki i Leopold Staff. A rozpoznacie, kto się czai pod anagramem G. Widrwitz-Colombo, K.Makaron-Ocipina, Iwan M.Ulituj lub Heiki Cwyszenkeiner? 

Nie dalej niż kilka miesięcy temu sięgałam do Edwarda Leara, Ogdena Nasha, Morrisa Bishopa z Fioletowej krowy. I do świetnego eseju „Jak tłumaczyć humor Szekspira?” (z tomu Ocalone w tłumaczeniu). Barańczak bierze w nim na warsztat pierwszą scenę z Romea i Julii i przygląda się różnym wersjom translatorskim. Od tej „najwierniejszej”, linearnej, poprzez doceniane przez niego wersje poetyckie, aż po własną, która właśnie ów immanentny humor Szekspirowi pozostawia. Oczywiście, wiem, że zarzucano Barańczakowym tłumaczeniom mocne naznaczenie osobowością poetycką tłumacza, i że broniono tłumaczeń wcześniejszych czy późniejszych. Jasne, ja ich nie zwalczam. Ale zawsze wybieram Barańczaka. 

Jeśli mam wskazać jedno, co najsilniej kojarzy mi się z Barańczakiem, będzie to Tablica z Macondo i wpisane w ten esej credo. Zostawię więc na drugim planie tłumacza, humorystę, poetę, człowieka domagającego się społecznej prawdy i sprawiedliwości…., a wybieram eseistę i literaturoznawcę. Profesora. Bo jeśli ktoś potrafił mnie przekonać, że literatura ma sens, że czytanie i rozmowy o literaturze miewają wartość metafizyczną (a przynajmniej sięgającą głębiej niż naskórek), to był to Barańczak. Wszystko, co najlepsze w tej dyscyplinie, kojarzy mi się z Nim: błyskotliwość, jasność wywodu, docenianie paradoksu i kontrapunktu, wielowarstwowość, erudycja, wnikliwość i lekkość, dowcip i dyscyplina. Hmm… pamiętam jakby to było wczoraj, gościnny wykład Barańczaka na poznańskiej filologii… Uszy mi płonęły i chyba wyrosły z nich jakieś antenki, bo cudem i intuicją rozumiałam o co chodzi, choć człowieka z fatalniejszą dykcją to długo by ze świecą szukać.

Ale: Macondo.
Zaczyna się od obserwacji dróg w stanie Massachusetts. Ściślej: od samochodowych tablic rejestracyjnych, które w Ameryce (no, nie tylko) mogą być przypadkową składanką cyfr i liter lub tekstem wybranym przez właściciela wozu. Ten drugi przypadek oznacza, rzecz jasna, dopłatę i podporządkowanie się pewnym regułom. Barańczak humorystycznie komentuje potencjał motoryzacyjnych komunikatów. Uwierzysz? Sześć-siedem liter (bez znaków diakrytycznych) daje niezwykłe szanse. Od ekspresywnych oznajmień i deklaracji (niekiedy autoironicznych), po hasła wywoławcze odnoszące się – np. – do kultowych piosenek czy innych znaków pokoleniowych, bądź cudnie metaliterackie oznajmienia w rodzaju: A PLATE  czy REAR (tablica, tył). 

Barańczak obserwator i humorysta szybko wskakuje w rolę interpretatora. Oho, można by bez liku wymieniać jego gruntowne analizy literackie, ale wystarczy przeczytać komentarze do samochodowych tablic, by zrozumieć, ile znaczy wprawny odbiór komunikatu. A nie trzeba czekać dłużej niż dwa akapity, by Barańczak zajął się tworzeniem własnych twórczych wariantów, po polsku. Od razu przy tym tłumacząc swój zamysł i potencjał tkwiący w tekście. Tym szczególnym okazuje się napis ON JEST, będący tyleż poezją (tak, bo ustanowiony regulaminem urzędów „motoryzacyjnych” warunek oryginalności i podporządkowania dyscyplinie językowej jest warunkiem tożsamym z zasadami poetyki) co manifestem wiary w sens słowa.

Pamiętacie bezsenność i plagę niepamięci w Macondo? Metoda Jose Arcadia, by na karteczkach zapisywać nazwy rzeczy i wyjaśniać, do czego służą, miała moc ocalenia. I była tyleż pragmatyczna, co metafizyczna właśnie, bo pomagała zapamiętać to, co najłatwiej upłynnia się z zasobów świadomości: kim jesteś, jak brzmią fundamentalne zasady i to, że Bóg jest. Słowa Marqueza można sobie przypomnieć, sięgając po cytowany na tamaryszku w kwietniu fragment Stu lat samotności (TUTAJ).

Barańczak wybiera zaimek „ON”: zwięzły i wieloznaczny. Może odsyłać nas (przynajmniej) do trzech adresatów. On to Drugi Człowiek, Świat i Transcendencja (Bóg). Trzy punkty odniesienia. Trzej sprzymierzeńcy i „kłopotliwi przyjaciele” jednocześnie – „bez których nie moglibyśmy przeżyć ani dnia, ale których obecność stwarza nam co chwilę nowe nierozwiązywalne problemy”.

Chodzi o to, by wierzyć, że „ON JEST” i starać się wejść z NIM w dialog. Jest w tym coś z gry, ale też z całkiem serio podjętego poszukiwania sensu. Rzecz jasna: nie chodzi tylko o uzasadnienie dla rocznej opłaty za użytkowanie spersonalizowanej tablicy rejestracyjnej (wówczas 40 $). Ani o to, by pisać z nadzieją na uważnego, inteligentnego Czytelnika. Ani o to, by nieustannie pamiętać, że „ja” jest tylko jednym z wielu głosów, równoważnym z głosem Innego. Ani o to, by liczyć się z obecnością Absolutu (i liczyć na tę obecność). Hmm… chodzi raczej o wszystkie te sensy naraz.

„Przez swoją zwięzłość, tablica rejestracyjna jest emblematem wiersza lirycznego: chodzi w niej o to samo, o sztukę zmieszczenia maksimum znaczeń w ograniczonej liczbie znaków. Ale czy na tej samej zasadzie wiersz nie jest emblematem życia, którego sztuka sprowadza się również do wtłoczenia maksimum sensu w ograniczoną liczbę lat?”

„Nasz potrójny adresat jest już dostatecznie udręczony i znudzony wielogłosym chórem świadomych i nieświadomych agentów Nicości. Nie należy mu zawracać głowy jeszcze jednym bezkształtnym odwzorowaniem bezkształtu, jeszcze jednym pustym odbiciem pustki. Jeśli chcemy zwrócić jego uwagę, możemy to uczynić tylko w jeden sposób: mówiąc zwięźle i sensownie. Czas wyznaczony na audiencję jest krótki (…).”

Byłoby mi miło, gdybyście zechcieli dorzucić Wasze pierwsze (lub te najsilniejsze) Barańczakowe skojarzenia.
cdn.

***

Barańczak z półki

Jakem tamaryszek nigdym tu stosików nie wywieszał(a). A wiadomo, że stosiki książek na blogach o literaturze to norma. Dziś wyjątek: sesja zdjęciowa moich (zdjętych z półki) Barańczaków.
* Tuzin wydanych przez wydawnictwo W drodze Szekspirów w Jego tłumaczeniu. Czerwony i zielony wytarmoszone, bo poddane szkolnej obróbce. Oraz Sonety Williama Sz. (150).
* Stosik tłumaczeń poezji anglojęzycznej (Robert Frost, Seamus Heaney, Thomas Hardy, Philip Larkin,… Emily Dickinson wywędrowała ode mnie)
* Z tej samej kategorii, ale osobno wymienię: antologia siedemnastowiecznych metafizyków angielskich (tu tkwią korzenie mojej skłonności do paradoksów, przyswojonej i uświadomionej dzięki Barańczakowi).
* Dorzucam jeszcze Brodskiego, choć uściślę, że w tomiku są wiersze spolszczone przez troje tłumaczy.
* Antologia angielskiej i amerykańskiej poezji nonsensownej (Fioletowa krowa) i szaleństwo słowiarskich żartów pana Stanisława, czyli tom Pegaz zdębiał.
* Trochę marnie się prezentuje poezja samego Mistrza: zbiór 159 wierszy, pogryzmolony notatkami, nie do pożyczenia, dwa cieniutkie ostatnie tomiki: Podróż zimowa (do pieśni Schuberta) i Chirurgiczna precyzja.
* Rzecz o poezji Herberta, chyba filar jakiejkolwiek dyskusji o tym poecie: Uciekinier z Utopii. (Książki o Białoszewskim, niestety, nie mam).
* Eseje o tłumaczeniach i o warsztacie tłumacza – Ocalone w tłumaczeniu.
* Książki najgorsze – recenzje wybitnych dzieł grafomańskich. ;)
* Zaufać nieufności. Osiem rozmów o sensie poezji oraz Tablica z Macondo. Osiemnaście prób wytłumaczenia, po co i dlaczego się pisze.
* I jeszcze książka-przewodnik po Barańczaku Krzysztofa Biedrzyckiego (Świat poezji Stanisława Barańczaka).

Aneks:
Warto się rozejrzeć, dużo strun poruszyło odejście Barańczaka. I warto nie przegapiać. Zauważyłam, że mój wpis (nieświadomie) zgrał się z postem na blogu Adama Szostkiewicza o Poecie w krawacie. Odsyłam. I że notkę poświęciła Barańczakowi również Virginia. Polecam.

Barańczak

Niech już się skończy ten grudzień. Jakby się rozpruł wór z nazwiskami Moich Ulubionych i odlatują w zaświaty. Krzysztof Krauze. Stanisław Barańczak. Barańczak – do którego od zawsze i niezmiennie mam stosunek niemal bałwochwalczy. Niegdyś tam: bohater mojej pracy magisterskiej. Ale i przedtem i później budzący moje czytelnicze ożywienie. Poeta. Tłumacz. Genialny interpretator i publicysta. Od wielu już lat okutany milczeniem. W moim panteonie (kruchym, bo nie lubię rankingów i się w nich gubię) ma zagwarantowaną pozycję kogoś, kogo się nie zapomina. Z podziękowaniem za wiersze i eseje, szlachetność i zmysł humoru… 

Jakieś Ty
Z tomu „Widokówka z tego świata” 1988

Właściwie nie muszę wiedzieć o tobie nic więcej, niż
to,  że jesteś tym jakimś Ty, które formułuje mi w ustach
i – przez opar wydechu, przez opór języka, przez niż
atmosferyczny, przez kłęby spalin nad jezdnią, mgłę lustra,
pył międzyplanetarny – każe przebijać się (z ust
do ust, przez morza, z tego świata na tamten, z chodnika
na chodnik, z murów mózgu w ten sam mur czy mózg)
drugiej osobie liczby pojedynczej czasownika,
jakiemuś „słyszysz”, „nie milcz”, „pamiętasz”, „spójrz”, „bądź”,
które, prostolinijnie wysłane przed siebie, pętlą
powraca, nie drasnąwszy skóry, ścian, urwisk, słońc,
mój rozmówco, Fachowy Psychoterapeuto,
łaskawy Czytelniku, Wszechmogący Panie,
Nieśmiertelna Jedyna, Od Czterdziestu Dwóch
Lat Już Wytężający nadaremnie słuch
Sobowtórze, Tubylcze Na Brzegu, skąd jak bumerang
ze świstem nadlatuje ciągle to samo pytanie
zmienione w tę samą odpowiedź: że w międzyczasie umieram.

Z okna na którymś piętrze ta aria Mozarta
Z tomu „Chirurgiczna precyzja”, 1998

Z okna na którymś piętrze ta aria Mozarta,
kiedy szedłeś wzdłuż bloku. A w tej samej chwili
waliły się i z gruzów wstawały mocarstwa.

„Non so piu…” – ten żar róż bez ciężaru, ten żart na
śmierć i życie, pędzący za chmarą motyli
anapest tętna. Właśnie ta aria Mozarta
m i a ł a tu brzmieć, jak gdyby istniała gdzieś karta
praw przechodnia spod bloku, której nie gwałcili
ci inni my, ci z gruzów wznoszący mocarstwa –

gwarancja, że choć jedna zasłona, niezdarta
do szczętu płyta przetrwa; że zawsze uchyli
jakieś okno czy wyrok ta aria Mozarta.

Jak gdyby wszystkie dobra zdążyła ta martwa
ręka niepoczytalnie zapisać nam, czyli
kopczykom gruzów, z których wstawały mocarstwa,
w których rosła, wbrew nim, na niczym nie oparta
wiara, że to nie błąd, że nigdy się nie myli
w oknie na którymś piętrze ta aria Mozarta.
Waliły się i z gruzów wstawały mocarstwa.

Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził
Z tomu „Chirurgiczna precyzja”, 1998
Ani, jedynej

Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził.
Nie był płaczem dla niego, chociaż mógł być o nim.
To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi.

I półprzytomny wstyd: że ona tak się trudzi,
to, co tłumione, czyniąc podwójnie tłumionym
przez to, że w nocy płacze. Nie jej płacz go zbudził:

ile więc było wcześniej nocy, gdy nie zwrócił
uwagi – gdy skrzyp drewna, trzepiąca o komin
gałąź, wiatr, dygot szyby związek z prawdą ludzi

negowały staranniej: ich szmer gasł, nim wrzucił
do skrzynki bezsenności rzeczowy anonim:
„Płakała w nocy, chociaż nie jej płacz cię zbudził”?

Na wyciągnięcie ręki – ci dotkliwie drudzy,
niedotykalnie drodzy ze swoim „Śpij, pomiń
snem tę wilgoć poduszki, nocne prawo ludzi”.

I nie wyciągnął ręki. Zakłóciłby, zbrudził
toporniejszą tkliwością jej tkliwość: „Zapomnij.
Płakałam w nocy, ale nie mój płacz cię zbudził.
To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi”.

Stanisław Barańczak

śmieszność pisania

Po tytule zgadnąć łatwo, że będzie o Poetce. Tej, która co prawda wolała „śmieszność pisania wierszy od śmieszności ich niepisania”, niemniej nie wyzbywała się autoironii, niepewności, nawiasów i znaków zapytania. Choć wiadomo, że z tymi atrybutami zawsze jest pod górkę i na to, że powali się świat na kolana trudno liczyć. Ona akurat powaliła. Jest w tomie „Dwukropek” taki wiersz (Okropny sen poety), w którym zaistniał świat alternatywny, taki pozornie lepszy. Panuje teraźniejszość (minimum wspomnień i przewidywań), nie sięga się po tryb warunkowy, nie szuka się tam tego, czego nie ma pod ręką, a pyta tylko o to, na co jest odpowiedź. Gama emocji i rozterek mocno zwężona: „Z uczuć – zadowolenie. I żadnych nawiasów”. To nie jest świat dla poetów, bo to nie jest też świat dla ludzi.

Nic takiego się nie zdarzyło, by moja znajomość z Jej poezją miała swą nową odsłonę. Wracam impulsem wspomnień i z powodu Okazji. Bo choć uważam za lekko perwersyjne obchodzenie Urodzin Kogoś, komu ziemski czas nie nalicza już sekund, to jednak rocznica początku jest warta odnotowania. Dziewięćdziesiąt lat temu: 2 lipca 1923 roku, urodziła się Wisława Szymborska. Google uwiecznił to dzisiaj takim obrazkiem. Z merdającym kotem.

90. Urodziny Wisławy Szymborskiej

Notatka

Życie – jedyny sposób,
żeby obrastać liśćmi,
łapać oddech na piasku,
wzlatywać na skrzydłach;

być psem
albo głaskać go po ciepłej sierści;

odróżniać ból
od wszystkiego, co nim nie jest;

mieścić się w wydarzeniach,
podziewać w widokach,
poszukiwać najmniejszej między omyłkami.

Wyjątkowa okazja,
żeby przez chwilę pamiętać,
o czym się rozmawiało
przy zgaszonej lampie;

i żeby raz przynajmniej
potknąć się o kamień,
zmoknąć na którymś deszczu,
zgubić klucze w trawie;

i wodzić wzrokiem za iskrą na wietrze;

i bez ustanku czegoś ważnego
nie wiedzieć.

Poniższa fotka (pożyczam ze strony „Gazety Wyborczej”, własność Kórnickiego Ośrodka Kultury) przedstawia świeżo odsłonięty pomnik Poetki. Przed domem Jej dzieciństwa, w Kórniku. W piątek sprawdzę naocznie jak się prezentuje. Wygląda na to, że koty górą: on siedzi, Ona stoi. A usiadł kot na kartce z wierszem, w którym występuje w tytule. By przypominać, że śmierć jest nie fair, że „tego nie robi się kotu”. Tylko kto będzie miał taki luz, by przysiąść obok stojącej Damy? Niezręcznie.

Ławeczka Szymborskiej w Kórniku (GW)

Tak. No chyba wszyscy to zauważyli. Informacja została zapewne odnotowana i uczczona. Ja tylko mój cienki głosik do chóru admiratorów dołączam.

I tak sobie myślę: ależ pani Wisława była kobieca! Kwintesencja kobiecości. Zacznijmy od uśmiechu, spojrzenia i głosu. Właściwie to już by wystarczyło. A tu jeszcze ten takt, wdzięk, elegancja i prostota. Że o myśleniu i postrzeganiu świata nie wspomnę, bo trzeba by tu dogłębnie, elaboratowo rzecz wyłuszczać. Zresztą po co, skoro w Portrecie kobiecym jest to wszystko ujęte. 

(…) Naiwna, ale najlepiej doradzi.
Słaba, ale udźwignie.
Nie ma głowy na karku, to będzie ją miała.
Czyta Jaspersa i pisma kobiece.
Nie wie po co ta śrubka i zbuduje most. (…)
Trzyma w rękach wróbelka ze złamanym skrzydłem,
własne pieniądze na podróż daleką i długą,
tasak do mięsa, kompres i kieliszek czystej.
Dokąd tak biegnie, czy nie jest zmęczona.
Ależ nie, tylko trochę, bardzo, nic nie szkodzi.
Albo go kocha, albo się uparła.
Na dobre, na niedobre i na litość boską.

W poszukiwaniu wspomnień warto wejść na stronę Fundacji Wisławy Szymborskiej. Stamtąd pochodzi pocztówka, wyjęta z kolekcji Poetki.
Ach, te kobitki! Te Kociaki! ;)

Pocztówka z kolekcji Szymborskiej

dotyk i smak

Aneta Granda, Listy z innego raju, Warszawska Firma Wydawnicza 2012

Pisałam dopiero co recenzję z tomiku poezji. 
Dla reanimującego się, przechodzącego metamorfozę „Archipelagu”. Tekst jest na fejsbukowej stronie, w nim sporo słów wyjętych z wierszy. [zapraszam] 

Listy z innego raju

Tu zacytuję inny, na który zabrakło miejsca, choć z pewnością nie zburzyłby mi oglądu. 

„w mleku najbardziej lubię
smak mleka

mleko nikogo nie udaje
i pięknie pachnie krową
czasem ubierze się w kożuch
lub zasiedzi za długo u kogoś

cóż
mleko jest tylko sobą”

Popijam kefirek, który już krową nie pachnie, ale widocznie gdzieś się musiał zasiedzieć, i działa na mnie jednocześnie – smakiem i konsystencją.

Właściwie wszystko odbieramy pakietem zmysłów. Patrzę, wącham, smakuję, pałaszując posiłek. Jestem słuchem i wzrokiem podczas rozmowy (trochę nosem, czasem nawet bardzo). Dotykam i nie odrywam oczu, gładząc jedwab apaszki. A „co by było gdyby” zamienić się w jeden receptor? Nie uszkadzając pozostałych i rotacyjnie się nimi wspierając. Może to popromienny skutek działania Imagine, ale chyba nie tylko. Myślę, że po prostu nie chłonę wszystkiego, co mnie bombarduje i chciałabym to rozłożyć na elementy.
I zamiast „wszystkiego”, mieć coś naprawdę. A dotyk i smak (w tej kolejności) kuszą mnie najintensywniej.

Łąkę po prostu zobaczyć, usłyszeć szum i strzępy rozmów tych, których mijam na ulicy (siądę na ławce, by nie martwić się o potrącenie), powąchać kwitnące drzewa (próbowałam się dziś na tym skupić), dotknąć… najmilsza w dotyku jest czyjaś skóra albo ziemia albo kora, ziarno (w którym można zanurzyć rękę)… lub sierść zwierzaka, przez którą wyczuwa się ciepło i ruch.
Wiem, trochę głupie, bo wiele się wtedy straci. No ale o to mi się rozchodzi, że tracę najwięcej, biorąc za dużo naraz.

zahaczyć się o człowieka

Tadeusz Sobolewski, Człowiek Miron, Wydawnictwo Znak 2012.

Wiem że jestem
taki jaki jestem
może niegłupi
ale to może tylko dlatego że wiem
że każdy dla siebie jest najważniejszy
bo jak się na siebie nie godzi
to i tak taki jest się jaki jest.

Wyprawa z motyką na słońce. Pisanie o Białoszewskim, o kimś, kogo nie sposób oddzielić od tego, co napisał i nie sposób sprowadzić do przypisanych mu etykiet. Te etykiety, oczywiście, istnieją sobie w najlepsze: poeta lingwistyczny, poeta rupieci, odkrywca peryferii istnienia, poeta osobny etc.

Ale po lekturze Sobolewskiego wszystkie one wydają się nieco chybione. Jestem bliżej Mirona, choć większy mam w głowie galimatias. I wiem, że gdybym przypadkiem chciała informacje o Mironie przekazać na wzór notki-szkicu biograficznego, to zabłądzę, minę się, wszystko uproszczę. Sobolewski też niewiele porządkuje. Jego książka (świetna!) ma taki odśrodkowy dyskurs. Miron w środku i od niego zataczane są kręgi, wraca się na te same miejsca, odskakuje, wraca, pod światło i z różnych perspektyw, w różnych punktach na osi czasu. Rozdziały sugerują jakiś porządek, lecz złudny, bo na planie pierwszym jest to, jak bardzo Miron był „dla i wśród” ludzi i jak mimo tej bliskości był nieuchwytny. 

Książka-esej, podzielona jest na rozdziały tematyczne, pisana po białoszewskiemu, gadaniem i nawracaniem. Jest szczerze i niepomnikowo (a mimo to książka jest swoistym hołdem), chwilami dość polonistycznie (rozbiórki poetyckich tekstów). Dużo Mirona, dużo pisania Mirona, bo pisanie i bycie to w tym przypadku jedno. Każdy może po nią sięgnąć, jednak chyba ciekawiej czyta się tym, którzy Białoszewskiego spróbowali oswajać już wcześniej.

Znak wydał dwa tomiszcza, obok wspomnianego eseju Sobolewskiego również Tajny dziennik, który teraz dopiero może być opublikowany. Wydane bliźniaczo, dziennik stoi na półce tylko z lekka podczytany, biografia rozpękła mi się na 88 stronie, mimo że wcale nie narażałam jej na perturbacje. Co wspólnego z Białoszewskim ma znany krytyk filmowy, współpracujący z „Wyborczą”, z „Kinem” i razem z Torbicką promujący złotą myśl: Kocham kino? Wiele. I ten związek przesądza o kształcie książki.

Tadeusz Sobolewski poznał pięćdziesięcioletniego Mirona, gdy jako student polonistyki odwiedził go z Pamiętnikiem z powstania warszawskiego pod pachą, by poprosić o dedykację. Książkę przeczytał jak powieść przygodową, była dla niego olśnieniem (że można nie o zagładzie, lecz o potrzebie życia). Przyszedł i wsiąkł, i odtąd bywał, współtworzył towarzystwo młodych, którzy lgnęli do Mirona, bywali w świątek piątek, spędzali u niego święta, noce, szmat czasu. „Świątek”  to na przykład wtorek, dzień spotkań, gdy na Dąbrowskiego trafiali i młodzi, i starsi, artyści, badacze (Trzy Eumenidy: Janion, Żmigrodzka, Baranowska), znakomitości i ci „bez nazwiska”. Bo to teatr, bo to czytanie wierszy. Salon literacki PRL-u, który istniał w ahistorycznym wymiarze, nie był ani „pro” ani „anty”. 

Tu, do poety, który uciekał przed oficjalną stroną życia literackiego, trafiali jak zabłąkane ptaki: Jean-Paul Sartre z Simone de Beauvoir i Allan Ginsberg, a centrum było łóżko Białoszewskiego, na którym chciano „przysiąść”. A osią tego mikrokosmosu na obrzeżach świata był Miron.

Sobolewski poznaje w tym środowisku swoją żonę: Annę, badaczkę literatury, pisarkę. Jego teściowa, Jadwiga Stańczakowa będzie jedną z najwierniejszych przyjaciółek-uczniów Mirona. To jej zapisze Tajny dziennik, który przez lata był w posiadaniu Sobolewskich („Eskich” według Mirona), dopóki nie ujrzał światła dziennego (luty 2012). Te związki rodzinno-towarzyskie sprawiają, że autor biografii (?) ma wyjątkowo trudne zadanie, które spotyka zawsze tych wiedzących za dużo, mających aż nadto tropów, by móc widzieć klarownie i jednoznacznie. A zarazem: kto mógłby napisać coś równie istotnego? Sobolewski („skażony”, „naznaczony” Białoszewskim – jak mówił na spotkaniu autorskim: musiał uciekać od pisania, bo wpływ M.B. byłby przemożny) trafił się Białoszewskiemu jak los na loterii. Jeszcze jeden fart, trochę ich było. Nie do końca z przypadku, Miron sobie zasłużył.

Skoro już ustaliłam, że żadnego porządku do tej notki nie wprowadzę, to wyciągnę sobie kilka anegdotek, cytatów, sytuacji, które polubiłam.

Wnęka, dywanik i Beethoven
Znana z prozy Białoszewskiego sceneria jego pokoju: ciemność, „coś z rupieciarni i coś z zakrystii”, stosy obrazów, okna zaczernione. Wtajemniczeni wystukiwali w drzwi pierwsze tony V Symfonii Beethovena: ta ta ta taa. W środku on, najczęściej w piżamie, w ciuchach szarych, nieprasowanych. A mimo to zdobywający serca również wyglądem, urokiem osobistym. Czapski pisał o nim: „Co w Mironie zaraz mnie do niego przekonało, to jego twarz i oczy. Czy czuję naprawdę jego poezję – nie wiem. (…) Jego uwaga głęboka (…) i ta pewność, że mówi się z człowiekiem jakąś władzę, jakąś samoistność w sobie mającym”.

Białoszewski  (piewca Grochowa, Chamowa, Saskiej Kępy) zawiaduje w łóżku, na którym można przysiadać. Łóżko we wnęce. „Był tak wtopiony w to wnętrze, że złodziej, który tam się dostał, nie zauważył jego obecności”

Sobolewski pisze o gronie admiratorów młodszych od Mirona o 20 lat: „Zaczęliśmy u Mirona bywać grupowo, najpierw w poniedziałki, potem we wtorki. Nocowaliśmy na dywanikach, rozłożonych koło tapczana Mirona. Leszek wsunął kiedyś głowę do pokoju Mirona, zobaczył nas i orzekł po wiejsku: Maciora z prosiętami leży!”. Dywaniki, na których można siąść blisko, trwają po latach  jako „znak bezpieczeństwa, wolności, nigdy nie cofniętej akceptacji – czegoś, czego udzielał nam nieustannie Miron Białoszewski”.

Róże
To epizod ze skomplikowanej relacji między Mironem a Lu. i Lu. (Ludwik Hering i jego siostrzenica, Ludmiła Murawska). Ludwik (arcyciekawa postać, „akuszer cudzych talentów”, tłamszący własne) był współautorem tekstów dramatycznych, pod którymi podpisał się Białoszewski. To nie było czyste zagranie. Nawet jeśli później, poniewczasie, naprawiane. Rzecz dzieje się tuż po ukazaniu się Pamiętnika z powstania warszawskiego (1970), Lu. i Lu. nie utrzymywali wtedy kontaktu z Mironem, oto relacja Ludmiły:
„Przysłał nam książkę pocztą. Ludwik czytał kilka godzin, a potem przyniósł ją do mnie, do pracowni na Syreny. Położył przede mną bez słowa. Czytałam do rana. Zadzwoniłam o czwartej, przed świtem. Nie spał. «Ludwik, to znakomita książka!» A on, zostawiając mi ją, specjalnie nic nie powiedział, żeby nie sugerować. Okazało się, że uważa tak samo. Zapadła decyzja: idziemy do Mirona. Trzeba przejść koło Hali Mirowskiej. Ciemno jeszcze było. Zjeżdżały ciężarówy z kwiatami dla hurtowników. Kupiliśmy takie surowe, nieoprawione 150 róż, ubite, długie, ciężkie. Ludwik zawiązał pętlę z jednej strony, drugą od ogona, i tak szliśmy z tymi różami na plac Dąbrowskiego. On zaczął rozkładać w dzbanki, naczynia, i tak się od nowa zaczęło…”

To mój najulubieńszy fragment z tej książki. Animozje, urażona duma i słuszny zapewne żal – pokonane przez uznanie dla dobrze wykonanej pisarskiej roboty. 

Miejsce dla inwalidy
Białoszewski opisał tę historię w Szumach, zlepach, ciągach, ale ja przytoczę ją za Sobolewskim, z jego komentarzem. Otóż:
„Klucz do mieszkania na Poznańskiej przez nieuwagę wpada do kloacznego dołu. Ten wypadek w jednej chwili zmienia status Mirona. Czekając na sublokatora, który się nie zjawia, wędruje po mieście, wyobcowany, usunięty poza nawias życia. (…) W końcu decyduje się przerwać fatalny ciąg. I jak nieraz bezwładność, niedziałanie wywiera lepszy skutek niż działanie.

Jedyne, co posiadał bohater tego opowiadania – skrawek pokoju, «ciepło, samotność, łóżko» – zostaje mu odebrane. Mogłoby się wydawać, że posłuży to poecie do odsłonięcia «kafkowskiego» absurdu lat stalinowskich, obnażenia własnej samotności. Ale nie. To opowiadanie mówi o czymś innym – o tym, że ratunkiem staje się świadomość.

Miron rezygnuje z walki o odzyskanie klucza. Niech się dzieje, co chce. Decyduje się jechać do matki, do Garwolina. W pociągu siada naprzeciwko starszego pana, który «wydał mu się podobny do sztywnego astra». [M.B.] „Pociąg ruszył i zobaczyłem nad sobą tabliczkę «miejsce dla inwalidy». Nie było już miejsc. Pomyślałem półżartem, że jeszcze mnie wezmą za inwalidę. Zacząłem półżartem ruszać nogami, rękami. Żeby było widać, że prawdziwe i czynne”. Trzeba robić wszystko, żeby nie dać się uwięzić w sytuacji i w czyimś spojrzeniu. Może cała rzeczywistość, z jej pułapkami i zawirowaniami, z tym, co nazywamy losem, jest falą rządzącą się jakimś prawem przyczynowo-skutkowym, na które nie mamy wpływu? „Wiedziałem, że czas rozwiąże wszystko sam”. I tak się stało. Wobec przeciwności losu zachowanie wewnętrznej wolności jest ważniejsze niż walka o swoje”.

Orientacja
A propos Tajnego dziennika akcentuje się szczególnie intymność Białoszewskiego, jego homoseksualizm. Nie chciałabym się wpisywać w komentarze, które to drążą. Choć całkowicie pominąć nie sposób, bo sfera seksu była dla Mirona ważna i przygód erotycznych miewał bez liku. A także kilku ważnych partnerów. Uderzyło mnie, jak inaczej trzeba to było wówczas w sobie wyważyć, ułożyć, zaakceptować i odsłaniać niż dziś. Że z jednej strony o tym się wiedziało, a z drugiej – nie była to sensacja, choć przecież mentalność z lat 70. miała pozornie (!) więcej progów do przekroczenia. Jest tak scenka, którą uwieczniła po śmierci Mirona pani Jadwiga. To zapis jej rozmowy z sąsiadką, Nelą.

„– Tyle lat żyję – wzdycha Nela – a pan Miron musiał odejść. Szkoda, że nie założył rodziny.
– Był przecież homoseksualistą.
– Ach, prawda, zapomniałam”.

Bo taki był Miron: osobny, ale swój.

Wiersze trochę nie takie
Tu chcę zwrócić uwagę
 na dwie odrębne sytuacje. Pierwsza rozgrywa się w czasach, gdy Miron dopiero przymierzał się do pisania i poświadcza o jego pokorze. Druga – gdy miał za sobą największe sukcesy, a życie (w postaci redaktorów z wydawnictwa) nadal uczyło go pokory, ale – jako że nie każdego nauczyciela słucha się tak samo – Miron postawił na dumę. Bo tak sobie od dziś tłumaczę, co znaczy „zachować się po chińsku”. ;)

„Gdy jako niespełna dwudziestoletni chłopak Miron przyznał się Ludwikowi, że pisze, i zaczął pokazywać mu swoje wiersze i poematy, Ludwik nie zostawiał na nim suchej nitki. Miron wracał od Ludwika z ulicy Częstochowskiej na Ochocie do siebie na Chłodną. Szedł Towarową – opowiada Ludmiła. – Pod latarniami były kosze na śmieci. Wyrzucał tam swoje poematy, jeden po drugim, i kiedy przychodził do domu, nie miał nic. Zaczynał od początku”.

Trochę za Czapskim powiem, że nie wiem, czy ja te wiersze „czuję”, może mi bliżej do prozy. I mogę sobie z łatwością wyobrazić, że nawet w PRL-u, gdy nie kalkulowano tak jawnie zysków, a gust „statystycznego” czytelnika nie był dyktatem, wydawanie Mirona było artystyczną odwagą. On sam tak to opisuje w Tajnym dzienniku

„Kiedy wiersze do Rachunku zaściankowego już się zebrały, Sandauer przyjechał do mnie do Otwocka (…) i zaproponował mi, że on ten tomik ułoży, ale pod warunkiem, że ja zrezygnuję z połowy co najmniej wierszy, tych niezrozumiałych, tych, które uzna za bardzo niepewne czy niedobre. Ja się na to nie zgodziłem. (…) W PIW-ie miałem wkrótce niezbyt przyjemną rozmowę. Andrzej Kijowski, który załatwiał ze mną sprawy tomiku z ramienia redakcji, powiedział, że nie mogę wydać tomiku z wszystkimi wierszami, które ja proponuję, bo sam bym doszedł do tego, że za te wiersze trudno ponosić odpowiedzialność. Byłem wtedy z Ludwikiem. Lu. siedział obok, nic nie mówiąc, a ja spokojnie wycofałem się z umowy i wyszedłem z Lu. z pokoju. Lu. stwierdził na ulicy, że zachowałem się po chińsku„.

***
A ponieważ nie znajduję sposobu, by zakończyć mocną puentą, bo mnie wzięła ta metoda, żeby gadać i powracać, więc do dwóch jeszcze cytatów sięgnę, co to lepszych nie ma na koniec. Żaden zresztą koniec, to wszystko jakoś dalej się toczy. 

Sobolewski o Białoszewskim: „Kiedy umiera zakonnik, mówi się, że «odszedł do Boga». Miron odszedł do literatury, która jest żywa, jak niestarzejący się portret Doriana Graya. Poświęcił się literaturze w takim stopniu, że badanie jego «życia» niezależnie od «twórczości» wydaje się bezprzedmiotowe. Trzeba zajmować się tym Mironem, który jest, a nie tym, którego nie ma”.

Białoszewski skupiony na teraźniejszości, miał swoje zaczepienia w tym, co stworzono dawniej. Dla niego takim medium, w którym możliwe jest spotkanie z mistrzem, który dawno temu odszedł, jest muzyka. Słuchał nieustannie.  Palestrina, Monteverdi, Bach, Telemann, Vivaldi, Mozart… Można słuchać i się „zahaczyć”. Albo czytać i też może się przytrafić to samo.

czas, wieczność bezstronna
nie ma nic do rzeczy
w jednym człowieku
gubi się wieczność
a między dwoma przez wieki
może zahaczyć się
ta sama chwila

ANEKS: Nominacja do Literackiej Nagrody Nike (za rok 2012).

szczególnie dwa

Wisława Szymborska, Wystarczy, Wydawnictwo a5, Kraków 2012.

O czym innym? Tylko o tym. Tomik Szymborskiej. Garstka wierszy, o których my wszyscy, którzy z niej jesteśmy, powiemy, że są o nas. (Mała próbka w komentarzach u Czary, tam również wiersz o „takich, którzy sprawniej wykonują życie”). A ja bym chciała o dwu innych wspomnieć.
O pierwszym, bo jest pochwałą tego, co nie zaistniało. O drugim, bo jest utkany z tautologii, których podszewką jest paradoks. Wypisz, wymaluj: to, w co wierzę.

Do własnego wiersza

W najlepszym razie
będziesz, mój wierszu, uważnie czytany,
komentowany i zapamiętany.

W gorszym przypadku
tylko przeczytany.

Trzecia możliwość –
wprawdzie napisany,
ale po chwili wrzucony do kosza.

Masz jeszcze czwarte wyjście  do wykorzystania –
znikniesz nienapisany,
z zadowoleniem mrucząc coś do siebie.

Ech, przewrotnie, pani Wisławo, przewrotnie! Najlepsza wersja jest na deser. Ten mruczący do siebie wiersz, niczym kot, co uśmiecha się pod wąsem… Dopukaj się do takiego! Powie ci, że „nie masz zmysłu udziału”, że wyobraźnia to za mało, że nie ma drzwi. I tyle.

Nienapisane teksty, niewypowiedziane słowa, myśli, które nie zdążą nabrać kształtu zanim coś je rozwieje… Wszelkie niedoistnienia nieskażone niedoskonałością trwania. Chodzi toto i mruczy zadowolone (z siebie) do siebie. Choć nam się zdaje, że przepadło…, że bez stempla narodzin nic nie jest ważne. Pomyłka wielka. Istnieje więcej niż się zdaje. 

Gdyby czytać ten wiersz przed zabraniem się do blogowania, blog by zeszczuplał znacząco.;)

***

Mój ulubiony wiersz: Wzajemność.

Są katalogi katalogów.
Są wiersze o wierszach.
Są sztuki o aktorach grane przez aktorów.
Listy z powodu listów.
Słowa służące objaśnianiu słów.
Mózgi zajęte studiowaniem mózgu. (…)
Zobaczone spojrzenia. (…)

Oczywiste oczywistości zagęszczone tak jakoś, że albo absurd albo nowy sens się z nich wyłania. To drugie.

Szymborska lubi wyliczanki (jak dobrze, że o poetach można ciągle mówić w czasie teraźniejszym!).
„Wolę kino. Wolę koty. Wolę dęby nad Wartą. Wolę Dickensa od Dostojewskiego. (…) Wolę śmieszność pisania wierszy od śmieszności ich niepisania”  (Możliwości).

„Obejrzałam się podobno z ciekawości. Ale prócz ciekawości mogłam mieć inne powody. Obejrzałam się z żalu (…), przez nieuwagę (…), z nagłej pewności, że…(…), …z trwogi…, …z gniewu…, z wszystkich podanych wyżej powodów” (Żona Lota).

Jakie dziwne te tautologie z Wzajemności: „sen, który budzi ze snu”, „wdech i wydech oddechu”. Najprostsza symetria, która niespodziewanie wpada w uskok i zaskakuje. Zadziwia. Oczywiście, zadziwiać można na różne sposoby: mówiąc lub robiąc rzeczy niestworzone, w stylu awangardowo-buńczucznym, z prawa na lewo, na skos. Ale zadziwienie pierwszorzędne (co do jakości) jest zawsze tam, gdzie prostota i nagość. Bez kamuflażu (ustrojeń poetyckich, na przykład).

Jaki jest efekt wzajemności, oprócz „zobaczonych spojrzeń” etc.? Taki, że zdarza się lustrzaność sensowna, ale na ogół to jednak nie.

I niechby bodaj od czasu do czasu
nienawiść nienawiści.

Potrzaski oczywistości są czasem zabawne. Vide: „mózg studiujący mózg” i „wiersze o wierszach”. Konieczne, ale trochę śmieszne. Jak gdyby coś się zawiesiło. Coś zostało przyłapane i nie sposób z tego wyrosnąć. Rysa na płycie i wymuszony refren:

Bo koniec końców
niewiedza niewiedzy
i ręce zatrudnione umywaniem rąk.

 

Tonino

To będzie odstępstwo od reguły. Sytuacja jest wyjątkowa. Zasada, którą naruszam dotyczy niecytowania własnych tekstów. Przytoczę notkę sprzed roku, zapisaną na starym tamaryszku. Słowa, których użyłabym dziś, miałyby kształt klepsydry i podporządkowane by były dyktatowi czasu przeszłego. Nie ma już Tonina Guerry (od dzisiaj), nie ma Theo Angelopoulosa (od 25 stycznia 2012). Przynajmniej w pewien sposób ich nie ma, bo całkowicie nie znikną nigdy. 

[tamaryszek – opowieści zebrane, wpis z dnia 3.02.2011]

Scenarzysta. Poeta

Mówią o nim, że młody. Wierzę.

Metryki, statystyki, rankingi – to przecież informacje dla amatorów tabelek. Ja wolę opowieści, a Tonino Guerra jest ich mistrzem. Znam nieliczne, a wyczarował niemal setkę filmowych scenariuszy.

Raz jeden otrzymał nominację do Oscara (1976) za scenariusz oryginalny do filmu Amarcord – to mój ulubiony obraz Felliniego.

Włoskie kino naznaczone opowieściami Guerry to oprócz Felliniego (jeszcze: Ginger i Fred, A statek płynie) przede wszystkim MichaelAngelo Antonioni (Przygoda, Zaćmienie, Czerwona pustynia, Zabriskie Point i inne), również: Vittorio De Sica, Paolo Taviani, Francesco Rosi i Giuseppe Tornatore. Ważna była jego przyjaźń z Tarkowskim.

I bardzo szczególna współpraca z Theo Angelopoulosem. Ta interesuje mnie szczególnie ze względu na moje plany, by filmy te wreszcie poznać, do kilku powrócić. Zrobili razem osiem filmów (m.in. Pejzaż we mgle, Spojrzenie Odyseusza, Wieczność i jeden dzień).

Angelopoulos tworzy kino autorskie i sam jest zarazem reżyserem i scenarzystą. Tonino go wspomagał. To będzie odsłona szczególiku tej współpracy, który swą prostotą przypadł mi do serca.

„Zacząłem opowiadać mu o moim projekcie scenariusza Podróży na Cyterę. Słuchał jak dziecko.
Dotarłszy jednak do momentu, kiedy starzec wraca po trydziestu latach wygnania i widzi żonę, która czeka na niego w drzwiach domu, zatrzymałem się. Nie potrafiłem znaleźć pierwszego słowa, pierwszych słów, które wypowiedziałaby do niego kobieta po trzydziestu latach.
Tonino wstał z nagłym błyskiem w oczach.
– Jadłeś?
– Co takiego?
Nie rozumiałem. Tonino uśmiechnął się.
– Jadłeś? – powtórzył. – O to zapytał mnie ojciec, kiedy wróciłem pieszo z obozów jenieckich w Niemczech w czterdzistym piątym.
– Słowo, którego szukałem.” (Theo Angelopoulos)

Krytycy sugerują wpływ Tonina Guerry na znaczące przesunięcie w filmach Angelopoulosa: od historiozoficznej analizy do refleksji egzystencjalnej. Jednostkowy bohater, mniej – trudnych dla obcokrajowca – kontekstów politycznych. To wszystko nie czyni z tych filmów obrazów łatwych, lekkich i przyjemnych, ale wierzę (a priori), że je upraszcza.

Kultura włoska, rosyjska, grecka. Z tej międzynarodowej ekspansji czas jednak powrócić do miejsca, skąd wyruszył w świat, do którego wrócił, które uznał za docelowe.

Włochy, Romania, wioska Pennabilli.
Mikrokosmos. Stary (choć młody) Tonino Guerra mieszka tu z bratem, wśród
sąsiadów – Biny, Pineli, Filomeny (i jej głupiego syna), Pirina od Pszczół, Pidia i innych. Życie płynie wolniej, ciszej, nabrało gęstości – cokolwiek to oznacza, bo pewnie utraciło już niektóre smaki, te burzliwe i pikantne.

Tonino Guerra jest poetą. W Polsce znamy jeden tylko tomik, Miód. Przetłumaczony z włoskiego, czyli pośrednio, bo językiem oryginału jest dialekt, którym posługują się mieszkańcy tej ziemi. Wydawnictwo rekompensuje to kilkoma cytatami z dialektu i zestawieniem polskich tekstów z ich wersją włoską.

Powrót do początku niesie ze sobą odkrycia, które wymagają dojrzałości. Dopóki kogoś gna, by świat podbijać, będzie na nie głuchy. Później głuchniemy na to, co złudnie wabiło nas w młodości. Sięgnę po słowa Jarosława Mikołajewskiego ze wstępu do tomiku – Guerra „wraca do rodzinnej krainy – z miasta, w którym szukał przemiany losu, na wieś, która jest losem niezmiennym”.

Spaliłem strony z książek, kalendarze,
mapy. Dla mnie Ameryki
już nie ma, Australii jakby nie było,
Chiny są zapachem,
Rosja białą pajęczyną,
zaś Afryka szklanką wody, o której śniłem.   (Pieśń druga)

Wiersze – jakie są? Proste. Dla wiecznie zdziwionych brakiem ostrej różnicy między prozą a poezją mogą być kolejnym pretekstem, by o to spytać. Są słowa poetyckie, ale nie wyszukane. Jest liryzm, trochę kruchych uczuć i wrażeń. Czasem odpryski spostrzeżeń, obrazów:

Kiedy jesienią
drzewa były nagie,
pewnego wieczoru
nadleciała chmura
wycieńczonych ptaków;
usiadły na gałęziach.
Zdawało się, że to wróciły liście,
żeby pohuśtać się na wietrze.    (Pieśń dwudziesta druga)

Nade wszystko te wiersze są opowieściami, są epickie, trochę plotkarskie lub pamiętnikarskie.
Niech dopowie za mnie Italo Calvino:

„U Tonina Guerry wszystko przeobraża się w opowiadanie i w poezję: w słowie mówionym, pisanym, czy też w sekwencjach filmowych, w prozie czy w wersach, po włosku czy w dialekcie. W każdym jego wierszu jest opowiadanie; w każdym opowiadaniu poezja.”

Trzydzieści pięć pieśni. W jednej bracia obserwują przez okno burzę, a później smakują wodę ze szklanki, którą napełniła ulewa – „a potem porównaliśmy tę wodę z nieba / z codzienną wodą,/ która nie ma zapachu piorunów”. W innej Prin od Pszczół wędruje z ulami po wsiach (tak, trzeba pszczołom dopomóc). Kolejna o ojcu Biny, który wyjechał do Chin i stamtąd pisał listy:

raz w roku słał wiadomości, potem nazwane
„listami z Chin”. W pierwszym pytał o kozę,
która miała gorączkę w dzień jego wyjazdu,
w drugim opowiadał, że jadł węża; w trzecim
o przyszywającej mu guzik kobiecie,
czwarty był pełen gryzmołów, jakby kura grzebała pazurem
w błocie, aby wiedzieli, że już jest Chińczykiem
i że zapomniał wszystko, nawet słowa.    (Pieśń pierwsza)

Gdybym miała wybrać wiersz jeden jedyny dla oddania klimatu tego tomu, wybrałabym Pieśń trzydziestą. Jest o gadaniu. Tonino i jego brat, dwaj tetrycy marudzący na zmieniający się, oczywiście na gorsze, świat. Noc przegadali o zbożu – że kiedyś było takie, „które nie pokładało się podczas wichury”, podczas gdy dzisiejsze „wyciągnięte jak głód,/ które niczym dziwka od razu kładzie się na ziemię”. I ciąg dalszy:

tak w ogóle przygnębiała nas myśl, że świat
jest coraz brzydszy. Jednak pewnego ranka
wyciągnęliśmy z szuflad komody
odświętne ubrania, których nie zakładaliśmy już od dawna.
Moja marynarka i spodnie pasowały także jemu,
jego rzeczy zdawały się szyte na moją miarę.
Nie wiedząc, dokąd idziemy, otworzyliśmy drzwi
i tuż przed nami, na przydrożnej
łące, kwitły wiśnie,
które witały nas w błękicie powietrza.
Wtedy ja i mój brat stanęliśmy
jak wryci na schodku i bez słowa
zdjęliśmy z głów kapelusze.

Chapeau bas! Iga Cembrzyńska w którymś filmie Kondratiuka mówi podobnie: „Chcę mieć ładne myśli, to się ładnie ubrałam”. :)

To nie jest tomik, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Tu można spotkać Tonina Guerrę. Starszego pana z talentem do opowieści. I oczywiście cały jego mały mikrokosmos.

Ta poezja przypomina mi klimat filmu, który widziałam kilka lat temu. To dokument hiszpańskiej reżyserki Mercedes Alvarez Niebo obraca się (El cielo gira). Autorka powraca do wioski, którą opuściła jako mała dziewczynka. Była ostatnim dzieckiem, które przyszło na świat w tym miejscu. Teraz żyją tu wyłącznie starsi ludzie, kilkunastu. I właśnie taka senna, niespieszna, lekko nostalgiczna, ale też humorystyczna aura spowija ten film. I tomik Tonina Guerry również.

Tonino Guerra, Miód, Wydawnictwo Anagram. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty, Warszawa 2008.

Żeby uściślić wiek młodego Tonina, podaję rok urodzenia: 1920.

A poniżej plakaty kilku filmów, do których pisał scenariusze.

świąteczne paradoksy

skrawki (3) 

Ze skrawków ostatnio tworzę wszystko. Widać sztukuję całość tym, co mam – a mam przede wszystkim braki w czasie i powidoki tego, co już znam, a co wydaje mi się świeższe niż to, co nominalnie nowe.

Sięgam więc do dwóch tekstów, które bliskie mi są z racji mej specyficznej skłonności do wyszukiwania i wspierania paradoksów. Pierwszy jest stary, sprzed ponad trzystu lat (niemal czterystu). Powstał w kręgu poetów metafizycznych, wśród których George Herbert był postacią jedną ze znamienitszych. Religijne inklinacje nie przeszkadzały wówczas wprawiać w ruch nietypowe analogie: handlowe, mechaniczne, matematyczne, erotyczne. Aż tak? Tak. Żeby uciec od „oczywistych oczywistości”, żeby odświeżyć znane prawdy i ku zdziwieniu tych, którym się zdawało, że prawda jest stara, pokazać jej nową jakość. 

Święta idą, a wraz z nimi moc radości i łagodności.
Rodzinna aura i spokój zyskują rangę balsamu wygładzającego wszelkie duchowe zagniecenia, nieomal prostują się zmarszczki i szybciej płynie krew (od tego ciepła!). A przecież sprawy nie zawsze będą przebiegać tak gładko, według sprawdzonego scenariusza.  Jeśli dać wiarę, że magia działa naprawdę, to trzeba uruchomić paradoksy.

Może być i tak (jak u George`a Herberta), że największym darem jest brak daru, że ciężar zmęczenia unosi duszę ku „metafizyce”, że „niepokój niezaspokojenia” jest potrzebny, by chciało się nam szukać i wciąż od nowa wyruszać w drogę.

Dźwig

               Gdy Bogu się udało
Stworzyć człowieka, stworzenia koronę,
Czarę dobrodziejstw pełną chwycił śmiało,
Aby zlać dary, w świecie rozproszone,
               W ludzką duszę i ciało.

               Wprzódy więc siła płynie,
Piękno, myśl, rozkosz, cześć i inne dary:
Gdy niemal próżne już było naczynie,
Bóg wstrzymał nagle dłoń, bo na dnie czary
gggggggZostał spokój jedynie.

               „Jeśli”, rzekł Pan, „dołożę
I ten ostatni klejnot – ród człowieczy
Nie mnie czcić będzie, ale dary Boże,
Spokój Wszechrzeczy miast Pana Wszechrzeczy:
gggggTak szkodę wspólną stworzę.

            Choć mu dobra przystoją
Inne – niepokój niezaspokojenia
Niech pcha człowieka ku trudom  i znojom;
Jeśli nie dobroć, to ciężar znużenia
            Wzniesie go na pierś moją”.

(George Herbert)

Na oknie zakwitły dwa grudniki, towarzyszą im afrykańskie fiołki. Aż żal było wyjeżdżać i zostawiać ich kwitnienie bez aplauzu.

Tu, gdzie spędzam Święta, szykują się na podbój świata storczyki. Jednak powinno się używać alternatywnej nazwy: orchidee. Królewski przepych! – podziwiam, ale mam do nich żal. U mnie kwitły ledwo co, a tu proszę: oddane na reanimację wybuchają drugą młodością. Nie jest to fair, ale nie każde piękno muszę zawłaszczać.

Jeszcze została chwila do końca roku, jeszcze bilanse nie są konieczne. I całe szczęście, bo ten rok co nieco zabrał. Nie zawsze da się znaleźć zamiennik wśród tego, czym obdarował. Zadziwiająco łatwo przyszłoby mi dziś powiedzieć, co jest ciężarem i brakiem. Może dlatego tym bardziej doceniam paradoksalną siłę wierszy takich jak ten:

To, co tak ciąży
i pcha w dół,
to, co boli jak ból
i pali jak policzek,
to może być kamień 
lub kotwica.

(Adam Zagajewski, To, z tomu Oda do wielości)

Świątecznie, serdecznie, bezgranicznie

pozdrawiam!

poetycko w pyrlandii

Poznań Poetów, 17-20 maja 2011, CK Zamek PROGRAM

CO I JAK?

Taki festiwal. Piąta edycja. Odbywa się co dwa lata. Koordynuje działania prof. Piotr Śliwiński (UAM), gośćmi są poeci ze wszech stron. Formy ekspresji – różnorakie: spotkania autorskie, panele dyskusyjne, uniwersyteckie debaty, konkursy, koncerty… i niespodzianki.

W deklaracji programowej czytamy: „Wspólnym celem wszystkich naszych działań jest przekazanie, iż poezja może być źródłem przyjemności, wysokiej próby rozrywką, będąc zarazem domem tajemnicy i powodem do specyficznej dumy z uczestnictwa we wspólnocie osób wrażliwych i wymagających.”

I dalej: „Cechą charakterystyczną PP jest współistnienie programu głównego oraz elementów ludycznych.” Przykładem tych ostatnich jest mecz pomiędzy poetami i krytykami o „rację ostateczną”.

Ponadto: są chmurki z wierszami anektujące przestrzeń parku. Moje ulubione: na zdjęciach.

A na zakończenie – signum temporum! – Rozpisana Szybka Randka. :)) Połączona z mistrzostwami we wznoszeniu toastów.

Ja w tym wszystkim pobywałam marginalnie, mniej niż bym chciała. W środę przysłuchiwałam się rozmowie o Miłoszu, w czwartek – uczestniczyłam w wieczornym spotkaniu z Zagajewskim. Z  randki, w ostatniej chwili zdezerterowałam, za co przepraszam, bo niewątpliwie mógł to być gwóźdź tej relacji. :(


CZAS (NA) MIŁOSZA

Spotkanie w namiocie, na Dziedzińcu Różanym, miało swojego bohatera i w zasadzie jeden temat: czy żyjemy w czasach Miłosza, czy też ten czas już minął, może jeszcze nie nadszedł?

Dyskutowało – mniej lub bardziej mając na uwadze słuchaczy – czworo wtajemniczonych. Andrzej Franaszek, autor pierwszej (ale od razu monumentalnej) całościowej biografii Czesława Miłosza. [Tomisko to liczy stron ponad dziewięćset, a wydane zostało przez Znak w bliźniaczo prezentującym się duecie z tysiącczterystastronicowym zbiorem wierszy.] Grzegorz Janowicz, wiadomo, młody zdolny z „Tygodnika Powszechnego”, nie tylko interpretujący Miłosza, ale również współautor miłoszowej antologii – której z racji posiadania wspomnianych już obszernych woluminów – nie nabędę. Anna Pytlewska, autorka akademickiej rozprawy o relacjach (korespondencji?) Miłosza z Różewiczem. I Piotr Michałowski, literaturoznawca, krytyk, poeta – najstarszy, a mimo to enfant terrible powyższej Loży Ekspertów, gdyż szczerze, wytrwale i z pasją tropił niekonsekwencje i wtórności u Miłosza, deklarując do niego niechęć. Dyskusja spolaryzowała się w proporcjach troje na jednego.

Subiektywne wnioski wyciągam dwa. Pierwszy, że Miłosz póki co jest dość kłującym dobrem narodowym. Czytany anemicznie. A nawet ci, którzy go czytają (a takich deficyt!), często nie wchodzą w dialog, nie docierają do tego, co pod pozornie łatwym wierszem się kryje. Podoba mi się myśl, by nie przejmować się, że czyjeś oddziaływanie słabnie. Dobre teksty muszą czasami odpocząć, musi opaść z nas kostium tych, którzy się babrzą w kontekstach. Drugi wniosek: zazdroszczę luksusu mówienia o własnej parze kaloszy. Takiej możliwości odpowiadania na pytanie z perspektywy tego, co mi najbliższe. Janowicz -np.- uczepił się Tygrysa (esej Miłosza) i wciąż do niego wracał, jak Katon do Kartaginy. A ja muszę co minutę zdawać egzamin z kompetencji ogólnej i jeszcze przekładać niuanse na język komunikacji klarownej i przystępnej.

Uśmiechu dostarczył Autograf (realizacja: Mikołaj Jazdon) film o wizycie Litewskiego Niedźwiedzia w Poznaniu w 1999 roku. Poskładany z archiwalnych skrawków, więcej tu przypadku, niż zamierzonych ujęć. A to się operatorzy kłócą, kto ma większe prawa do filmowania Miłosza, a to inni nagrywają „ładne końskie odgłosy”, by podłożyć pod obraz jadącego bryką poety i jego żony, Carol. Zabawne jest dopytywanie się Carol o znaczenie okrzyku woźnicy: „Dalej! Dalej!”. – Co on mówi do konia, Czesław?Nie wiem, Carol, to jakiś lokalny język koni – odpowiada Miłosz (po angielsku). Tłumy witają i chcą otrzymać autograf. Podsuwają mistrzowi książki, proszą o drugi, bo jeszcze ktoś bliski chce a nie może… etc. Nagle przed nosem Miłosza ląduje indeks – A to co? – Poproszę, to nie zaszkodzi. Inny wielbiciel talentu poety podaje do podpisu książkę Williama Faulknera. – Ale ja nie jestem Faulknerem… To może coś dopiszę... [dopisuje: –Wybacz, Williamie.]

AUTOPORTRETY ZAGAJEWSKIEGO

Spotkanie w Sali pod Zegarem. Prowadziła prof. Anna Czabanowska-Wróbel (UJ), autorka książki o poezji Zagajewskiego (Poszukiwanie blasku). Odkrywam, że melancholijny poszukiwacz wysokiego stylu ma poczucie humoru (nieznacznie różniące się od melancholijnej nostalgii). Można już nabyć najnowszy zbiór jego esejów – Lekka przesada. Tytuł parafrazuje sposób, w jaki ludzie stateczni określają, czym jest poezja. Niczym złym, ale przecież odrobinę nie w tonie, ciut nadprogramowo ekspresyjnym. Tak mógł o poezji mówić ojciec Zagajewskiego, człowiek, który ważył każde słowo, żadnego nie wypowiadał bez absolutnej konieczności i precyzji. Najciekawszy dla mnie motyw rozmowy łączył kilka wierszy poświęconych matce i ojcu (oddzielnie) z dopowiedzeniami Zagajewskiego.

Pisanie o rodzicach, zwłaszcza gdy już ich nie ma, gdy słowa wskrzeszają nieudolnie ich gesty, zwyczaje, podpatrzone, zapamiętane wyglądy. Gdy miesza się to, co schyłkowe, z tym, jak nasza pamięć utrwaliła ich z czasów, gdy czuli się w pełni sobą. Starość tę pełnię odbiera. Rodzice poety to charakterologiczne antypody. I co ciekawe, oboje symbolicznie patronują poezji Zagajewskiego. Stonowany ojciec, mistrz błyskotliwych pocztówek i mama, uwielbiająca oratorskie popisy, miny, dodawanie znaczeń do nagich faktów. Wielokrotnie wspominała – a domownicy rzucali ironiczne komentarze (bolą ich teraz, po latach) – jak w panieńskich czasach słynęła z pięknego mówienia. Jako studentka prawa o mało co zdobyłaby lwowski laur w konkursie retorycznym. Kobieta! – to byłoby niesłuchane. Zagajewski żartuje, że gdy dziś patrzy na swoje wiersze, czuje, że za tymi krótkimi stoi lapidarność ojca, jego węszące nadmiar spojrzenie. A te dłuższe – a przecież jest ich wiele (przytacza anegdotę z Osiecką, która gratulowała mu, że „wynalazł” nowy gatunek: wiersz długi!) – są dyktowane przez matkę, która pochyla się nad nim jak niegdyś w dzieciństwie i mówi: Przecież możesz powiedzieć więcej!

Zanim do głosu doszła publiczność, przypomniano z przymrużeniem oka, że trzy pytania – z racji ich nadużywania – objęte są klauzulą „tabu”. Oto one:
* Dlaczego pan ciągle pisze o miastach? (ha, ha! To motto mojego artykułu o mitycznych miastach Zagajewskiego z 3. numeru Archipelagu)
* Dlaczego pan tak bardzo kocha biblioteki?
* Co czuje poeta po napisaniu wiersza, którego żaden następny nie przebije (tu: Jechać do Lwowa)?

Jedno z pytań zdaje się dotknęło nerwu. Sądzę po reakcji Zagajewskiego, ale i własnej. Dotyczyło tożsamości – jej błogosławieństwa i przekleństwa. Jak to jest, gdy szukając własnego tonu, stylu, głosu, stajemy się nagle rozpoznawalni. Własny charakter pisma wydaje się czymś pożądanym. A jednak jest zarazem pułapką. Jak powiedzieć coś nowego? Można próbować, zmieniać, robić woltę za woltą, a ten, który osądzi nasze próby, czyli Ktoś Drugi, powie: no nie, to cały ty! to wciąż ten sam ty. Nie będziemy przecież kimś innym. Nie sposób mówić świeżo same nowe rzeczy.

Ja w tym słyszę pogłos tego, o czym pisała Ursula Le Guin (moja poprzednia notka): im bardziej odnajdujesz siebie, tym bardziej zawęża się pole możliwości. Już nie wybierasz. Wiesz, że to, co masz robić, właśnie się staje.


szafa Emily

Wyrastamy z miłości jak z Ubrań –
Upychamy ją w głębie Szuflad –
Aż jest w niej coś z minionej Mody –
Niczym w Babcinych Sukniach.
[887]

Ktoś mi podsunął słowa o sukience. Kto? Niech się przyzna. Suknia, w którą stroiła się Babcia. Lekka, powiewna, dopasowana, uszyta według kroju, który nosić się da latami. Na zdjęciu wygląda jak zapowiedź szczęścia. Wystarczyłoby po nią sięgnąć, lecz choć figura się zgadza i rozmiar zapotrzebowań ten sam, to jednak przymiarka okazuje się fiaskiem.

Emily uruchamia we mnie myśl dość podobną. Zdziwienie niedopasowaniem jest tym silniejsze, że chodzi o Suknie Własne, które jeszcze chwilę temu były naszą drugą skórą. Upakowane do szuflad, szaf – gdzieś w kartony, na strychu, w pawlaczu – nie wiadomo kiedy tracą termin ważności. Może nie trzeba było ich chować, tylko nosić… do zdarcia?

Odchodząc – nie wie się, że się odchodzi –
Nie na serio Drzwi za sobą przymykamy –
Los – tymczasem – zatrzaskuje rygle –
Bezpowrotnie – za naszymi plecami –                                                    [1523]

Co w tej szafie? Szafologia stosowana podpowiada, że wnętrze każdej jest inne. Bywają szafy puste rozpaczliwie (bo szczęścia do sukien nie było) lub puste przewiewnie (tu wyrzuca się ubrania z marszu, robiąc miejsce na nowe). W niektórych sąsiadują z sobą stroje eklektyczne, dziw, że mierzone przez tę samą właścicielkę. W innych dominuje jeden fason, chybiony, lecz powtarzany z podziwu godnym uporem. Podobno – ale to nie jest moja metoda, więc nie wiem – można czasem wyciągnąć sukienkę sprzed lat i siłą woli przywrócić jej tętno. Najtrudniej współżyć z szafami, których wnętrza zdominowały rzeczy utracone, ale wysiłkiem reanimacji odświeżane i głaskane z sentymentem.

Tak to z miłością bywa. Całkiem jak z suknią.

Emily Dickinson (1830 – 1886)

Po lewej: dagerotyp z jej podobizną. Twarz, której się nie zapamiętuje, strój skromny, surowy jak protestancki styl, w którym wyrosła.
Co skrywała przed światem szafa Emily? Dwie umarłe miłości, niechcące się zabliźnić?
Nonsens pytać o szafę, gdy o niej samej nie wiadomo prawie nic.
Nowa Anglia, miasteczko Amherst w stanie Massachusetts. Dom z władczym ojcem i odległą mentalnie matką. Pokój, do którego ograniczyła swój świat, gdy jako trzydziestolatka zdecydowała się Zatrzasnąć Drzwi. Niemal dosłownie. Biografia, której za żadne pieniądze nie kupi agent z Hollywood. Listy, za pomocą których zaspokajała głód rozmowy. Poezja, którą nazwała oknem do innego wymiaru (nie jestem pewna: oknem mogła być wiara albo po prostu dusza).

To wszystko – to mój list do Świata,
Co nigdy nie pisał do mnie –                                                                     [441]

Gdy odeszła, otwarto kufer, w którym zapieczętowała 1775 wierszy. Bez tytułów, które zastępuje numeracja z późniejszych edycji. Tu zgrzebną prostotę trzeba by zastąpić peanem: mówimy o poezji, która odmieni język angielskiej liryki, zdruzgocze śpiewność, gładkość, poetyckość. I da pożywkę pokoleniom badaczy, głowiących się, jakim cudem można w pojedynkę staranować okrzepłą tradycję i przemycić potoczną chropowatość. Coś, co docenią młodsi o lat kilkadziesiąt – bo pierwszą edycję przygotowali redaktorzy, retuszujący to, co według ich gustu miało za mało płynności.

Czterowiersz, który przykuł mą uwagę, poprowadził do kolejnych. Są połączone tym samym tembrem głosu i kluczowymi słowami: Zatrzaśnięte Drzwi, Utrata, Ból i Bóg, pragnienie Wszystkiego i odmowa kompromisu. Ot, słynne wyznanie:

Skoro nie mogłam mieć Wszystkiego –
Nie dbam o brak mniejszych Rzeczy. (…)                                                      [985]

Myślę dokładnie odwrotnie, a mimo to wciąga mnie jej logika. To dlatego, że rządzą nią paradoksy.
Jeśli trudno mi przyjąć wycofanie, jako reakcję na rozczarowanie ofertą świata, to wycofanie rozumiane jako szukanie czegoś intensywniejszego (paradoksalnie) brzmi już intrygująco. Weźmy podobną frazę z wiersza [303]:

Dusza dobiera sobie Towarzystwo –
I – zatrzaskuje Drzwi –
Jak Bóg – ma w sobie prawie Wszystko –
A z Reszty sobie drwi –  (…)

Wspomniany w kolejnej strofie „Ktoś Jedyny”, kto starcza(łby) za całe towarzystwo, być może jest tą utraconą miłością, którą tropią w jej wierszach biografowie. Albo Bogiem, albo „własnym ja” – tak podpowiada Stanisław Barańczak (w eseju poprzedzającym tłumaczoną przez niego poezję). „Wszystko” z poprzedniego wiersza, które z pozoru brzmi jak wygórowane oczekiwania, jest być może obietnicą czegoś więcej, z którą rodzimy się lub którą wytwarzamy, szukając w tym, co nas spotyka, głębszego sensu. Paradoksy otwierają furtkę do zaskoczeń i drabiniastych refleksji. Emily Dickinson paradoksy ma we krwi.

Wody – uczy pragnienie.
Brzegu – morskie przestrzenie.
Ekstazy – ból tępy jak ćwiek –
Pokoju – o Bitwach pamięć –
Ptaków – Śnieg.                                                                               [135]

A propos sukien, które nie leżą…
Jeśli dobrze zrozumiałam opowieść Barańczaka, przydarzyła się Emily rzecz absolutnie kuriozalna. Jeden tylko dagerotyp utrwalił jej podobiznę (patrz wyżej). Na potrzeby edycji wierszy najbliżsi zretuszowali wizerunek, ubierając Emily w biel, układając włosy w  modne loki – obdarowując czymś, co zdecydowanie nie na jej miarę uszyte.
To też paradoks.

Zgodnie z powyższym, należy dopowiedzieć, że choć z miłości się wyrasta jak z ubrań, to nie zdejmuje się jej  z siebie tak po prostu. Niewiele zresztą o tym wiadomo, tyle co nic. Wystarczy.

Miłość jest wszystkim, co istnieje –
To wszystko, co o niej wiemy;
Wystarczy – ciężar wozu musi
Stosowny być do kolein.                                                                         [1765]

Emily Dickinson, 100 wierszy, wybór, przekład i wstęp Stanisława Barańczaka, Wydawnictwo Arka, Kraków 1990.
Zdjęcia: stąd i stąd.