Archiwa tagu: policja

drogówka

Drogówka, reż. Wojtek Smarzowski, Polska 2013

Przed seansem obejrzałam na TVP Kultura Tygodnik Kulturalny. W programie spotkanie krytyków z Arkadiuszem Jakubikiem (policjantem-erotomanem z Drogówki) i rozmowa o filmie. Zdania zróżnicowane, ale wszyscy śpiewają ten sam refren: jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat, koniecznie trzeba zobaczyć, ale: nie jest to najlepszy film Smarzowskiego. Pomyślałam: no masz ci los! Schizofrenia polskiej krytyki. Podoba im się, nie mogą jednak obyć się bez „ale”. Wolą pogrymasić (nie wiadomo konkretnie na co), bo aprobata nie brzmi tak inteligentnie. 

Dlatego (i nie tylko dlatego) wybrałam się do kina, obejrzałam i mam własne zdanie. I co myślę o Drogówce? Otóż, że to dobry film, trzeba zobaczyć, choć nie jest moim ulubionym tytułem Smarzowskiego.  ;)  Ale skupię się na tym, co jest mocne.

DrogówkaSiódemka. Spotkałam się z takim chwytem rekomendującym, że oto siedmioro policjantów, siedem dni, siedem grzechów głównych… Możliwe, że akcja trwa tydzień. Grzechów głównych popełnia się tu tyle, ile się da (a że cała lista składa się z siedmiu – więc może być siedem, choć nie było czasu zdiagnozować kategorii). Na pewno mamy podgląd na policyjny septet: sześciu mężczyzn, jedna kobieta.

Zanim akcja nabierze zawrotnego tempa (afera kryminalna, której kozłem ofiarnym jest jeden z policjantów, a której sedno rozgrywa się na szczytach – polityki i biznesu), oglądamy rozbudowaną ekspozycję. Codzienne życie drogówki. Kontrole drogowe, wypadki, interwencje policyjne…, łapówki, przekręty, puszczanie wolno nadzianych (alkoholem, pieniędzmi i stosunkami z władzą) przestępców. Pijani kierowcy, skorumpowani policjanci. Im dalej w las, tym więcej drzew. Wewnętrzny portret policji zalany i upaćkany jest brudem: wódką, spermą, błotem, podłością i zdradą.

Co ciekawe: zagęszczenie brudu nie przeszkadza w uznaniu tego obrazu za autentyczny. Rodzi się podejrzenie, że przecież nie może być aż tak. Bo w skali 1:1 trzeba by wprowadzić aneks i przypisy.
W tym rzecz, że kondensacja wsparta jest zabiegami, które przełamują (ewentualne) zastrzeżenia. Po pierwsze: scenki rodzajowe z polskich dróg, echa afer komentowanych przez media, dość powszechne w świadomości Polaków przekonanie, że mandaty nie imają się osób z immunitetem, a każdy szary łamacz przepisów też się nie podda bez próby przekupstwa… Jeśli to ma potwierdzenie w obserwacjach, to reszta korzysta ze zdobytej tym zagraniem wiarygodności. Po drugie: portret policji to ściślej mówiąc autoportret. Obsesja nagrywania: ktoś filmuje na imprezie (dla zabawy), ktoś podczas kontroli (żeby mieć dowód lub „haka”), Petrycki kręci swe podboje erotyczne (mogą posłużyć jako szantaż).

Telefony komórkowe to gadżet-bohater. Można by je umieścić w obsadzie. Będą kluczowe również w rozwiązywaniu afery kryminalnej i wówczas scenki z ekspozycji nabiorą nowego sensu. Drogówkę trzeba oglądać bardzo uważnie! Szczegóły mają znaczenie, widz sam powinien łączyć fakty i kojarzyć powiązania, nie ma rozwiązań łopatologicznych. 

Oczywiście, amatorskie nagrania wkomponowane w obraz filmowy zmieniają jego jakość. To jest argument „po trzecie’ na rzecz wiarygodności. Bardzo szybki montaż, liczne flashbacki, zdjęcia czarno-białe, brudne, celowo amatorskie. Widz oczekujący komfortowej wizualizacji jest znokautowany. Komfortu nie ma, ale ryzyko się opłaciło. Opowieść trzyma w napięciu i zostawi nas w momencie, w którym trzymamy w ręku tropy o nieznanym ciągu dalszym. Co zrobi Gołąb (Dziędziel)? Czy grany przez Maćka Stuhra policyjny dygnitarz ma moc zamiecenia wszystkiego pod dywan? A długopis-kamera, zagra swą rolę do końca, czy wylądował wśród śmieci? 

Afera. Właściwa akcja Drogówki. Tu nie wolno mi odsłaniać zbyt wielu kart. Wiadomo, że na plan pierwszy wysuwa się Ryszard Król (wyeksponowany na filmowym plakacie), to on „wygrał konkurs na kozła ofiarnego” i dotarcie do prawdy jest jego „być albo nie być”. Brudny Harry ma więc szlachetną misję, bo broniąc siebie, demaskuje (przynajmniej w oczach widza) skorumpowane szczyty. I tu dzieje się coś fenomenalnego. Policyjne łapserdaki, męty, pijaki i rasistowskie prostaki stają się ludźmi, którym można współczuć. Nadal są mali, ale małość w zestawieniu z czymś podlejszym jakoś ich uczłowiecza. Trudno mi sobie wyobrazić, by widz nie stanął po stronie Króla. Każdy wcześniejszy grzech i to, że łamie prawo, walcząc o siebie (i prawdę), dodaje mu determinacji i ostrości.

Kluczowym walorem są dialogi. Mogłabym powiedzieć szerzej, że Drogówka ma świetny scenariusz z linią główną i z licznymi scenami, które tworzą zamknięte epizody (perełki). Kto podsuwał słowa aktorom, ten tekściarz czystej wody. Cytować trudno, bo nie da się spamiętać zbyt wiele po jednym seansie. Poza tym potrzebny byłby kontekst (i wyrozumiałość dla wulgaryzmów, które na tamaryszkowym poletku mają lichy grunt).  Lecz kilka ripost pozwolę sobie przytoczyć.

Rozmowa policjantów: ” – Częste picie skraca życie. Ile masz lat? – Trzydzieści sześć. – No widzisz, jakbyś nie pił, miałbyś siedemdziesiąt cztery”. (!)
Niemal wszystkie dialogi w barze, pamiętam jedną puentę: „Jebłem, to jebłem. Nie drąż”. A na przesłuchaniu po nocnej burdzie w burdelu, z której niejeden wyszedł z ubytkiem na ciele (na duchu może też) pojawia się piękny eufemizm: „Sytuacja była dynamiczna”.
No i większość scen na drodze, gdy kierowca albo się przymila albo atakuje z furią, a najczęściej sięga jednocześnie do kieszeni. „Dwie stówki dam”.
Każdy daje, ile może. Kierowca malucha (Henryk Gołębiewski) zaniża łapówkę, ale jest gotowy do transakcji: „Mam 40 złotych”. Król grzecznie go poucza, zmierzając do kary, kierowca swoje: „Mam 40 złotych”. I nagle go olśniewa, że ma w aucie pasażera: „Ale Zgredka ma jeszcze z dychę”.
Drogówka zatrzymuje gościa, który przejechał na czerwonym świetle: „Panie, jakie czerwone! To był głęboki pomarańcz”. 

Świetni aktorzy! Siódemka: Król (Bartek Topa), Hawryluk (Robert Wabich), Banaś (Eryk Lubos), Madecka (Julia Kijowska), Petrycki (Arkadiusz Jakubik), Lisowski (Marcin Dorociński), Trybus (Jacek Braciak).

Król (Bartek Topa)Hawryluk (Robert Wabich)Banaś (Eryk Lubos)Madecka (Julia Kijowska)Petrycki (Arkadiusz Jakubik)
Lisowski (Marcin Dorociński)
Trybus (Jacek Braciak)

polisse

Polisse, reż. Maïwenn, Francja 2011.

Wpada się od razu w środek, jakbyś budził się w roju. Wokół chaos i tłum – nie rozpoznajesz twarzy, nie przyporządkowujesz etykietek „kto jest kto”, wątki się plączą (ale kołtun nie powstanie), scenografia nie ma nic wspólnego z przemyślanym wnętrzem czy wyselekcjonowanym terenem. I właściwie galimatias trwa do końca. Do końca nie wszystko jest jasne. Ale czujesz na czym polega ta robota i kim są bohaterowie – lepiej, niż gdyby ktoś prowadził cię za rękę i wskazywał palcem na każdy element z osobna.

To francuska policja, Departament Ochrony Dzieci, którego chlebem codziennym jest wyrywanie dzieciaków z najróżniejszych zagrożeń, w pobliżu których nigdy nie powinny były się znaleźć. To ochrona przed dorosłymi, często z najbliższego otoczenia. Pedofilia, kazirodztwo, wykorzystywanie w najróżniejszych celach i na różne sposoby. 

Film nakręcony metodą zbliżoną do cinéma-vérité, bliską dokumentowi, podpatrującą świat bez naginania go do scenariuszowych torów, kreującą „potok życia” bez ustalania parametrów jego nurtu. 

Czas na sprostowania. Film jest paradokumentalny, ale ma fabularny nerw, który podpatrywanie pracy policji uzasadnia, ufikcyjnia i indywidualizuje. Oto Melissa przygotowuje fotoreportaż o tym, jak „działa” ta placówka. Wchodzimy więc wraz z nią w ten hermetyczny świat jako ludzie z zewnątrz. Ona jest tu pomostem. 

Na planie pierwszym praca. Przesłuchania. Czasami dzieci. Czasami dorosłych, niebudzących sympatii, bo choć wyrok sądowy jeszcze nie zapadł, ich rola jest dwuznaczna. Akcje w terenie. Ale ta praca ma swoje przedłużenie w klimatach całkiem prywatnych. Po pierwsze: rodziny, prywatne problemy policjantów. Czyjś rozwód, czyjaś bulimia, alkoholizm, nieustabilizowana sytuacja, ciąża. Po drugie: policjanci znają się na wylot, przyjaźnią, spędzają ze sobą mnóstwo czasu, wspólnie odreagowują napięcie, czasem się wspierają jak nikt, to znów wyładowują na sobie skumulowane emocje. Taki rój. I gdy się przypatrujesz, możesz poczuć powiew rutyny, silną dawkę adrenaliny, coś co wypala, ale nie pozwala odłączyć się od kroplówki, bo ona jest dla uzależnionych życiodajna.

Myślę sobie, że lubię (lubimy?) filmy o życiu jakiejś grupy zawodowej, jakiegoś zespołu połączonego wspólnym zadaniem a rozczłonkowanego siłą indywidualności, które go tworzą. Bo to z jednej strony odsłona jakiejś profesjonalnej niszy. Z drugiej strony – gra rutyny ze świeżością. To otwiera lufcik na wzruszenia (w Polisse – np. – wątek Freda przeżywającego rozpaczliwy płacz chłopca, zostawianego przez mamę, która wie, że nie da rady go wychować). To daje szanse na wtargnięcie w zawodowy świat żywiołu emocji prywatnych –  bardzo kuszące i absorbujące również emocje widza.

Wreszcie trzecia strona, którą uwzględniam, gdy myślę o tym, dlaczego lubię wchodzić w te profesjonalne kręgi, to toksyczność różnych zawodów. Polisse dostarcza rewelacyjnych podpatrzeń. Ktoś zauważy, że zaangażowanie w pracę (tu policji, ale to naprawdę można sięgnąć do analogicznych profesji) niemal gwarantuje poharatane życie prywatne. Ojciec-gość w domu, partner, któremu stygnie cierpliwość, przegapione dzieciństwo własnych dzieci. Rozjazdy, rozstania i wywrotki. Ale nie dość na tym! Co dzieje się z psychiką głównych obserwowanych!
W filmie Maïwenn ta niemożność rozładowania napięć jest naprawdę przejmująca i najmocniej wybrzmiewa w zakończeniu. Bo przecież ciężar problemu i krzywda wyrządzana dzieciom naznacza nie tylko bezpośrednie ofiary. Osadza się również na tych, którym przypada rola ratowników: Iris w dramatycznym finale, Nadine w furii atakującą przyjaciółkę, Sue Ellen znieczulającą się alkoholem. 

Maïwenn zrobiła naprawdę dobry film. Bo bliski życia i prawdziwy. Bo balansujący między tragizmem a komizmem – to jest moim zdaniem kryterium wartościujące dobre filmy. Bo niektóre sceny to prawdziwe majstersztyki.

Nie wiem, może i nie ma się z czego śmiać, ale scena, w której Nora tłumaczy muzułmańskiemu uzurpatorowi życia własnej córki, że niech no ją sprzeda, a ona oskarży go o gwałt zanim naprawdę wybrzmi – scena energetycznie rewelacyjna! Albo gdy zmęczeni przesłuchują dziewczę „zmuszone” do czynów nierządnych, gdyż ukradli jej telefon, a ona go chciała odzyskać… Wszystkich ogarnia głupawka, gdy dziewczę przekonuje, że musiała, bo to był smartfon.;)

Lub inna nastolatka, która tonem pogardy patrzy na trzydziesto- czterdziestoletnie policjantki, nijak nierozumiejące, że życie erotyczne młodych to ciężka praca i nadążanie za nowościami, by nie wypaść z obiegu.;) I wszystkie te przekomarzania małżeńskie, dyskusje… Ależ ci Francuzi są czupurni! Więc naprawdę doceniam, że udało się w tym filmie podejść tak blisko życia, udźwignąć spory ciężar i nie przytłoczyć.

Poza tym: sama Maïwenn! Dla mnie odkrycie. Nie tylko reżyserka, również scenarzystka (i podejrzewam: producentka) oraz aktorka. To ona wciela się w Melissę. Piękną fotografkę, która nie chcąc się wyróżniać, chodzi w okularach-zerówkach i koczku. A jej kariera modelki i aktorki ma już sporo zapisanych stron. Oczywiście, to ona na zdjęciu powyżej.

I znów sięgam na blogi francuskie, gdzie wszystko już wcześniej było opisane, i polecam uwagi o mocno zakręconej biografii tej reżyserki. Pisze o tym Katasia na voyages,voyages.