Archiwa tagu: reportaż

Skucha

Jacek Hugo-Bader, Skucha, Wydawnictwo Czarne, 2016
skucha

Czytałam miesiąc temu. Pierwszy czerwcowy weekend jest najlepszym z możliwych terminów, by o Skusze mówić i po nią sięgać. Powtórzyć pytanie i bardzo uważnie wysłuchać odpowiedzi tych, których na bohaterów wybrał Hugo-Bader. „Jak ci się żyje w Polsce, którą sobie sam wywalczyłeś?” Książka dotyczy konfrontacji z minionym 25-leciem. Jest lustrem podstawionym nam wszystkim, takim, jakimi dziś jesteśmy, o skrajnie różnych diagnozach polskiej rzeczywistości, o innym zapleczu emocji, które nami rządzą, innym zapotrzebowaniu na wolność i różnym natężeniu głodu wyrównywania rachunków. 

Warto czytać, bez dwóch zdań. Choć lektura nieco dźga i smakuje gorzko. 

Piszę (przełamując zramolenie) także dlatego, że naziemne życie książek trwa dziś zbyt krótko. Naziemne, czyli medialne, promocyjne, rozgrywane w czasie gorącej percepcji tekstu przez szerszą społeczność. Owszem, Hugo-Bader pisze reportaże, które się zauważa. I na tematy nieobojętne. A mimo to – wydaje mi się, że nagłośnienie powinno tu być dłuższe i wyrazistsze. Oczywiście, poza życiem naziemnym jest egzystencja podskórna, nurt głębinowy, póki co nie do zdiagnozowania. Podskórność jest niezależna od mody i bieżących motywacji. Nią się nie martwię. Natomiast szybkie znikanie gorących tytułów z publicznej wokandy przeraża mnie. Tym bardziej, że jest to dyktat kolejnych książek proszących o literackie bycie. Ludzie za dużo piszą, wydawcy za szybko wydają, czytelnicza przemiana materii niestety nie przyspiesza, a  koniunktura czytelnicza jest jaka jest.

Otóż, Jacek Hugo-Bader pracuje nad tryptykiem, który Skucha zwiastuje, będąc jego częścią drugą. W planach są Ćwiara i Refluks. Skuchę pisał 22 lata. Zaczął pięć lat po zwycięstwie opozycji w 1989 r. Wracał, gromadził materiał, przeprowadzał rozmowy i wreszcie nadał projektowi kształt reporterskiej książki. Ma dar przekonywania do swych pomysłów i chyba żadna promocja nie znaczy tyle, co rozmowa z Hugo-Baderem. Inteligencko-zawadiacki ton, bezpośredniość, błyskawiczne tworzenie więzi ze słuchaczem, gawędziarstwo. Celne ukłucia szpilą, niecenzuralne akcenty. Wróciłam do nagrania Z najwyższej półki (polecam), w którym Trójka wypikowała „przerywniki”, na szczęście piknięcia słychać. Rekomendacja Hugo-Badera jest tak silna, że lekko przyćmiła mi książkę, łudząc przejrzystym konceptem, który się zmącił  w czytaniu*.

Założenia do Skuchy były następujące. Wybrać ludzi, którzy walczyli o wolną Polskę i spytać ich, jak  tę wolność wykorzystali. Tylko kogo pytać? Selekcja ma znaczenie. Wybór padł na MKK (Międzyzakładowy Komitet Koordynacyjny NSZZ „Solidarność”), zwany też Firmą. Jedną z wielu podziemnych organizacji z lat „wojny jaruzelskiej”. Tę, w ramach której działał Hugo-Bader. A potem zawężenie kolejne: tylko ci, których autor znał osobiście, czyli „koledzy z partyzantki”. Jasna rzecz, że to, co mogłoby być ułatwieniem, było utrudnieniem.

Jeśli komuś się zdaje, że krąg 20 ludzi jest niereprezentatywny, zmieni zdanie diametralnie. Ci, którzy siedem trudnych lat szli w tym samym kierunku, po odzyskaniu wolności rozproszyli się promieniście. Wtedy byli młodzi (Kolumbowie, rocznik 50.). Lata, które upłynęły od 1989, to esencja ich dorosłego życia. Były sukcesem lub porażką, czymś zależnym od nich i czymś, w co zostali wmanewrowani lub co po prostu było ceną, jaką płaci się za wcześniejsze wybory.

„Wśród polskich konspiratorów przedostatniej dekady XX wieku panuje bezwstydnie egalitarny duch. Mamy tu arystokratów i chuliganów, takich, w których żyłach płynie błękitna krew, i takich, u których jest to roztwór pół na pół z bimbrem; takich, którzy mają siedem klas, i takich z doktoratami; ludzi, którzy piszą uczone eseje o rewolucji francuskiej, wolności, równości i braterstwie, i ludzi, którym Komuna Paryska kojarzy się tyko z placem na warszawskim Żoliborzu”. Tych, którym przypadną w udziale ministerialne teki i tych, którzy zostaną bezrobotni, bezdomni i pominięci nawet przy świętowaniu rocznic.

Mówi Hugo-Bader w rozmowie – wybrałem gladiatorów, buntowników, herosów. Ale czas zrobił z nimi swoje. Poturbował, zranił lub choćby postarzał. A z wiekiem coraz trudniej jest konfrontować się z tym, co boli. Człowiek robi się kruchy, bezradny. Wie, że już nie wyprostuje, nie naprawi, nie wymyśli sam siebie na nowo. Zostaje bagaż, który kilkakrotnie, w tym również w tytule, jest określany jako SKUCHA.

Dawno nie miałam w ręku tak gorzkiej opowieści. Szalenie interesującej, bo ludzie, którzy się tu pojawiają są nietuzinkowi. Żyją intensywnie, ryzykancko, czasem awanturniczo. I z jednej strony (tej społecznej) Skucha jest wnikliwą diagnozą dzisiejszych rozczarowań i wczorajszych błędów. Niedoraźną, niesłużącą zbijaniu kapitału jakiejkolwiek partii, lecz pytającą o los generacji. Żeby nie wykrzywiać intencji, dodam, że Skucha nie lansuje „Polski w ruinie” i tego typu populistycznych głupot. Tytułowy błąd nie jest wytykany żadnym „onym”, tylko sobie i nam. Hugo-Bader, skądinąd podkreślający, że należy do tych zadowolonych z życia, nie odcina się od przeoczeń. Z rozmowy w Trójce:To jest także nasza skucha. Również moja, bo jestem elementem mozaiki. O tyle ważnym, że jako reporter opisuję społeczeństwo i mam obowiązek pokazywania miejsc bolących. A ja se, kurwa, opisywałem to, co na Kołymie czy na Dalekim Wschodzie, Wietnam i Mongolię opisywałem. No, Michał, kurde balans”. Wina, nie-wina. Poczucie, że nie wszystko jest ok. I solidarnie za to odpowiadamy. 

Z drugiej strony – Skucha ma wymiar uniwersalny, bo zderza czytelnika dowolnej generacji najpierw z mitem na temat tego, o co w życiu chodzi i że robimy, co trzeba, by to osiągnąć, a potem z deziluzją i smutkiem. Mam wrażenie, że wszystko, na co patrzy się z takiej nostalgicznej perspektywy jest zaprawione posmakiem gorzkich migdałów.

***

Kłopoty z nadmiarem koncepcji

Teraz, gdy książka wraca do mnie już przeczytana, widzę zdecydowanie pełniej niż wtedy, gdy się gubiłam w tropach. Doceniam, polecam, zapamiętam. W trakcie lektury miałam wrażenie nadmiaru.  Bo Hugo-Bader pisze literacko i ma 1001 pomysłów na dobudowanie drugiego dna. 

Tekst podzielony jest na trzy części: 1) Kolumbowie, rocznik 50., 2) Siedem lat w trumnie, 3) Początek świata szwoleżerów. Świetne, intertekstualne tytuły (aluzje do książek Bratnego i Brandysa). Potem każda z części rozpada się na kilkadziesiąt rozdzialików. Większość z metaforycznym nagłówkiem. To każe główkować, łączyć, tropić. W sumie – rozprasza. Z każdym z bohaterów przebywa się króciutko, każda postać wielokrotnie wraca, trzeba ją sobie poskładać z fragmentów. Bohaterów jest wielu i zanim człowiek wsiąknie, może się zgubić. Jest kilku Andrzejów, trzy Ewy (w tym jedna, która była Markiem), jest Michał zwany Tomkiem, Fred zwany Tolkiem, Staś zwany Adamem i w ogóle, prawie wszyscy mają pseudonimy. To raz.

Dwa – materiały są z różnych lat. Z rozmów bezpośrednich, z blogów i wpisów internetowych (tam, gdzie obrażeni na rzeczywistość bohaterowie odmówili rozmowy), z reportażu napisanego w 2009, teraz na nowo posklejanego, wreszcie z kompilacji kilku osób w jedną etc.

Do tego dorzućmy pomysły Hugo-Badera na lejtmotywy przeplatające opowieść, wypływające raz po raz na powierzchnię. Lejtmotyw tytułowej „skuchy”. Albo psów – często podniesionych do rangi metaforycznego odpowiednika ludzkiego losu. W ogóle: ktoś powinien napisać o Skusze, śledząc wtrącenia o pieskim życiu. Poza tym – motyw poturbowania i epigońskiej potrzeby walki. Widoczny niemal w każdej historii. To trzy.

Cztery – wtrącenia metaliterackie, czyli uwagi reportera o pisaniu reportażu. Owszem, reporter jest jednym z bohaterów, kimś przynależnym do świata opowieści. I te uwagi są ciekawe. Ale rozgrywają się na dobudowanym piętrze.

Wszystko ok, zgodne z hybrydyczną naturą gatunku i zasadami sztuki. Pomysłów na łączenie i zestawianie z sobą puzzli jest tyle, że można by Skuchę czytać po wielokroć. Tym bardziej, że jeśli jedną z wielu koncepcji pominiemy, to coś zazgrzyta. Np. rozdział o psich kupach bez odniesienia do wielokrotnych „pieskich aluzji” wydaje się ciałem obcym. Jeśli nie wyjaśnimy sobie, dlaczego wszystkie rozdziały o Michale Bonim mają w tytule „tajemnica”, może irytować ta powtórka etc. 

Nie twierdzę, że bogactwo pomysłów jest złem. Mówię tylko, że czytało się kłopotliwie.

***

Jakby nie było, opowieść Hugo-Badera ma niesamowitą moc. Historie, z których każda wywołuje dreszcze (podziwu, bólu, smutku), są katalogiem portretów. Właściwie nie katalogiem, lecz kolejnymi warstwami, dzięki którym portret pokolenia nabiera wyrazistości. Skucha zostaje ze mną w tych indywidualnych losach, w tytule, który – niestety – jest niezwykle trafiony, i w diagnozie, otwierającej oczy, uszy i myśli na ludzi, których przytłacza rozczarowanie i z napędu frustracji są gotowi na wiele lub niepokojąco bezsilni.

13 pięter

Filip Springer, 13 pięter, Wydawnictwo Czarne 2015

Springer to marka. Reporter pytający o przestrzeń, o jej kreatorów, o mechanizmy, którym podlega „gospodarka architekturą”. Nie znam – niestety albo jeszcze – wszystkich tytułów, ale imponuje mi spójność tematyczna. Naturalną konstatacją jest założenie, że Filip Springer wie, co go interesuje i na tyle głęboko wszedł w temat, że znajduje w nim coraz to nowe pokłady, kuszące (lub dręczące) pytaniami, które należy zadać. 

Dla porządku więc przypomnę tytuły wcześniejsze: 1) Miedzianka. Historia znikania, 2) Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL-u, 3) Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach, 4) Wanna z kolumnadą

Tym, co napędza Springera, by pisać, jest wkurzenie, zdziwienie głupotą lub indolencją i – deklarowane w wywiadach – przekonanie, że w Polsce „ładniej nie będzie”, bo takie mamy mentalne i historyczne uwarunkowania. I to wynika po części z naszego gustu, po części z możliwości i z braku nawyku oddziaływania na to, co wokół. Również z ponadindywidualnych zjawisk i trendów. W 13 piętrach chodzi równolegle o dwie sprawy: o to, czym jest dla nas dom (gdzie go szukamy i znajdujemy) i o polską politykę mieszkaniową wraz z jej absurdami. Wkurzenie i osłupienie to emocje, które z czytelnikiem mogą pozostać na dłużej, więc ostrzegam przed realnym ryzykiem wdepnięcia w mało wakacyjny temat. Chociaż warto. Dla mnie to lektura ważna.
13 pięter

Sukces poprzednich książek doprowadził Filipa Springera do prestiżowych nominacji (Nagrody Literackie: Nike i Gdynia, Nagroda im. Ryszarda Kapuścińskiego).
W styczniu 2014 otrzymał stypendium Fundacji Herodot i w ramach tego wsparcia przystąpił do świeżego projektu. 13 pięter to jego pokłosie. Podobno odzew na prośbę zamieszczoną w internecie był obfity: „Jeśli ktoś chciałby mnie zaprosić na herbatę (tradycyjnie mogę przynieść swoją) i opowiedzieć mi o swoich niecodziennych albo bardzo typowych przygodach mieszkaniowych, to niech się nie waha”. Ludzkie opowieści zebrane w roku 2014 to jeden z komponentów reportażu. Drugim są rezultaty historycznego śledztwa, dotarcia do reportaży i dyskusji publicystycznych sprzed wojny. 

Pomysł kompozycyjny prezentuje się tak: część I dotyczy tego, co wydarzyło się po odzyskaniu niepodległości, gdy zdawało się, że wszyscy odnajdą swój dach pod niebem wolnej Ojczyzny; część II zajmuje się analogicznym śledztwem ogarniającym epokę po 1989 roku, gdy łudzono się i rozczarowywano w podobny sposób. I tutaj Filip Springer wymyślił coś fikuśnego, co budzi mą rezerwę. Otóż zebrane opowieści posegregował według miejsca zamieszkania rozmówców: od piwnicy czy kontenerów, przez kolejne piętra do trzynastego. Czegoś tu nadto: albo problemy albo piętra, niepotrzebne dwa w jednym. 

***

Współczesność otwiera się zwierzeniami, czym jest przestrzeń, którą ludzie są gotowi nazwać domem:
„Żeby był dom, to ja muszę mieć taką pewność, wiesz, taką bezpieczną pewność, że jeśli tylko zechcę, to będę mógł zasnąć w każdym pomieszczeniu”.
„Dziecko, koty, książki. W dowolnej kolejności”. Kto inny mówi „zapach” albo „ciepło”.
– Miejsce, w którym „możesz powiesić swoje obrazki na ścianach”.
Odpowiedź Autora (nie ma jej w książce, ale usłyszałam w radiowej audycji): „to przestrzeń, którą chcesz po swojemu modelować i ulepszać”.

Nie każdy ma dom, nawet jeśli nie śpi pod gołym niebem.

***
 Dwudziestolecie międzywojenne

Ogromny „głód mieszkaniowy”, nie do zaspokojenia. Dominuje perspektywa warszawska, stolica rozrasta się do 1,3-milionowego miasta. Ci, którzy budują nowoczesne wille lub stają się właścicielami kamienic, gdzie wszystko lśni (szał na lustra i chromowane dodatki) to ledwie kilka procent społeczności. Z liczbami ostrożnie, bo są zmienne – ale nie na tyle, by mówić, że problem się rozwiązuje. „To oni bywali w teatrach i na dansingach, jadali u Bliklego, kupowali buty u Kielmana. I to oni zapełniają karty licznych książek poświęconych polskiej belle époque. Dwa procent – może trochę więcej. Reszta nie mieści się w kadrze”.

Mam w głowie Gojawiczyńską, Uniłowskiego, Nałkowską – i kamienicę Cecylii Kolichowskiej z symbolicznym stropem, który dla ludzi z salonu jest podłogą, dla tych z piwnicy sufitem. Literatura. A tu non-fiction. Springer szperał w przedwojennych reportażach i rejestrach, które przerażają. 

Najbardziej tym, że miasto (państwo) nie ma pomysłu, co z problemem zrobić i działa doraźnie, często zwielokrotniając kłopoty. Na przykład buduje schroniska, baraki, w których upycha biednych. Raczej szpetne noclegownie niż domy. Później zagęszcza izby lokatorami. Tam, gdzie według skromnych wyliczeń miało mieszkać stu, „mieszka” dziewięciuset. W sześciometrowym pokoju: babcia z synem i wnukiem, małżeństwo z dzieckiem i dwóch kątowników (sublokatorów dochodzących). Noclegownie to najniższy szczebel, a osunąć się z wyższego bardzo łatwo. Bezpardonowo przeprowadza się eksmisje, kto nie płaci, trafia na bruk bez perspektyw – towarzyszy temu wzrost prób samobójczych. 

Na moją wyobraźnię silnie zadziałał obraz tych, którzy budują się mimo wszystko, desperacko walcząc o jako taki status. Daremność tej szarpaniny jest przygnębiająca. Na przykład: kupują działkę, na którą odkładają przez kilka lat. Płacą za ziemię najtańszą, nieuzbrojoną, odległą od miejsca pracy, o wielkości domu, który chcą na niej postawić. Nie mają zgody ani planów budowy, chcą stawiać dom o własnych siłach. Bez fundamentów. I w ekspresowym tempie – np. od sobotniego popołudnia po niedzielny wieczór. By strażnicy nie przyszli z zakazem. Wykorzystują to, co mają. Jakieś przegniłe dechy, cegły z odzysku, blachę, kawałki papy etc. Potem się okazuje, że nie starcza, więc modyfikują plany. I zamiast domku o 9-metrowej powierzchni mieszkalnej, z jednym oknem, powstaje dziupla bez okna, którą wietrzy się otwarciem drzwi.

Jeden z przedwojennych reporterów puentuje: „Mieszkaniem można zabić jak maczetą”.

„Mieszkania dla najuboższych zaczną powstawać dopiero wtedy, gdy zacznie się to opłacać komukolwiek oprócz nich samych. Na to się jednak nie zanosi”.

Opłacalność może mieć wymiar stricte rynkowy i forsuje ją np. Klarner. Jest popyt, jest rynek i jeśli tylko państwo kiwnie przytakująco (preferencyjnymi kredytami i ziemią), interes obustronny jest realny. Opłacalność może mieć wymiar społeczny, z szeroko zakreślonym kręgiem beneficjentów. I tu naprawdę dużo pozytywnych emocji unosi się nad Warszawską Spółdzielnią Mieszkaniową i ludźmi o lewicowych poglądach, niespożytej energii i pasji. Teodor Toeplitz (a wraz z nim m.in. Stanisław Tołwiński) mają imponujący projekt budowy osiedli (kolonii) dla robotników, stawiając na mieszkania do wynajęcia i infrastrukturę społeczną (ośrodki zdrowia, przedszkola, szkoły itp). Jest wizja, są dalekosiężne plany. Niestety, za bardzo wybiegające w przyszłość, by polityczna władza zdążyła spić śmietankę. Gorycz, płynąca z obserwacji przedwojennej polityki, jest dwojaka. Raz: mimo spektakularnych sukcesów, społecznicy niewiele mogą bez zielonego światła politycznych elit. Dwa: błędy tamtych czasów przenieśliśmy w ostatnią dekadę wieku XX, nie wyciągając żadnych wniosków. I to wydaje się najbardziej trwałym rysem polskiego myślenia o polityce mieszkaniowej. Powtarzalność błędów i prymat działań doraźnych nad perspektywicznymi, co rodzi podejrzenia o brak jakiejkolwiek wizji.

***
 25-lecie „popeerelowskie”

To, z czym przyszli do Springera jego rozmówcy, to szeroki wachlarz mieszkaniowych bolączek. Od dzikiej prywatyzacji i bezwzględności „czyścicieli” kamienic, przez lokowanie bezdomnych w miejscach nie do życia (poznańskie kontenery), perturbacje z deweloperami, po dwa najsilniej zasygnalizowane przez Autora tematy: wynajem od prywatnych właścicieli i zaciąganie wieloletnich kredytów (nie tylko we frankach szwajcarskich). 

Springer ma mocne argumenty, ale gdyby ktoś myślał inaczej, może je traktować jak ważną trampolinę w dyskutowaniu o polityce mieszkaniowej. Trochę upraszczam, ale sedno przekonań Autora to niechęć do kredytomanii i aprobata wynajmowania. Z zastrzeżeniem, że nie od właściciela, który może według kaprysu wypowiadać umowę, narzucać zakazy i nakazy (przymus akceptowania jego gustu), czy podwyższać ni z tego ni z owego czynsz. Springer lansuje ideę zachodnioeuropejskiego mieszkalnictwa, w którym 70-80 procent lokali trafia na rynek najmu. I chyba powinnam dorzucić, że nie o wolny rynek tu chodzi, bo ten na ogół dziczeje.

Oczywiście, trzeba sięgnąć do książki, by zrozumieć mechanizmy i szanse na zmianę kierunku. Możliwe, że moje odczytanie zawiera niebezpieczne skróty. A na pewno nie oddaje emocji, które są przypisane konkretnym ludzkim losom. Bo dramatycznych historii jest wiele. Sięgnę może po tę nie tak znów skrajną i niepozbawioną nadziei. Bohaterka radzi sobie w życiu. Ale uderzyło mnie, jak mocno przeróżne trendy i tendencje sterują wartościami. Chodzi o propagowanie zdolności kredytowej jako miary sukcesu życiowego, a co za tym idzie (!?) – wartości człowieka. To opowieść o pewnej relacji między nią a chłopakiem, zakończonej rozstaniem. Więc załóżmy, że tak było: dogadują się, planują wspólne bycie, mieszkają razem. „Któregoś razu przyszedł i powiedział, że może by już w tym wynajętym dłużej nie mieszkać. Że może kupić. Że chciałby ze mną”. Fajny pomysł, ale dziewczyna nie ma kredytowej zdolności. „Długo wtedy rozmawialiśmy. Wyznał mi, że potrzebuje osoby, z którą stworzy trwałą relację. A to oznacza też kredyt. Okazałam się na taki model za mało wypłacalna”.

Celowo wyciągnęłam przykład, którego sedno polega na niejednoznaczności. Dla mnie to kuriozalne, cyborgowate.  Ktoś inny powie –  no tak, trzeźwe myślenie. Aprobata dla „dorosłości” rozumianej jako „zdolność kredytowa” ma wielu wyznawców. Springer stawia tezę, że to jedna z największych manipulacji, jakie nam zaserwowano. Kolejne historie naświetlają temat.

***

Czuję, jakbym dopiero zaczynała prezentować książkę, a zużyłam na to już ponad tysiąc słów (1400). Dla mnie ta lektura jest cenna ze względu na jej krój reporterski. Tym samym dołącza do innych ważnych książek non-fiction. Ale jest też niesamowitym źródłem wiedzy, próbą zderzenia konkretnych życiowych perypetii z mechanizmami, za którymi stoją (lub nie) polityczny interes i troska o wspólną przyszłość. Naprawdę można poczuć dreszcz niepokoju. Bo jeśli nie ma Godota, to i Wizji może brakować. Strach myśleć.

angole

Ewa Winnicka, Angole, Wydawnictwo Czarne 2014

Jestem z tych, co nie przeczytali poprzedniej książki Ewy Winnickiej, choć dostała za nią nominacje do Gryfii (2011) i było o niej głośno. Mam za sobą lekturę świeżego tytułu. Obie książki wydało Wydawnictwo Czarne, włączając je tym samym do grona reportaży, na które na pewno warto rzucić okiem. A nawet oko zawiesić na dłużej, okiem swoim wczytać się uważnie, oko przetrzeć raz po raz ze zdumienia lub sobie okiem mrugnąć, gdy trafi się na coś bardzo znanego. Autorka przygląda się polskim emigrantom – tym dawniejszym, „rozbitkom z otoczenia Władysława Andersa” w Londyńczykach i tym najświeższym w Angolach. Bohaterowie Angoli to głównie trzydziesto- czterdziestolatkowie, ujawnieni z imienia (często z twarzy, bo dodano liczne fotografie) – ci, których bulwarowa prasa brytyjska nazywa „najeźdźcami” lub „kolonizatorami”, rodzynki z około dwumilionowej fali. 

Oczywiste pytanie: czy rozmowy ujęte w 34 rozdziały, eksponujące tyluż bohaterów, są dla milionowej rzeszy reprezentatywne? Zaplecze reporterki było rzecz jasna szersze, wspomina o trzystu interlokutorach, z których wybrała tych ciekawszych lub scalających w swej opowieści doświadczenia im podobnych. To wciąż nie milion. Ważniejsza obserwacja (poparta głosem Autorki): wcale nie chodzi o portret obiektywny, ani o publicystyczną syntezę. To studium różnych przypadków, zapis indywidualnych perypetii, obserwacji, rozczarowań lub spełnień. Przy czym decyzja, czy opowieść należy zaliczyć do ilustracji sukcesu czy porażki zależy od świadomości bohatera i od wyceny czytelnika. Reporterka zawiesza głos.

Kto ma oko, niechaj czyta. Dobrze też poprosić o pomoc ucho, bo zwierzenia podane są językiem rozmówców. Świetny pomysł! Jak najprościej, bez przeróbek, bez uogólnień i polerowania. Sposób mówienia jest przecież nieocenionym źródłem informacji. Odsłania mentalność i charakter, rejestruje wiele smaczków. Czasem uderzała mnie czyjaś pewność siebie, przeróżne mantry, potwierdzające, że jest ok. Jakby ów szklany sufit, dzielący Wyspiarzy od przyjezdnych, nie istniał. Nie wiem, czy istnieje (wielu zwierza się, że jednak tak). Gdy Roman opowiada, jak bardzo go akceptują i dodaje, że wrósł w ten świat, wiem, że to subiektywne. Mogę się zdystansować, bo „bycie meblem stąd” mnie nie przekonuje (Roman przywołuje komplement:„Jesteś częścią umeblowania, nie wracaj do Polski”). Mogę też to docenić. Bo przecież sukces zawsze jest subiektywny i być może najważniejsza jest gotowość, by tak właśnie na swoje życie spojrzeć. A gdy słyszę, jak Maciej opowiada o znienawidzonych Albańczykach, irytujących Pakistańczykach („ciapatych”) czy Hindusach, to nie tylko poznaję hierarchie społeczne, lecz i nadwerężoną godność, nieufność czy samotność.

Angole

Angole rozpoczynają się rewelacyjnie! To ponoć parafraza apeli zamieszczanych w bulwarowej prasie, w reakcji na doniesienia o kolejnych falach polskiej emigracji. I słuszna sugestia, że choć rozmówcami Winnickiej są Polacy, to bohaterami również tytułowi Anglicy i ich modus vivendi. I to, czy społeczeństwo angielskie wymusza na przyjezdnych uznanie swych imponderabiliów, czy też podlega transformacjom pod dyktando najeźdźców.

Ladies and Gentelmen. Ta ziemia przeżyła dotąd tylko jedną podobną inwazję. W XI wieku mieliśmy tu Wilhelma Zdobywcę. W 1066 roku rozegrała się bitwa pod Hastings, po której Normanowie zalali Brytanię.

Potem mieliśmy względny spokój, bo pięćdziesięciu tysięcy hugenotów przybyłych po 1670 roku i może stu tysięcy rosyjskich Żydów osiadłych w latach 1881 – 1914 nie warto nawet wspominać.

Owszem, XX wiek był dla nas wyzwaniem. Zaczęliśmy mieć tu Szkotów i Irlandczyków, ale właściwie byli oni tak wiele lat częścią Brytanii, że w większości wiedzieli, jak się zachowywać. Podobnie kolorowi przybysze z zakątków imperium. Wszyscy mogli się cieszyć naszym słynnym w świecie umiłowaniem swobód obywatelskich.

Nic się nie równa podobno dwóm milionom Polaków krążących w tę i we w tę po okolicach od 2004 roku, ozdobionych garstką Litwinów, Rosjan i Ukraińców. Podobno zarobiliśmy na nich dwadzieścia dwa miliardy funtów, podobno wypełnili szczelnie dziury na rynku pracy, ale za to na ulicach tradycyjnie porządnych miast Lancshire czy Lincolnshire trudno usłyszeć język angielski. Wpadniesz do rzeki, zawołasz „help!” i nie możesz mieć pewności, że ktoś cię zrozumie”.

 Mam swoje ulubione historie. Oli z Belfastu – o tym, jak żyje się w mieście podziałów, jak duże trzeba mieć wyczucie rzeczywistości, by nie wpakować się w absurd. Pół żartem: „Nie wejść w zielonej koszulce do klubu oranżystów”. Serio: balansować między katolikami i protestantami, republikanami i lojalistami, zwłaszcza w lipcu i w okolicach „muru pokoju”. 

Albo opowieść Miki, dziewczyny, która odniosła sukces, choć jak twierdzi: „W Polsce byłam duża rybą w małym stawie, tutaj jestem małą rybką w wielkim jeziorze”. Udało jej się w życiu zawodowym i osobistym, ma perspektywy. Może dlatego, że jak się już jest rybą, to się nie tonie? Podobało mi się w jej charakterze to, że nie pozbywała się inności, lecz wygrywała na swą korzyść. Wśród wycofanych, unikających mówienia wprost, szukających okrężnych dróg tubylców, umie nazywać „słonia”. Angol czeka, aż słoń sam zniknie, wystrzegając się bezpośredniości (Mika: „Widzę tu słonia w pokoju. Mamy kłopot”). 

Może najwięcej sympatii mam dla Adama, młodego chłopaka pracującego jako opiekun niepełnosprawnych (fizycznie lub intelektualnie). To nie jest bułka z masłem, najpewniej tylko etap życiowej drogi, ale sądząc po sposobie odnalezienia się w swej roli – etap szczęśliwy. „Moi podopieczni dali mi pogląd na to, kim jestem i czego w życiu oczekuję.  W skrócie: oczekuję zbyt wiele”. Rodzice w Polsce martwią się, że syn jest zmęczony, że doświadczenie trudne, a sami znają z autopsji odpowiedzialność za niepełnosprawnych, więc wiedzą. „Niech mi tata nie mówi, że ja się męczę. Kiedy rano przychodzę podać śniadanie lokatorom, Morgane, moja pani czterolatka, uśmiecha się radośnie i mówi: „Good morning, my prince. „Czterolatka” ma lat pięćdziesiąt.

Lekko zapada w pamięć historia Marcina, dowcipnego kierowcy z Manchasteru, który tłumaczy Angolom różnice kulturowe. I nieźle puentuje zabawne insynuacje, miedzy innymi tę o łabędziożercach. Doniesienie prasowe: „W naszej okolicy znikają te piękne białe ptaki. Mieszkańcy uważają, że zjadają je polscy imigranci. Czy to prawda, że łabędź z ziemniakami to polskie tradycyjne danie?”  Odpowiedź Marcina: „łabędzie smakują mi tylko z grilla, gotowane zupełnie nie” i dodaje, że to nic innego jak podążanie wzorem króla Henryka VIII, który łabędzie jadał.

Duże wrażenie robią na mnie ci, którzy są gotowi pomagać rodakom w potrzasku. Monika z Henley ogłosiła w internecie, że pomaga. Irracjonalne! Oczywiście, dzwonek za dzwonkiem, problem za problemem. Łatwo zgadnąć, że nadszedł czas, gdy trzeba było akcję zawiesić. Wyciągnęła z kłopotów 120 osób (!). „To było naprawdę wariackie posunięcie. Pewność siebie mnie zgubiła, można powiedzieć”. „Czy jeden człowiek może dokonać zbawienia? Myślę, że niestety nie, za co chciałabym serdecznie przeprosić”. Zostawia Winnickiej apel do Polaków, a diagnozuje on krótko-celnie sytuację wszystkich marzących o „ziemi obiecanej”, krainie lepszej niż miejsce i ludzie, otaczający nas tu i teraz. „Jeśli w Polsce nie układa się z pracą i rodziną, w innym kraju ułoży się znacznie gorzej”. 

***

Tych, którzy mierzą się z trudnościami, są „jedną wypłatę [tygodniówkę!] od bezdomności”, odchorowują decyzję lub godzą się na cichą desperację jest naprawdę wielu. Jeden z bohaterów, o podziwu godnej umiejętności wyszukiwania niszy do działania, założył i z sukcesem prowadzi firmę pogrzebową. Między innymi dostarcza ciała zmarłych do Polski, jeśli taka jest wola rodziny. Twierdzi, że połowa jego „klientów” to samobójcy. Połowa tych, którzy do niego trafiają. Nie połowa emigrantów. Bo większość sobie lepiej-gorzej radzi. A czasem można uwierzyć, jeśli trafi się na optymistę, że bycie bezdomnym w Londynie też ma swoje dobre strony, bo tutaj całkiem łatwo kradnie się alkohol ze sklepów.

Różne są losy. Angole nie są zapewne wyważonym studium polskiej społeczności na Wyspie, ale nie są też książką stronniczą. Dają możliwość zdiagnozowania siebie. Przejrzenia się w historiach innych, obojętnie czy jest się jednym z emigrantów, czy planuje się być, czy też nosi się w sobie zastrzeżenie, że nigdy. Lektura książki Ewy Winnickiej dostarczyła mi wielu skrajnych rozpoznań. Trochę mnie przeraziła, bo wydobyła na jaw moją zachowawczość (nie, nie rzuciłabym się na głęboką wodę – a wielu ruszyło na Wyspy bez znajomości angielskiego i bez namiaru na pracę).

Może też uświadomiłam sobie, że nie jestem pewna, czy mam w sobie dość ambicji i woli walki, by grać o życie w obcym sobie świecie. A wydaje mi się, że wielu z tych, którzy wyjechali, taką wolę i energię w sobie odnalazło. Nawet jeśli zaczynali skromnie, mieli nadzieję, często zasadną, że urządzą się po swojemu. Choć w zawsze nie do końca swoim świecie. 

Wymieniłam swoje ulubione historie, pomijając te najbardziej wstrząsające. Bo dziwnie byłoby zostawić lajka tam, gdzie bohaterowie płacą wysoką cenę za swój wybór. Na przykład przy kuriozalnych opowieściach o Polakach oskarżonych o gwałt lub bicie dzieci. Restrykcyjne prawo brytyjskie bardzo serio podchodzi nawet do domniemanych podejrzeń (bohaterowie Winnickiej poznają piekło, choć są niewinni). Na przykład sytuacja Basi, sprzątającej w hotelach, która poszła na wojnę z pracodawcami, gdy zauważyła, że przy tej samej pensji, co miesiąc ma więcej obowiązków. Stała się na moment bohaterką medialną, o wiele dłużej będzie trwało jej wychodzenie z rozstroju nerwowego i depresji. Na przykład liczne codzienne tarapaty ludzi pracujących przy fabrycznej taśmie, którym się śni, że zamiast boczku pakują udka. Jest trochę tych przykładów.

aneks
Nominacja do Nagrody Nike 2014

ciastko z gorzką czekoladą

Małgorzata Rejmer, Bukareszt. Kurz i krew, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013

Kierunek: Rumunia

Po serii lektur, w których było za dużo słów, wreszcie coś, co pasuje jak szyte na miarę – na miarę gustu i potrzeb. Chyba najlepsza książka tych wakacji. Niby lato jeszcze trwa, ale trudno przebić taką przygodę. Super! Wyprawa do Bukaresztu z Małgorzatą Rejmer. I Bukareszt jest trafiony, i autorka, i słowa są dobrze dobrane. 

Zacznijmy od słów. Mariusz Szczygieł, przytoczony na okładce, docenia u autorki talent reporterski i eseistyczny. Reportaż jest melodią prowadzącą – obyczajowy, społeczny, historyczny…. Skupiony wokół postaci, o których było głośno (wieloletni przywódca Nicolae Ceaușescu, ale i zagłodzony na śmierć w polskim więzieniu Claudiu Crulic). Albo biorący pod obserwację współczesnych, mniej lub bardziej anonimowych Rumunów czy mieszkających w Rumunii Polaków. Reportaże rozegrane wokół bohatera lub problemu (tym rzeczywiście blisko do eseju). Trzydzieści kilka niedługich rozdziałów, które czyta się narkotycznie. Bo też czasami są one raczej felietonami, baśnią (!), anegdotą. 

A fost odată ca niciodată – tak zaczynają się rumuńskie bajki. Dawno, dawno temu było tak, jak nigdy nie było.
I była sobie kraina porośnięta zrudziałymi trawami, krwistymi makami i zmęczonymi słonecznikami, których sczerniałe, nadpalone słońcem głowy opadały ku ziemi. W krainie pustki najszczęśliwiej miała się nędza”. (s.17)

„Bukareszt jest jak ciastka, które kupowałem zawsze w niedzielę dla mojej rodziny, gdy tam mieszkaliśmy. Niby czekoladowe i słodkie, ale z gorzką polewą. Bukareszt jest słodko-gorzki. Nie znajdzie się w nim łatwego piękna”. (s.265) [Wypowiedź rumunisty, prof.Kazimierza Jurczaka.]

Wszystko wskazuje na to, że swój zachwyt nad książką dzielę ze sporą grupą tych, którzy po Bukareszt… sięgnęli. Nominacje do nagród, świetne recenzje, analizy, prezentacje. W tym szkopuł. Bo już brałam rozbieg, by ogarnąć tekst po swojemu, gdy zrozumiałam, że nie bardzo jest po co. Nawet moje radosne odkrycie analogii między rumuńską przygodą z Rejmer a czeską przygodą ze Szczygłem pojawia się w co drugim komentarzu. Będę więc – o ile się da – unikać śpiewania w chórze, wspierając się cytatami.

Dość nietypowy układ treści. Trzy części: pierwsza skupia się na epoce Ceaușescu i tym, co po niej pozostało; druga sięga do międzywojnia, znajdując w latach 20. i 30. korzenie mitu o Wielkiej Rumunii i antysemickich postaw; trzecia część to miks tematów zaczepionych w rzeczywistości ostatnich 24 lat. Wiele się można dowiedzieć, a narracja nie przypomina wypisów z podręcznika. Przefiltrowana przez kogoś, kto w 2009 roku odwiedził Bukareszt po raz pierwszy, zobaczył chaos nie do ogarnięcia i kto wielokrotnie powracał, by zrozumieć więcej i więcej. Bardzo mi ta strategia odpowiada.

Małgorzata Rejmer – choć wie dużo i niejednego doświadczyła – wciąż pozostaje tą, która się dziwi i tą, która w Bukareszcie czuje się u siebie. Paradoksalne? Wszystko jest tu paradoksem podszyte, a to oznacza jakość pierwszej klasy. Czasami autorka jest tą, której przydarza się przygoda z niemiłą konduktorką i nie może zrozumieć, dlaczego cały przedział pociesza ją, lecz w gruncie rzeczy akceptuje łapówkarstwo i naginanie przepisów. Albo olbrzymieją jej od nonsensu oczy, gdy cudem niepożarta przez bezpańskie psy, słucha zapewnień Rumunów jak to u nich bezpiecznie (bo przecież gdyby nie jechała rowerem, psom nie chciałoby się ogonem machnąć). Podobnie – gdy o bezpieczeństwie mówi szalony taksówkarz. Bezpiecznie jest: „Wprawdzie kiedyś podszedł do mnie jakiś facet, z całej siły uderzył mnie pięścią w twarz i straciłem przytomność, ale gdy ją odzyskałem, okazało się, że niczego mi nawet nie ukradł”. (s.237)

Zapytana przez bukaresztańską dziewczynę po co tu przyjeżdża, skoro może być gdzie indziej, opowiada o magii tego miasta. Wyobrażam sobie, że ten pean jest impulsywny i dyktowany improwizacją. „Powiedziałam jej, że Bukareszt jest nieobliczalny i piękny. Że ciągle można znaleźć w nim tureckiego ducha. Że kiedyś był nazywany Białym Miastem, bo kamienice lśnily bielą tynków. Że bulwary Bălcescu i Magheru zbudowali żydowscy architekci, którzy po wojnie tworzyli Tel Awiw”. (s.267)

Małgorzatę Rejmer przyciąga egzotyka, ale jeszcze bardziej wabi ją pokrewieństwo. Czarny humor i zamiłowanie do raczej mrocznych scenariuszy. Pesymistka (zgaduję i zakładam), ale z olbrzymim poczuciem humoru i wrażliwością na absurd. Rozmawia raz przez telefon z rumuńskim przyjacielem, który zaprasza ją na kolację: „… przyjdę, tym bardziej, że od jakiegoś czasu jesień w Bukareszcie nastraja mnie dwuznacznie, to znaczy czuję się dobrze, ale nie na tyle, żeby wychodzić z domu”. (s.262)

Bukareszt. Kurz i krewSmaczkiem, za którym będę tęsknić, są przeróżne – cienkim woalem rozpostarte – odwołania kulturowe. Tu Mircea Elliade, Herta Müller lub Tristan Tzara czy Ionesco. Albo anonimowy poemat Jagniątko, który być może jest kluczem do zrozumienia Rumunów, ale klucz to magiczny, bo interpretacji tekstu jest pewnie nie mniej niż Rumunów.

Lubię rumuńskie kino, a 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni Cristiana Mungiu zyskał po tej lekturze wiele odcieni. Film sprzed siedmiu lat – o dwóch studentkach, które usuwają niechciane ciąże w Bukareszcie, gdzie tego robić nie wolno. Wstrząsający, ale – co mnie zawsze dziwiło – jakby poza moralnym dylematem, który dominowałby w kinie polskim. Uwaga skupiona jest nie na tragizmie zabijania, lecz na samotności kobiet, które radzą z tym sobie wbrew prawu. Rozdział, w którym Małgorzata Rejmer pisze o dekrecie Nicolasa Ceaușescu (1966), który zabronił aborcji i sprowadził na świat tysiące „niechcianych dzieci”, jest dla mnie chyba najmocniejszym fragmentem książki. To nie takie proste, by zrelacjonować tu zawarte w nim myśli – odsyłam. Nie jest jednoznaczny, bo moralność też taka nie jest, a pozytywne dyrektywy ściągają czasem nieszęść ponad miarę.

„Historie, w których jest tylko cierpienie, nie mają żadnej wartości. Po co je opowiadać?” (s.39) – to przytoczona wypowiedź jednej z bohaterek. W Bukareszcie… są takie opowieści. Jakimś cudem nie przytłaczają, więc autorce udało się je ocalić, nie niszcząc wiary w ich sens. W to, że można o cierpieniu czytać i nawet w tym bezsensownym widzieć „kroplę krwi w morzu bólu” – w morzu, ktore już ma swoją wagę, a może nawet sens. 

Przeplata się to, co poważne, z tym, co przewrotnie lekkie i kuriosalnie absurdalne. Rumuńskie przekleństwa, wiara w urok rzucony spojrzeniem, przekuwanie tragizmu w komizm. Absurdalny jest przede wszystkim Dom Ludu: „ta piramida chciwości Ceaușescu, marmurowa stodoła na cześć jego pychy i szaleństwa, która miała być szczerozłotym pałacem, a okazała się dlań luksusowym grobowcem, to największa atrakcja Bukaresztu. Tłumy z całego świata nic tylko się dziwią, jakie to poniekąd proste: wyburzyć tysiące domów, kilkanaście cerkwi, kilka szkół i szpitali i postawić pałac inspirowany zabudową Księżyca”. (s.64)

I zostanie mi w pamięci rumuńska nieufność. Brzmi zniechęcająco, lecz ona idzie w parze z życzliwością, może również z pokorą. Tyle że dużo w niej samotności i fatalizmu, świadomości, że nikt nie zdejmie z nas naszych traum i że w obliczu zła wsparcie wcale może nie nadejść. Czy tak jest rzeczywiście? Może nie. Lecz Rumun najpewniej by potwierdził: Asta e – tak już jest”. Bo wiele, zadziwiająco wiele mentalnych torów jest zaprojektowanych przez doświadczenie historii. Takiej, nie innej, bezdyskusyjnej.

anioły jedzą trzy razy dziennie

Grażyna Jagielska, Anioły jedzą trzy razy dziennie, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak 2014

Anioły jedza trzy razy dziennieKto czytał Miłość z kamieniapo ten tytuł sięgnie z pewnością. Naczynia połączone, z centralnym doświadczeniem zasygnalizowanym w podtytule: 147 dni w psychiatryku.
To nie jest fikcja. I nie są to puszczone samopas obserwacje. Literatura. Dobrze zredagowana, bez ekshibicjonistycznego szału, ciążąca ku uniwersalnym obserwacjom, wolna od mrocznej bebechowatości.

Grażyna Jagielska, żona korespondenta wojennego, trafia do kliniki psychiatrycznej z objawami stresu bojowego. Życiowa niedyspozycja, przeciążenie lękiem, urojenia wojenne. Krótki pobyt na oddziale zamkniętym i niemal półroczna terapia szpitalna.

Pierwszy tytuł powstał z zapisków tworzonych w ramach terapii, sporo miejsca zajmuje w nim rzeczywistość spoza psychiatryka. Jagielska przygląda się przeszłości, wyprawom męża, własnemu wyczekiwaniu, potem osuwaniu się w niepoczytalność. Psychiatryk jest tu ledwie tłem, punktem dojścia. 

Anioły… to wejście na oddział, „świat” przestaje istnieć. Codziennością jest rutyna: posiłki, dzielony z kimś pokój, rozpoznawanie cudzych dziwactw, sesje terapeutyczne wzorowane na metodzie znanej AA. Opowiadanie „życiorysu”, przyjmowanie komentarzy na swój temat, psychodramy. Mądrze to Jagielska wyważyła. Wiadomo, że bohaterowie tego reportażu po to znaleźli się w klinice (wszyscy na własne życzenie, wielu po raz kolejny), by przejść żelazne fazy, a prawie wszystkie wydają się czymś trudnym. Nienaturalnym nawet. Lektura nałożyła mi się na przeżywanie seansu Smarzowskiego, więc bolesność terapii, pętla powrotów do stanu sprzed hospitalizacji, i niechęć do przełamania oporu przed „kręgiem” (à la Jureczek!) wydają mi się „mocne”. Mocne jak Anioł, który i u Pilcha-Smarzowskiego, i u Jagielskiej rozmościł się w tytule, niewiele mając wspólnego z cherubinem łagodności.

Drugi tytuł (Anioły…) to portrety pacjentów kliniki psychiatrycznej. We wstępie pojawia się wyjaśnienie, że pierwowzory zgodziły się na publikację, że wygląd fizyczny, imię, rozpoznawalne szczegóły zostały zmienione. W przewadze są weterani afgańskiej wojny. Czasem to bohaterowie z gazet, nagrodzeni za męstwo, którym nie chce się już żyć. Często mężczyźni z koszmarami, w których powraca przyjaciel, poległy na ostatnim patrolu przed powrotem lub kumple wyciągani z wozu w cząstkach, trudnych do identyfikacji. Na ogół „zdradzeni”, obcy w swoich rodzinach, z narastającą agresją, w której wyładowuje się wściekłość i niemoc. Ale w klinice leczącej z lęku sporo jest pacjentów cywilnych. Pozornie zadowolona z życia kobieta z tupiącą nogą (p. Stasia), doktorantka, której zdaje się, że jest aniołem, wczytująca się w książeczki dla dzieci, bojąca się jeść, a czasem też ruszyć, by nie obudzić obserwującego oka (Karolinka). Młoda, aktywna menedżerka, ktora z każdym dniem chciała być lepsza, aż niespodziewanie obcięła sobie ucho… (Julia). Krzyś, zwany Jezuskiem, niepotrafiący bronić swego.  „Życie chyba nie polega na tym, żeby cały czas wyszarpywać coś dla siebie?” 

Spektrum przypadków. Otóż, nie tylko przypadków. Czytałam, będąc bardzo blisko tych postaci, nie dzielił mnie od nich mur psychiatryka. Coś się w nich rozregulowało, bo stężenie doświadczeń przekroczyło jakąś granicę. Ale esencja tych przeżyć jest dostępna mojej wyobraźni. To nie są doświadczenia kosmitów, lecz (w innej skali lub przy innej wrażliwości) nas wszystkich. Choroba narasta niepostrzeżenie. Na ogół nie tuż po traumie, dopiero później, gdy najgorsze wydaje się przeszłością, do głosu dochodzi wydrążona w człowieku pustka. I lęk przed nią.

Jagielskiej  udało się z empatią przedstawić pacjentów psychiatrycznej kliniki dlatego, że samej sobie dała ten sam status. Odważne. Miłość z kamienia, mimo wszystkich autobiograficznych tropów, zostawiała Jagielską w aurze niedosłowności. Coś tam jej się stało, za dużo lęku, smutku, może depresji. Anioły… są konkretne. Jeśli którykolwiek z pacjentów sprawia wrażenie dziwaka, to p.Grażyna patrzy na niego, stojąc po tej samej stronie linii, dzielącej dziwność od „normalności”. Świetnie oddają to dialogi. Można sobie wyobrazić, że wkurzenie afgańskiego weterana to nie będzie kwiecisty anonsik, lecz dosadna żołnierska wiązanka. Jagielskiej długo śnił się koszmar, w którym na afrykańskiej drodze zbierała części ciała swego męża. Miała natrętny zwyczaj, by nocą odwiedzać pokój weteranów i dotykając delikatnie ramion śpiących, pytać ich o wątrobę czy nogę. Przebudzony biedak dostawał szału, bo sam nie zawsze był pewien, czy wszystko ma na miejscu. – ” Weź się, ciotka, w garść albo będzie trzeba coś z tobą zrobić”. 

Nie wiem, czy nie zabrzmi to głupio, ale czytałam bardzo emocjonalnie. Od współczucia po irytację, od przerażenia po śmiech. Tak, chichotałam sobie w najlepsze. To z pani Stasi, to z absurdów, których niemało, gdy emocje są tuż pod naskórkiem. I to największa zasługa autorki: że niczego nie trywializując, oswaja patos tragedii humorem (albo po prostu dystansem).

Największe natężenie (jakiś wir odśrodkowy) jest tam, gdzie pozornie czysta tafla. Pani Stasia – niepozorna siedemdziesięciolatka, która uparcie twierdzi, że wszystko w swym życiu robiła jak należy i w ogóle na nic się nie uskarża. „Miałam wrażenie, że czegoś jej brakuje, jest cała tylko na pozór i z wierzchu”. Nikt nie irytował bardziej niż ona. Każdy, kto podzielił się żywą raną swoich lęków, nie mógł zdzierżyć samozadowolenia pani Stasi, tego, że potrafiła zasnąć, gdy omawiany był najboleśniejszy życiorys. Została przezwana Królicą vel Starą Wydrą i była to metka nie do zdarcia. Weterani klęli w żywy kamień, trzeba było powstrzymywać się od rękoczynu (Mikołaj opowiadał sobie Króla Lwa lub Szeregowca Ryana, by się uspokoić). Sporo komizmu w tym paradoksie. Wojnę przetrwali, a rozwalała ich staruszka. Ściślej: jej kłamstwo, które unieważniało zasadę szczerości. 

„– Człowiek sobie flaki wypruwa, ludzie sobie flaki wypruwają, próbują coś ze sobą zrobić, aż krew im z nosa idzie, a kurwa tylko siedzi albo śpi, mówi, że nic jej nie jest. Dzieci ją zostawiły, powiedziały, że nie chcą jej znać, ale ona nie! Nic jej nie jest, wszystko jest cacy, „ja nic złego nie zrobiłam”. Ja to pierdolę, wychodzę! Nie będę na to czasu tracił…”

„(…) Królica patrzyła prosto przed siebie, raz po raz podrywało jej nogę. – Byłam zawsze dobrą żoną, matką. Zawsze gotowałam, sprzątałam, mieszkanie lśniło jak lustro, dzieci chodziły ładnie ubrane, niczego im nie brakowało. – Ja się na to nie zgadzam – ryczał Mikołaj i uderzał pięścią w to, co było najbliżej. – Nie zgadzam się. Niech idzie kłamać gdzie indziej! Nie tutaj!”

„– To jest oddział psychiatryczny, ale grubo przesadziliście. Skąd ją wytrzasnęli? – Zwrócił się do grupy: – Nie wierzę, żeby ona była prawdziwa. Chcę zobaczyć jej kartę chorobową, inaczej nie będę tu z nią siedział. – Wysunął stolik, grzmotnął w niego pięścią i schował z powrotem. – Wchodzę do tej sali i nie wierzę własnym oczom, co rano wchodzę i nie wierzę! Wstaję rano i myślę, no nie, znowu mi się śniło, a potem tu wchodzę, i widzę, że nie, wcale mi się nie śniło! Diablica siedzi tu sobie jakby nigdy nic, siódmy tydzień mówi, jakie ma piękne życie, w ogóle nie wie, po co tu jest. Znowu więc myślę, że to mnie całkiem pokręciło, coś tu okropnie nie gra”. 

Nikt bardziej nie szkodził, i nikt bardziej nie pomógł. Gdy pani Stasia wracała do domu (do pustej klatki, w której raz na dwa lata odwiedzała ją przypadkowo sąsiadka lub listonoszka), nie zmieniła się ani o jotę. Terapia spłynęła po niej, nie naruszając naskórka. Świadomość, że tak można – że nic się nie zmieni, że nie ma ratunku, że daremny jest ten cyrk pracy w kręgu… – działała jak kubeł lodowatej wody. 

Pominęłam barwne, wzruszające, niepokojące opowieści pozostałych bohaterów. Warto odnaleźć je w Aniołach…. Niejedna historia ma w sobie pestkę, która ściska coś uniwersalnego. Jak ten wspomniany lęk przed brakiem zmiany. Każdy go zna. Na ogół jest sprzężony z lękiem przed zmianą. Chcemy trwać w stabilności i żywimy nadzieję, że coś się będzie zmieniać. Bez tej paradoksalnej perspektywy trudno jest żyć.

biała Maria, czarna Hania

Hanna Krall, Biała Maria, Świat Książki, Warszawa 2011.

W starciu bieli i czerni szalę przeważa czerń. Nic dziwnego. To opowieść o Żydach, o Żydach i Polakach, trochę o Niemcach – oczywiście zadzierzgnięta w czasach Zagłady, ale doprowadzona do lat nam współczesnych, więc ma w sobie naleciałości powojennych dekad. Opowieść o naznaczeniu, jakim jest przypięcie komuś etykiety człowieka, który musi coś udowodnić. Naznaczeniem jest wygląd (zbyt czarne oczy, włosy, rysy twarzy), konieczność ukrywania się, potrzeba znalezienia pomocnej dłoni pośród tych, którym bliżej do wytknięcia proszącego palcem, do wskazania: oto jest, a nie powinien być.

Stara walizka przypominająca szafę, z dziwną plamą  w środku. Okładka jest tekstem, logo łączącym tyle już spisanych opowieści o tułaczce, godności zduszonej wstydem, że się istnieje. O irracjonalnym lęku i trwającej dłużej niż samo zagrożenie niepewności.

Logo to również nazwisko autorki, piszącej przecież wciąż o tym samym, własnym charakterem pisma, bez końca zbierając okruchy opowieści, strzępy znikających wraz z ludźmi historii.
I piszącej o bieli i czerni.

Pamiętacie jasnowłosą, umierającą wśród słoneczników Krystynę Krahelską i ciemną, potarganą, pozbawioną bohaterskiej aury Rywkę Urman z reportażu Zdążyć przed Panem Bogiem? Albo Izoldę z Opowieści dla Hollywoodu, która długo po wojnie, żyjąc w bezpiecznej Kanadzie, gdy stawiała koszyk z zakupami na stole, zastanawiała się, czy robi to jak Żydówka. Czy wciąż jest w niej ta rozpoznawalna, nierozłączna, niezawiniona czerń.

I teraz pytanie: dlaczego w Białej Marii jest tak samo i dlaczego jest jednak inaczej?

Lejtmotywem są dwa epizody z życia Jadzi i jej córki.
Pierwszy. Spacer ulicami miasta kończy się aresztowaniem. „Gdybym ja miał dziecko z takimi oczami, nie chodziłbym z nim po ulicy.” – powie policjant. A później obie usłyszą coś, co brzmi jak nawiązanie do Wyboru Zofii Styrona, ale żadnym nawiązaniem nie jest, bo zdarzyło się naprawdę.  Mówi dalej: „Jedna z was jest Żydówką, a druga nie jest. My nie wiemy, która jest która, więc wy to nam powiecie, wy same.” Miały przez noc podjąć decyzję, która z nich przyjmie śmierć, a która będzie żyć z obciążeniem ocalenia. Na szczęście Maria zdążyła. Polska krawcowa, wcześniej obdarowała Jadzię fałszywymi papierami na nazwisko swej siostry, teraz przybywa z oburzeniem, że ktoś śmie wytykać jej rodzinie żydowską krew. „O, panowie.” I ta emocja irytacji (albo co innego, bo motywy nigdy nie są jednoznaczne) wystarczy, by uwolniono obie.

Drugi. Szukają polskiej rodziny, która przechowa córkę Jadzi, rodziców chrzestnych dających szansę na azyl pewniejszy niż miłość i oddanie prawdziwej (lecz żydowskiej) matki. Małżeństwo S. nie może jej przyjąć. Musieliby złożyć fałszywe świadectwo. Krzywoprzysięstwo jest grzechem, a oni chcą być fair wobec Pana Boga.

Biała Maria. To nazwa porcelanowego serwisu Rosenthala, o wyjątkowej bieli. Pojawia się delikatnie w kilku historiach, przechodzi z rąk do rąk. Gdy drugi epizod Krzysztof Kieślowski adaptuje na scenariusz Dekalogu VIII, białe filiżanki postawi na stole państwa S. Mała dziewczynka o pofarbowanych na żółto włosach mogłaby napić się herbaty, skoro już nie może otrzymać nic więcej.

Biała Maria to również – dla mnie najważniejsza – bohaterka książki. Hanna Krall zawdzięcza jej życie. Polka spontanicznie wyczuwająca czyjąś prośbę o pomoc, ryzykująca wiele, nierozsądnie. Gdy mówi o tym po latach nie ma pewności, czy było warto, czy było wolno wciągać w tę grę swych bliskich – niczego niepodejrzewającą siostrę czy sąsiadkę. Te wahania uświadamiają, że biel jest przełamana, że oba kolory się przenikają. Nie do końca biała Maria, czarna – ale przepracowująca całe życie swą czerń – pisarka, tutaj mała Hania, córka Jadzi. Po raz pierwszy Hanna Krall w takim stopniu pisze o sobie samej. „Wiem, znałam tę małą dość dobrze.”

To wszystko zapisane jest charakterem pisma znanym z wcześniejszych książek autorki. Jest jednak inaczej – nie tyle dlatego, że wkracza jakieś nowe, ale intensywność pewnych chwytów zagęszcza się. Tak bardzo, że chwilami tekst jest nieznośny, ciężki, irytujący(!), hermetyczny. Najbardziej czarny spośród znanych mi tekstów Hanny Krall.

Aluzje do wspomnianych autobiograficznych epizodów nie stanowią bynajmniej odsłony treści. Książkę wypełnia mnóstwo innych historii, a ściślej: fragmenty, strzępy, napomknienia, opowieści zaczęte i porzucone, bez zakończenia, bez doprowadzenia do punktu, w którym czytelnik mógłby zrekonstruować łańcuszek przyczyn i skutków. Wszystko to rozgrywa się na kilku płaszczyznach: są wspomnienia, jest śledzenie dalszych losów (np. niedoszłego ojca chrzestnego, pana S.), pojawi się i Milena Jasenska (narzeczona Kafki), i Żona Stalina, i Edelman z Grażyną Kuroniową, jacyś żołnierze AK, Niemcy przeżywający powojenne życie w Polsce, postacie zdawać by się mogło z czwartego planu, ale Krall jednym określeniem potrafi powołać je do życia i wprowadzić w naszą pamięć. Genialny pod tym względem jest rozdział Wiatr. Często przywoływani są zaprzyjaźnieni z autorką scenarzyści. Należy się domyśleć, że chodzi o Kieślowskiego i Piesiewicza. Odpryski rozmów, ich filmy, które można by potraktować jako uzupełnienie tekstów Krall: Dekalog VIII, Podwójne życie Weroniki. To, że Kieślowski jest przede wszystkim tym, który szuka sposobu na opisanie, jest znaczące. Biała Maria to zmaganie się z pisaniem. Dlatego jest tak mało spójna i potoczysta.

Sedno sprawy to forma. Ważniejsza od samych historii, będących kolejnymi, jednymi z wielu, zawsze trochę zamiast tych pozostałych, które też warto by utrwalić, lecz już się nie zdąży.

Ci, którzy piszą o tekstach Hanny Krall, poszukują najtrafniejszej formuły. Reportaż literacki, opowiadanie dokumentalne, baśń dokumentalna. Nie od dziś wiadomo, że jej „reportaże” są hybrydyczne, niechronologiczne, pełne dygresji, asocjacyjne, pisane ze skłonnością do stosowania figury pars pro toto, która każe w szczególe upatrywać okienko na wszechświat.
A narracja? Nieprzezroczysta. Hanna Krall po prostu jest w swoich tekstach: jako naoczny świadek, po części bohater, czasem ghost writer. W Białej Marii te techniki nakładają się na siebie. *


Przeczytałam i uważam, że warto. W ogóle: warto czytać wszystko, co zapisze Hanna Krall. Ale umęczyła mnie ta książka niemiłosiernie. Podsycała moje zdenerwowanie gubieniem wątków, niemal złośliwym rozsypywaniem puzzli. Wiem, że złośliwość to cecha bardziej losu
niż pisarki, a nieporadność bywa mistrzostwem. Możliwe, że tak jest i w tym przypadku. Końcowy monolog Marii zapada w pamięć.

Tutaj link do 10-minutowego fragmentu Dekalogu VIII. Konfrontacja niegdysiejszej pani S., obecnie profesor etyki, z kobietą, która była tą małą Żydówką, dla której nie odważyła się skłamać.

* Świetnym tekstem o pisarstwie Hanny Krall jest książka (rozprawa doktorska, ale napisana językiem przystępnym i wciągającym) Katarzyny Mąki-Malatyńskiej: Krall i filmowcy, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2006.