Dziecko Rosemary, reż. Roman Polański, USA 1968
Powtarzam się, bo znów klasyka filmu, bo znów Polański, więc właściwie nihil novi. Ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że nie piszę o każdym filmie tego reżysera, który sobie ostatnio odkryłam, czy obejrzałam. O tym po prostu muszę.
Delikatna, błękitnooka Rosemary pochylająca się nad czarną kołyską, na moment przed poznaniem okrutnej prawdy, na dwa momenty przed triumfem macierzyństwa nad lękiem. Bez obawy o spojlerowanie można chyba wyznać, że to, co się wydarzy ma wydźwięk satanistyczny. Możliwe, że ktoś jeszcze filmu nie poznał, ale klasyka ma to do siebie, że nawet jeśli nie obejrzeliśmy, to i tak wiemy w czym rzecz.
Jest więc dziwna kamienica w Nowym Jorku. Taka, w której niegdyś mieszkały staruszki jedzące dzieci i tajemniczy Adrian Marcato, który wyczarował diabła. Brrrr… to jakieś bzdury. Raz po raz zdarzają się mieszkańcom dziwne wypadki, no ale nieszczęścia chodzą po ludziach, czyż nie? Rosemary i Guy, młode małżeństwo, decydują się zamieszkać w przestronnym mieszkaniu o dobrym standardzie. Dziecka im tylko brakuje do szczęścia. Zła legenda domu ich nie odstrasza.
I tu się trzeba zatrzymać i odsłonić, że – po pierwsze – kamienica to rozpoznawalny nowojorski The Dakota Building, w którego bramie kilka lat później (zupełnie bez związku z tym filmem) zostanie zastrzelony John Lennon. A parę małżonków grają świetnie dopasowani do ról: Mia Farrow i John Cassavetes (legenda reżyserska niezależnego kina amerykańskiego!).
Ciąg dalszy to mistrzowski thriller z ciążą i wyczekiwaniem na dziecko w sercu intrygi. To jest dopiero matnia, pułapka i potrzask! Gdy opieka dziwnych i dość tandetnych sąsiadów zaczyna przybierać niepokojące rozmiary, gdy raz po raz ktoś zapada w śpiączkę i umiera, mąż z podejrzaną ufnością lgnie do nieznajomych, a biedna Rosemary, w krótkiej fryzurce i z olbrzymimi błękitnymi oczami niewinności, zaczyna drżeć o własne życie i życie maleństwa.
Jasne, że scena nad kołyską to chyba najlepsza scena filmu. A przerażenie Rose po ujrzeniu niemowlaka to gwarantowany dreszcz i gęsia skórka. Ale mój ulubiony fragment rozgrywa się wcześniej. I o tej scenie słów kilka.
Rosemary przechodzi ciążę nietypowo, ma silne bóle, potwornie chudnie, lekarz (wybrany jej przez tajemniczych sąsiadów) zaleca staroświecką terapię bez leków, wspomaganą ziołami i koktajlem z korzeniem tanisu. W jej głowie są miliony obaw i coraz więcej konkretnych podejrzeń. Teraz trzeba tylko przekonać starego dobrego doktora Hilla, że źle jej się dzieje i że trzeba ratować dziecko.
Genialne jest to przekonywanie! Bo co robi Rose? Musi powiedzieć doktorowi, że ONI są przeciw niej i chcą ukraść jej dziecko do rytuałów. Że jej mąż jest z NIMI. I kilka takich drobnych informacji: o rytuałach, czarach, rzucaniu uroku, znamionach i sabatach.
O tym, że nosiła medalion z zalatującym zielem o mocy wykorzystywanej przez czarowników. Że piła te głupie koktajle, po których było jej niedobrze i halucynogennie.
Że wszyscy czyhają na maleństwo a ona już nie ma sił. Że czuje się zdradzona i oszukana.
„Wiem, że to brzmi jak szaleństwo, ale mam tu książki”. Super! Książki o czarowaniu – niewątpliwie mocny argument w rozmowie z trzeźwym lekarzem. Diapazon min i emocji malujących się na twarzy Mii Farrow, to jest dopiero kaskada możliwości. Bo proszę sobie tylko wyobrazić: lęk, poczucie osaczenia, troskę o los dziecka, poczucie krzywdy i bólu, w dodatku doprawione napięciem wyczekiwanie na decyzję doktora, od której zależy wszystko. I wreszcie triumf! Pan doktor wierzy, spokojnym głosem mówi, że „na to wygląda”, że jej słowa mogą być prawdą. I obiecuje opiekę, każe odpocząć, bierze wszystko w swoje ręce. God bless Dr Hill! – szepcze Rose. Ratunek nadszedł. Kto widział, wie, w jak wielkim jest błędzie.
Lubię tę scenę, bo jest w niej szalona determinacja, świadomość, że trzeba zrobić wszystko, co się da (prosić, przekonać, zdobyć pomoc) i że nasz los zależy od tego, czy ktoś uwierzy w nasze słowa (które – przecież to wiemy – brzmią niewiarygodnie).
Ruth Gordon! O niej chcę powiedzieć. Bo ją przy okazji swego powrotu do Rosemary`s Baby odkryłam. Wciela się w Minnie Castevet, żonę Romana Casteveta, i jest w pierwszej linii satanistycznego frontu, który osacza biedną Rose.
I czy to nie trafne posunięcie? Czy to nie współgra z naszymi wyobrażeniami, z kulturowymi archetypami, z kliszami popkultury? Otóż: Minnie jest gadatliwą starszą panią, ruchliwą bardzo i energetyczną. Jest wścibska i kiczowata. Diabeł niejedno ma imię: czasem woli elegancję czerni i srebra, czasem tandetę i błyskotki. Minnie jest tym drugim wariantem. Wyraża to nie tylko swoim strojem, sposobem bycia, ale i mówienia, bo mówi językiem przekupki.
Pichci potrawy, przyprawiając je ziołami, czymś, co pozostawia dziwny posmak i zapewne jakieś dalej idące skutki.
Może się wydawać, że jest troskliwa i usłużna, ale można się jej bać, wyczuwając w każdym geście nieszczerość.
Wyrasta jak spod ziemi tam, gdzie się jej nie spodziewasz. I aż się ciśnie na usta przysłowie: gdzie diabeł nie może, tam babę pośle.
Ruth Gordon dostała za swą kreację Oscara dla najlepszej aktorki drugoplanowej (1969). I Złoty Glob w tej samej kategorii. Pozostali współtwórcy tego filmu otrzymali nominacje, lecz ich nie wygrali: Mia Farrow, Krzysztof Komeda (Kołysanka Rosemary to evergreen, muzyk nie dożył triumfu, zmarł w wyniku następstw po nieszczęśliwym wypadku), Roman Polański jako autor scenariusza adaptowanego etc.
Ruth Gordon to gigantka, a ja podzielę się tym, co o niej wyczytałam.
Dama urodziła się w XIX stuleciu (1896), a jej debiutem była rola chłopca w adaptacji Piotrusia Pana. Długo nie było dla niej ról, choć zagrała z Gretą Garbo w Dwulicowej kobiecie (1941).
Ale to była taka pani, która żadnej twórczej pracy się nie bała i co nie dograła, to dopisała. Razem z mężem, Garsonem Kaninem, stworzyła scenariusz filmów Żebro Adama ((1949) oraz Pat i Mike (1952), które pozwoliły zaistnieć ekranowej parze – Katherine Hepburn i Spencerowi Tracy. Ach, Ruth Gordon to „recydywistka” nominacji do nagród za scenariusze. Warto może wspomnieć jeszcze o tym, że wśród tych docenionych jest przeróbka jej autobiograficznej sztuki, Aktorka (1954).
Tylko grać nie mogła, bo nie było propozycji. Dopiero po siedemdziesiątce nadeszła lepsza passa. W 1965 zagrała druplanową postać w Ciemnej stronie sławy (nominacja do Oscara) – to było preludium, po nim Dziecko Rosemary i wiele, wiele innych. Bo nigdy nie jest za późno, i nigdy nie wiadomo, kiedy nadciągnie apogeum kreatywności.
Gdy jako siedemdziesięciodwulatka odbierała Oscara za rolę Minnie w Dziecku Rosemary, powiedziała ze sceny:
„Nie macie pojęcia, jak zachęcająca dla tak młodej aktorki jest ta nagroda. Dziękuję wszystkim, którzy na mnie głosowali, a ci, którzy nie głosowali – niech mnie przeproszą”.
Brawo! Brawo dla Ruth Gordon! I całus. :)