Archiwa tagu: rozmowa

ździebełko optymizmu

Zapodział mi się gdzieś film: Moje życie beze mnie (Isabel Coixet, z Sarah Polley w roli głównej). A szkoda, bo niezły. Jeśli pożyczony, może kiedyś wróci. Próbowałam tradycyjną metodą – nie zadziałała. Święty Antoni widocznie oblężony prośbami. Zazwyczaj zagaduję żarliwie (choć on wie, że nie jest to żarliwość bezinteresowna), oddaję mu sprawę na kwadrans, po czym wracam do poszukiwań i trafiam. Przy filmie się nie sprawdziło, ale znalazłam inną zgubę: trafne zdanie. 

Usłyszałam ze dwa miesiące temu. Dziś jak znalazł (nomen omen). A przy okazji mam pretekst do pre-tekstu. Jest nim rozmowa Grzegorza Miecugowa z Ewą Woydyłło emitowana w tv w programie „Inny punkt widzenia”. Dawno, w okresie przedbożonarodzeniowym w 2011 roku. 

16.07.1998 - EWA WOYDYLLO - NO-5724/24Panią Ewę Woydyłło darzę sympatią wierną i ufną. Sądzę, że nie trzeba przedstawiać, więc wspomnę tylko o tym, co mnie niezmiennie do jej sposobu myślenia przekonuje. Praktyczny optymizm. Otwarcie na zmiany i wiara, że one zawsze są możliwe, że jeśli coś trzeba zrobić z jakąś życiową kwestią, to działanie jest po naszej stronie. Mamy wpływ na to, by to, czego chcemy, zdarzyło się naprawdę. Jak mówię: cenię optymizm, i doceniam sztukę trzymania go w ryzach, bez szarżowania utopią.

Czytałam książki Ewy Woydyłło (Sekrety kobiet, W zgodzie z sobą), felietony, wywiady. Istnieje duża zbieżność między tym, co wypływa z jej specjalizacji (terapia uzależnień), a promowaniem określonej postawy życiowej, opartej – jak już powiedziałam – na sztuce przełamywania błędnego koła przekonań, nawyków, oczekiwań. I szalenie podoba mi się wdzięk i naturalność, z jaką o tym opowiada.

Bo proszę wziąć poprawkę na to, że jakoś tak już jest: kto smęci o beznadziei, o absurdzie i stu tysiącach powodów swego uzasadnionego wkurzenia na świat – temu łatwiej. Jeśli tylko mówi w miarę składnie, to niejeden mu przyklaśnie, bo… jest głębia w smutku („głębia dołka”). Jest wartość naddana („urojona”) w pesymizmie. I jest podejrzenie o naiwność (i  ślepotę), gdy ktoś oświetla to, co jasne. We mnie są drobiny tej powszechnej podejrzliwości. Stąd potrzeba, by optymizm szedł w parze z prostotą – wtedy wierzę.

Cóż, rozmowa ciekawa, polecam. Znalazłam zdanie, którego szukałam. A opowiedzieć chciałam trochę o tym, co mnie śmieszyło i trochę o tym, co jako widz ufny i naiwny natychmiast postanawiam sobie przyswoić.

Śmieszna jest konwencja. Arcypoważny pan Miecugow, zadający pytania, na które odpowiadać na trzeźwo (i to przed szeroką publiką!) może ktoś niezwykle rezolutny. Ludzie pokroju tamaryszka (że się tak schizofrenicznie wyrażę) wymigaliby się lub poszli w zaparte. Proszę, oto pierwsze z pytań: „Jak żyć?”

[Ewa Woydyłło]: ” – Jak żyć? Dobrze. Co, gdyby przełożyć na język konkretny, praktyczny, bo pewnie pytającym o to chodzi, to tak żyć, żeby się nie wstydzić mówić o tym, co człowiek robi i przeżywa. (…) Wszystko, co robimy, a do czego nie chcemy się przyznać, najczęściej jest tym, co powoduje, że żyjemy źle”.

Pan Miecugow nie odpuszcza i dorzuca kolejną naiwną konstatację. To najwyraźniej jest obmyślone emploi, inaczej coś by pękło. Apogeum ma miejsce w 10 minucie [9`46″]. Gość zapewnia Miecugowa, że bardzo łatwo może wprawić go w zły lub dobry nastrój. Eksperyment dotyczy naszej podatności na słowa i wybrane przekonania. Na wieść o niechybnej (wcześniej czy później) śmierci pieska Miecugow smutnieje. Pochwała, że umie słuchać, a w dodatku nie wyłysiał, dodaje mu skrzydeł. Ad rem, próbka dialogu:

[Miecugow]:  „- Czasem człowiek tak się zakałapućka w różne życiowe zaułki, że strasznie trudno się z tego wydźwignąć”.

[Ewa Woydyłło]: „Prawda. Omylność, popełnianie błędów jest ludzkie, errare humanum est. I jeżeli cokolwiek się zdarzyło, co nas wciągnęło w jakiś proceder albo w jakąś postawę życiową, która może nas krępować albo w jakimś momencie się przekonamy, że to nie jest właściwa droga to… znowu: jest fantastyczną rzeczą, że wszystko można zmienić. Człowiek może mieć 115 lat i pewnego dnia rano się obudzić, stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie…

[Miecugow]:  „… jest nie tak, zaczynam od początku”.

[Ewa Woydyłło]: „Nawet nie od początku, od początku nie zaczniemy. Zaczynam od dzisiaj, od tego momentu. Właśnie myślenie, że skoro do tej pory szłam złą drogą albo niewłaściwie to życie wykorzystałam, albo siebie niewłaściwie traktowałam, czy kogoś, to… no to przepadło. (…) Zaczyna się wiele razy, ale najważniejsze jest, żeby zaczynać od momentu, w którym powstaje refleksja, skłaniająca nas do namysłu, do zastanowienia, do zweryfikowania własnych decyzji albo działań. (…) Przychodzi taki moment, kiedy mówię: nie, nie, nie, to mi nie służy albo tego się wstydzę, tego nie chcę. Od tego momentu trzeba to zmienić”

Gra polega na tym, że prowadzący odwzorowuje myślenie katastroficzne, a gość próbuje je pacyfikować i ukonkretniać. Pan redaktor jest więc zasmucony, zdegustowany, zaniepokojony, przestraszony nawet i refleksyjnie pogrążony w szeregu różnych dylematów.  – Polacy, im więcej mają, tym bardziej są skorzy do narzekań. Jesteśmy podzieleni jak nigdy. Doskwiera nam samotność, bagaż doświadczeń czy toksycznych relacji. Boimy się o jutro…  W dwudziestej trzeciej minucie pada taka kwestia:

[Miecugow]: „Ale jeżeli ktoś jest przerażony kryzysem. (…) Będą padać firmy. Moja padnie. Na pewno moja padnie. Zawierucha światowa hula, nie mam najmniejszego wpływu jako jednostka na to, co się dzieje na rynkach światowych (…), grząsko jest wszędzie. Nie jestem sobie w stanie z tym sam poradzić…”

[Woydyłło]: (Uśmiech).Odpowiedzieć panu? Nieprawda. Na kryzys światowy nie jestem w stanie poradzić, natomiast sam sobie na swój problem – jestem”. 

I może nie tyle słowa, ile ta nieprzemakalność na kraczący ton robi na mnie wrażenie. Polecam zobaczyć ten uśmiech [22`23″ – 23`14″!!!]. Fenomenalne! Często jest tak, że przysłuchując się ciągowi narzekań i utyskiwań, odnajdujemy w nich kilka ziaren prawdy i empatia wciąga nas w zależność. Można inaczej. W cytowanej wyżej reakcji pani Ewy Woydyłło jest ździebełko dystansu, kilka szczypt wiary w swoje, uśmiech i – ważne! – pytanie: „Odpowiedzieć panu?”. Bo ostatecznie – nie ma powodu, by kogokolwiek z narzekań nawracać, by komukolwiek otwierać okno, kiedy się boi przeciągów.
Rozmowa w kawiarni „Antrakt” pełna jest takich zgrabnych piruetów.  – A ja wcale nie jestem pewna, czy przeszłość była lepsza. To, co pan nazywa polskim marudzeniem jest cechą ludzką, dającą się racjonalnie wytłumaczyć i po swojemu zmodyfikować. A ja nie wiem, czy tak jest. A ja powiem tak:
ja bardziej optymistycznie myślę„.

„Większość ludzkich problemów da się sprowadzić do 5-6 spraw i one są do załatwienia. Nie ma nic gorszego jak zajmować się problemem, a co gorsza źródłami, przyczynami, powodami, bo wtedy grzęźniemy. Najlepiej jest zajmować się rozwiązaniem, czyli szukaniem wyjścia”.

Szukanie…
Zagubiło mi się Moje życie beze mnie, ale co tam. Zostało moje życie ze mną. Jakie by nie było, a mniemam, że nie musi być złe. Gdyby ktoś miał jakiś problem z szukaniem zguby, polecam świętego Antoniego, choć czasem zawodzi. Albo! Albo zajrzeć można na Manufakturę Radości i przeczytać przypowiastkę o serze, której ułamek parafrazuję.

Otóż zaginął SER. Rety! Straszne! Co teraz?! Bez SERA ani rusz! Martwi się Bojek i martwi się Zastałek. Wespół zespół biadolą i pomstują – że nie powinno tak być, że to niesprawiedliwość i hucpa! Zastałek ciągle czeka, aż zwrócą mu to, co utracił. Rozpamiętuje i syci swe poczucie krzywdy. Ale Bojek w końcu rozumie, że „stare przekonania nie doprowadzą do nowego sera”, więc zmienia je z rozdygotanym, lecz mężniejącym sercem. Zastałek dalej narzeka i czeka aż mu zwrócą stary SER, bo mu się należał. A Bojek szuka nowych korytarzy, znajduje okruchy, boi się jakby mniej, bo szukanie nowego przełamuje spleśniałe lęki. Czy rzeczywiście coś znajdzie? Szanse są i na pewno jest nadzieja.

takie sobie gadanie

…jak nas razem poniesie… 

Dokąd, ale przede wszystkim „jak?”. Niedzielna rozmowa Tomasza Stańki z Katarzyną Nosowską to był półgodzinny wir z kontrapunktami. Program z cyklu Rozmowy po-szczególne oddany jest w ręce dwojga. Mistrz – uczeń, mistrz – następca, mistrz wobec mistrza. Pojemna formuła, tym razem Stańko wskazał na Nosowską. Żadnych postronnych dziennikarzy-animatorów. Coś takiego było w tej rozmowie, że przyciągnęło mnie jak magnes opiłki. O sztuce, o życiu, o tych dwojgu. Odrobinę czcze zajęcie relacjonować po czasie: co powiedział On, o co spytała Ona. A jednak – ta rozmowa była jak zaczyn, więc biorę ją na warsztat „pre-tekstów” jako pretekst do pogadania sobie. Choć persona ze mnie niekoniecznie równorzędna. 

Kto pyta, kto odpowiada? Układ sił w dobrej rozmowie nie powinien być przesądzony. Dużo więcej mówiła Nosowska. O sobie – o gustach, lękach, traumach z młodości, średnich relacjach z rodzicami. A Stańko wtrącał coś na koniec i kontrapunktował. „A wie Pani, dobrze to Pani ujęła”. „Miałem tak samo”. „Nie, nigdy nie myślałem podobnie”. Szalenie mi się to podoba! Po prostu, żeby mogło paść jedno mocne zdanie, potrzeba zaplecza słów naprowadzających. I gdy Nosowska podrzuca: „W brzmieniu Pana trąbki jest zawarte Pana DNA”, to Stańko może odpowiedzieć: „Brzmienie jest częścią osobowości. Jedyne, co pięknieje całe życie, co do samego końca jest silne”. Punkt dla Stańki za puentę. Punkt dla Nosowskiej za hojność opowieści, za możliwość sformatowania sentencji.
Ile trzeba z siebie dać, by coś dostać? 
Czasami psioczę na nieprzezroczystych dziennikarzy, zbyt natrętnie eksponujących swoje ego. Ale to dotyczy wywiadu. Rozmowa nim nie jest. To, co kładziemy na stół, chcąc usłyszeć czyjeś wyznanie, jest tym, czym budujemy zaufanie (oczywiście, ryzykując, że wyznanie będzie jednostronne). Sztuka gadania. 

„Ciekaw jestem naszej rozmowy. Jak się potoczy. Jak nas razem poniesie”. 

piasek na plaży w Łebie

…wolę mówić o rzeczach pobocznych…

Jest takie obiegowe przekonanie, że artyści o swojej sztuce nie powinni mówić zbyt wiele.Poznasz muzyka, słuchając jak gra, aktora w roli, pisarza po tekście. Siebie samego  (i każdą poszczególną postać) wtedy, gdy jest się jak najdalej od definiowania swoich mniemań na własny temat. Rozmowę poniosło na pobocza, a nie były to wcale manowce. Bo z tego, co się czyta, gdzie się umieszcza punkty zwrotne w życiu, co się robi z błędem, wynika wiele, chociaż nie wprost.  Lecz w gruncie rzeczy mówienie bezpośrednio o sobie  donikąd nie prowadzi. 

Uskok jeden z wielu: słowo.
Dla Nosowskiej szalenie ważne, nawet jazzowe improwizacje Stańki brzmią dla niej jak ujęte w słowa narracje. Własne teksty wyszarpuje z krwiobiegu. Dla Stańki słowa są wtórne, czyta specyficznie: strzępami. Wytypował literackich jazzmanów – Faulknera i Joyce`a. Bo ich się czyta dla rytmu, dla powrotów, szukając zaczepień i gubiąc wątki. Narracja jest wtórna. Liczy się ogrywanie akordów. Bardzo dobrze łyka  poezję i wszystko, co nie ma zamaszystości i rozlewności. Inaczej czytałby muzyk klasyczny – na ogół tropiąc strukturę, badając kompozycję i wizję całości.

Nie można posuwać się zbyt daleko w tej transkrypcji, ale lubię wiedzieć, co interesujący mnie ludzie uznają za warte czytania, co oglądają, na jaki kanał nastawiają radio. To jest jak szyfr mentalny.  Jeśli – dajmy na to – ktoś lubi motywy muzyczne z westernów, to co? Albo na okrągło może słuchać Koncertów brandenburskich Bacha, to co? Lub poczytuje sześć książek jednocześnie. To są informacje bardzo a propos. Zwłaszcza, że (zacytuję jazzmana) tego rodzaju wyborami „wyobrażamy sobie siebie”. Bo na ogół „jest się takim, jakim się chce być”. I co można by powiedzieć o mnie, wiedząc, że przenigdy nie czytam dwóch rzeczy naraz, wykluczam lekturę w łóżku (bo zasnę nim ogarnę stronę) i bardzo lubię bohaterów, którzy piszą (cokolwiek)?

Uskok kolejny – narodziny.
Nosowska: to był moment, „gdy zdecydowałam, że odtąd będę głucha na destrukcję”. Chodziło o impregnację na dołujące oceny niezadowolonych rodziców. Stańko: gdy wyszedłem z kina i zrozumiałem, że mogę – tak jak bohater – postawić wszystko na jedną kartę. Mówiono, że nie ma przyszłości dla jazzowego muzyka. Może nie ma, ale kto postawi tamę komuś, kto  zamierza iść przed siebie?

piasek i kamyki

…jak ograć błąd…

Nosowska: po każdym koncercie trzeba dostrzec potknięcia, usunąć, co zbędne, oczyszczać się z nadmiaru (bo jest magazynem złudzeń). Sugestia idzie w tym kierunku, by w tym, co się robi, zachować prostotę. Jeśli coś można wykreślić, a konstrukcja (utworu, relacji, życia) nie chwieje się, może nadal istnieć – to należy dokonać cięć. Innymi słowy: identyfikujemy coś jako błąd, idziemy dalej, starając się uwalniać od zakłóceń. 

Stańko: błąd należy „ograć” (czy w ogóle istnieje coś takiego jak błąd? wszystko, co się przydarza jest koniecznością). Gdy pojawia się fałszywa nuta, przynosi (twórczy) ferment. Wywołuje konsternację, zmusza do natychmiastowej reakcji. Coś burzy i natychmiast ustawia klocki w nowej konfiguracji. Dzięki temu, że muzyka trwa, błędy mają szansę być źródłem energii i przemiany. I samo pojęcie „błędu” jest możliwe tylko z perspektywy sytuacji „sprzed zaistnienia pomyłki”.  

Magiczne nieco. Czary mary. Jak mówią diabły u Bułhakowa: „Wszystko będzie jak być powinno. Tak już jest urządzony świat”. Na co by się zdała cała poprawność, szczęśliwość, spełnienie, gdyby nie było cieni i pęcherzyków pustki?

Z podziwem słuchałam niespiesznych odpowiedzi Stańki. Brzmiały tak, jakby wypowiadał je ktoś, kto za niczym szczególnie nie gonił, a znalazł to, co najważniejsze. „Nie zakładam żadnych progów ani met. Poddaję się życiu. Krajobraz się zmienia… Jestem w tej samej rzece, idę…”

 

Tym sposobem przegadałam do końca tę notkę. Setną! Też myślę, że rzeka mnie poniesie i wypoleruje kanty, o które się potykam. Będę mogła potem zbierać kamyki na pamiątkę, takie jak te z fotografii (plaża w Łebie, we wrześniu, kilka lat temu).

Rozmowy po-szczególne, TVP 2, 3.02.2013 (17.20) 

Rozmowa jest dostępna on-line: Tomasz Stańko i Katarzyna Nosowska.
Można też posłuchać rozmowy Jerzego Stuhra i Agaty Buzek.

rozmowy o kinie i wszystkim

David Gilmour, Klub filmowy, Wydawnictwo Dobra Literatura, Słupsk 2011.

edukacja à rebours (cz.2)

Pomysł na książkę jest przynętą, może nie na wszystkie ryby, ale ja to biorę. Filmy zamiast regularnej szkoły. Kino, które wprowadza w życie, wtajemnicza, inspiruje… przynosi katharsis, łączy we wspólnym przeżywaniu i zadawaniu pytań.

Opowieść o trzyletnim kontrakcie ojca (Davida) z synem (Jesse).

Dziennikarz – krytyk filmowy, chwilowo bezetatowy – ma syna, który ze szkołą jest na bakier. Trzeba mu poświęcić więcej czasu, więc ojciec uzgadnia z matką chłopca (eksmałżeństwo), że teraz on przejmuje pieczę nad doglądaniem frekwencji i zadań domowych ich dziecka.

Nie o doglądanie jednak chodzi. Dawid w desperackim przeczuciu, że relacja z synem rozmienia się na drobne, proponuje układ. Siedemnastoletni Jesse może sam zdecydować, czy zamierza kończyć szkołę. Oczywiście, nie zamierza. W zamian podjąć się musi dwóch zobowiązań: trzy filmy tygodniowo oglądane wspólnie z ojcem (David ustala repertuar) i żadnych narkotyków.


Książka ma w moim odbiorze dwa atuty. Pierwszy przynaglił mnie, by po nią sięgnąć: rozmowy o kinie, dobór repertuaru, sposób czytania kina, kuchnia warsztatu krytyka filmowego. Chciałam podpatrywać. Drugi atut pojawił się początkowo jako dodatek, ale przez wiele stron wypływał na powierzchnię i odsłaniał czasami zabawne, to znów dramatyczne, niemal organiczne przejęcie się rodzica losem dziecka. Więcej: tym atutem była odsłona męskich wtajemniczeń w życie. Co takiego ma do przekazania ojciec wkraczającemu w dorosłość synowi, przeżywającemu pokusy, odrzucenia, niepewność siebie?

Atut drugi jako pierwszy
Obaj są sympatyczni. Jesse: „wysoki na metr dziewięćdziesiąt nastolatek o ciężkim kroku (…), niezdolny do robienia czegokolwiek, co go nie interesowało, niezależnie od tego, jak bardzo przejmował się konsekwencjami. A przejmował się nimi bardzo.” Magnes przyciągający porażki i ludzką sympatię – wszyscy Jessego lubią. Tak się przynajmniej wydaje ojcu, który raz po raz patrzy na syna niemal z zachwytem, dumny i zakochany w tej cząstce siebie zmaterializowanej w niezależnym bycie. Pomysł, by filmy stawały się pretekstami do zwierzeń, pytań i pouczeń nienachalnych, wziął się stąd, że dla obu był to niewymuszony sposób na wypełnianie czasu. Rozmowy często zbaczają na relacje z kobietami, Jesse pakuje się w trudne układy, a David chciałby wyposażyć go w swój bagaż doświadczeń. Powiem krótko: zołzy górą! Sympatyczne panienki, które niewystarczająco często traktują adoratora „z buta”, skazane są na łzy do poduszki. C`est la vie. Wkraczanie w sferę intymnych doznań dozowane jest przeświadczeniem Davida, że relacja ojciec – syn nie powinna być jednak relacją kumpelską. Słusznie.

Jestem pod wrażeniem tego, jak mocna i piękna więź może tworzyć się między pokoleniami. Najciekawsze są różnice i to ustępowanie miejsca przez ojca, zagarnianie nowych sfer życia przez syna. Odrywanie pępowiny. David Gilmour opowiada o trzech latach zacieśniającej się więzi jak o czasie magicznym. „Cóż to był za czas! Być może czekałem na pracę, ale nie czekałem na życie. Było przy mnie, tuż obok, siedziało na wiklinowym krześle.” Wzruszająca jest chwila, kiedy David spostrzega, że ich wspólny czas dobiega kresu. Bezpowrotnie nadeszła chwila wyfruwania.

„No i zniknął. Pomyślałem, że ma już dziewiętnaście lat, taka jest kolej rzeczy. Przynajmniej wie, że Martin Curtiz nakręcił dwa zakończenia Casablanki, w razie gdyby to smutne nie znalazło aprobaty u widzów. Wiedza ta musi mu pomóc w świecie. Nikt mi nie powie, że nie przygotowałem mojego syna do życia.” :)

Atut pierwszy jako drugi


   
  

Klub filmowy działał według doraźnie tworzących się zapotrzebowań. Lżejsze filmy na czas życiowych zakleszczeń, trudniejsze, gdy potrzebne było wyzwanie intelektualne lub bodziec do działania.
David Gilmour niewątpliwie sporo o filmie wie, co ważniejsze: kocha kino i o niektórych tytułach mówi z czułością kinomaniaka. Ale wcale nie zdradza zbyt wiele. I to traktuję jako bardzo cenną wskazówkę. „Potem uczyniłem to, co moi nauczyciele w szkole średniej powinni robić częściej: zamknąłem się i włączyłem film.”

Sto jedenaście tytułów pojawia się w tej opowieści. Niektóre potraktowane są szczególnie, np. Czterysta batów (1959)Françoisa Truffaut, Olbrzym (1956) z Jamesem Deanem (film George`a Stevensa), Złodzieje rowerów (1948) De Sici, Lśnienie (1990) Kubricka. Ale nie tylko historia kina, również obrazy bardzo świeże miały swą emisję w pokoju Gilmourów.

Podobało mi się kilka pomysłów Davida Gilmoura, m.in.: podsuwanie Jessemu dobrych esejów filmowych z „New Yorkera”, szukanie najlepszego momentu filmu, zastanawianie się nad pierwszą rolą, w której ujawniał się talent późniejszych gwiazd lub mistrzów, czy choćby odkrywanie kto komu ukradł film bezruchem. Ta ostatnia akcja była niezłą szkołą życia. Nie zawsze ten, który ma dłuższą kwestię, ma większą siłę rażenia. Poniższy dialog pojawia się przy którymś z filmów Clinta Eastwooda (osobny pean!):

„Clint przyjął scenariusz (…) ale nalegał na jego skrócenie, ponieważ byłby bardziej interesujący, gdyby bohater tyle nie mówił.
– Masz pomysł, dlaczego tak uczynił? – spytałem.
– No jasne. O facecie, który nie mówi, można sobie wyobrazić dosłownie wszystko. – powiedział Jesse. – W chwili gdy otworzy usta, kurczy się o kilka rozmiarów.”

Zabawne były konfrontacje kultowych filmów Davida ze sceptycznym odbiorem Jessego. Ojciec z wypiekami na twarzy puszcza dokument o Beatlesach, wierci się w fotelu, oczekując zachwytu syna, a ten ścina entuzjazm bezlitosną krytyką: „–Koszmar. Mówił dalej: –A John Lennon był najgorszy z całej bandy – tu sparodiował Lennona z zadziwiającą trafnością. –Wyjątkowo żenujący facet.”

Również to: przekaz zawsze jest dwustronny. Ucząc, poddajemy gotowe prawdy bezlitosnemu sprawdzianowi. Feedback jest natychmiastowy. I jeśli mamy dość oleju w głowie, sporo możemy się sami nauczyć.

O książce można przeczytać na blogu Joli, która zna ją jak mało kto. Zawdzięczamy jej redakcję polskiego wydania.