Archiwa tagu: samobójstwo

nie kapujesz, jak zwykle

Julian Barnes, Poczucie kresu, Świat Książki, Warszawa 2012.

Mikropowieść Barnesa czyta się płynnie. Zanurzamy się we wspomnienia, niosą nas jedne fale, wchłaniane przez kolejne. Jeśli to czas przypływu (pamięć podrzuca raz bursztyn, raz kamień), to spodziewamy się, że nadejdzie odpływ (ponowne ogołocenie). Nadchodzi. Kolejne karty, akapity i zdania budują czytelniczy komfort: czytam rzecz interesującą. Tak, ale coś mi przeszkadza. I dopiero, gdy odkładam książkę, wiem, że naprawdę wszystko jest na swoim miejscu. Mistrzowsko skonstruowane, nie tylko przemyślane (w to nie wątpiłam), ale i proporcje są bez zastrzeżeń. Zapamiętam tę książkę. Przynajmniej tak mi się wydaje. Choć powinnam – czytając ją – zrozumieć, że nigdy nie wiadomo, co się zapamięta, a co przegapi, i że nie zawsze zapamiętane to to samo, co zrozumiane.

Przeszkadzał mi niedosyt fabuły. Chciałoby się krzyknąć: więcej opowieści, mniej eseju! Żywo nakreślone epizody pobudzają apetyt. Ale narrator odsuwa talerz i dodaje, że może było inaczej, czas niejedno zniekształca. 

Wspomnienia narratora sięgają dynamicznych lat szkolnych, które nadają opowieści rytm. Lekcje, dyskusje, samobójstwo nastolatka (Eros i Tanatos), erotyczne podchody, wizyta w domu dziewczyny… Kilka ciekawych sytuacji i dużo sentencjonalnego komentarza. Można przepisywać myśli do kajetu. O czasie, o historii, o naturze pamięci etc.  Chciałam, by przemówiło życie, tymczasem słyszałam głos starszego mężczyzny, który bierze pod światło wybrane fragmenty układanki, sprawdza, czy spłowiały zupełnie, czy coś w nich jeszcze się tli. 

I może wkurzę trochę tych, dla których mój wywód jest niejasny, ale tak już jest: co mi przeszkadzało, okazało się strzałem w dziesiątkę. 

Koncept  jest następujący. Mężczyzna po sześćdziesiątce, Tony Webster, spogląda w przeszłość zainspirowany zapisanym mu w testamencie pamiętnikiem i listem. Życie prowadził – jak to określa – z wyczuciem rzeczywistości. Starając się być ok, troszcząc się o dobre relacje, rozsądny nastrój, użyteczne działania. Co nieco przegrał (jak każdy). Co nieco musi określić jako traumę, ale są to wydarzenia z wczesnej młodości, więc ostatecznie powleczone błoną blizny. I nagle powrót i przewrót. Dziewczyna, z którą związek wspomina jako upokorzenie, przyjaciel, który popełnił samobójstwo, młodzieńczy bunt przeciw dniom podobnym do niedzieli, jakieś zaczęte, nierozegrane do końca relacje.

Doceniam Poczucie kresu z dwóch powodów. Za to, że jest niczym palimpsest: tekst napisany na tekście. I za to, że mówi więcej, nie dopowiadając historii do końca, nie zamykając wszystkich szczelin.

Palimpsest

Bo to jest książka o postmodernistycznej duszy. Trochę powieść wspomnieniowa a trochę inicjacyjna, w pewnym sensie detektywistyczna, obyczajowa (lata 60., które nie wszędzie zaczęły się o tej samej porze, gdzieniegdzie wciąż panowały dekady wcześniejsze), filozoficzna etc.

To, co rozgrywa się w odsłonach przeszłości, wybrzmi w innej tonacji, gdy powieść dobiegnie kresu. Minione zdarzenia mają swoje przedłużenie, czasem nawet zapowiadają, prorokują przyszłość. Przynajmniej trzy motywy są rozegrane tak, że warstwa nakłada się na warstwę.  

1) Prawda

Nieoceniony stary belfer, Joe Hunt, zadawał tego typu pytania: czym jest historia? „– Kanapką z surową cebulą” – odpowie jeden z uczniów. „- Odbija się, panie profesorze. Czkawką. (…) Wciąż to samo, bezustanna oscylacja miedzy tyranią a rebelią, wojną a pokojem, dobrobytem a biedą”.

Inny zacytuje Patricka Lagrange`a: „Historia jest pewnością, która rodzi się w chwili, gdy niedoskonałość pamięci spotyka się z niedostatkami dokumentacji”.
Tony Webster (nastoletni wówczas) odpowie frazesem:  „Historia to kłamstwa zwycięzców”. A mądry stary Joe doda, że owszem, ale tyleż samo jest  „iluzją pokonanych”. Wszystkie te odpowiedzi można przełożyć z wymiaru makro na mikro. Pisanie historii jest tropieniem prawdy (nieco zmanipulowanym perspektywą, z której dokonujemy oglądu), jest też śledzeniem nieustannych repetycji i (o ironio!) jest obrastaniem w pewność, gdy znikną wszelkie gwaranty (gdy pewność zakrawa na drwinę). Jak w życiu, jak w każdym pojedynczym życiu. Kilkadziesiąt stron dalej znajduję takie oto dopowiedzenie:  „nasze życie nie jest naszym życiem, lecz jedynie historią, którą o swoim życiu opowiadamy. Opowiadamy innym, ale – głównie – sobie”. Warto przeczytać Barnesa i sprawdzić, jak powyższe aforyzmy mają się do wydarzeń z życia Tony`ego Webstera.

2) Samobójstwo

Tu też zachodzi symetria. Dwa odrębne, lecz analogicznie rozegrane zamachy na własne życie, zwroty darów, o które nikt się nie prosił. Tyle że jedno zostaje strywializowane, drugie uniesione do rangi filozoficznego gestu. Choć: naprawdę nie wiadomo. Kiedy mamy do czynienia z „kurewsko wzniosłym czynem”, a kiedy z  „kurewsko koszmarnym marnotrawstwem”?

Dodam, że z ogromną ulgą przyjęłam wstrzemięźliwość autora w rozjaśnianiu przyczyn i sensu tych gestów. Co nie znaczy, że akt odebrania sobie życia usuwa się na drugi plan.  Ostatecznie tytułowe „poczucie kresu” musi mieć w czymś zahaczenie. Ma też swoją symetryczną odwrotność. „Kres” odczuty w młodzieńczym olśnieniu (zamroczeniu) stawiany jest na szali z „kresem” doświadczanym po przebyciu drogi do końca. I nie jest dla mnie jasne, która szala jest cięższa. Nie znalazłam jeszcze zadowalającej interpretacji tytułu, ale odnoszę wrażenia, że sens życia jest w świetle tej powieści towarem podejrzanym. Nawet jeśli jest się Tonym Websterem, który żyje rozsądnie i systematycznie porządkuje swój świat.

Najsmutniejsza myśl tej książki dotyczy tęsknoty. Za czym tęsknię, gdy wspominam minione życie? – zastanawia się bohater. Wcale nie za ludźmi, za chodzeniem do szkoły czy za randkami. Tęskni za intensywnością przeżywania, która w pewnym momencie zanika. Tęsknota to „wspomnienie silnych emocji”. Jeśli życie prowadzi do takich konstatacji, to przedsmak „kresu” oznacza ziarenka emocjonalnej śmierci rozrastające się w nas podstępnie przez całą dorosłość. 

Można też upatrywać „kresu” w sferze epistemologii. Możliwości dostrzeżenia, uporządkowania i zrozumienia prawdy nieustannie wymykają się z zasięgu naszych zmysłów i logicznych konstrukcji.

3) Kobieta

„Margaret lubiła powtarzać, że istnieją dwa rodzaje kobiet: te, które można bez trudu określić, i te, które odznaczają się tajemniczością. I że jest to pierwsza rzecz, jaką mężczyzna wyczuwa, i pierwsza, jaka go przyciąga albo i nie. Niektórzy mężczyźni mają inklinacje do jednego rodzaju, inni do drugiego”.

Pomyślałam (z pewnością nie tylko ja), że nie jest to takie jednoznaczne, bo nic nie stoi na przeszkodzie, by mężczyznę przyciągały oba rodzaje kobiecości. Pomyślałam też, że niekoniecznie to „wyczucie” kobiety jest jej cechą immanentną. Można w jednych konstelacjach być tajemnicą, a w innych  kimś oswojonym. Ta druga myśl nie znajduje w książce rozwinięcia. Pierwsza – jak najbardziej.

Margaret to eksżona Tony`ego (ta określona). Veronika to tajemnicza dziewczyna z przeszłości (również miraż teraźniejszości). Bohater głosi peany na cześć kobiet zwykłych. Ale  przynajmniej w tej samej mierze (rzecz interpretacji) jest ukształtowany przez swoją fascynację tajemnicą  (nienawiść?).

Znów tekst na tekście, bo balansowanie Tony`ego ma swą analogię w równorzędnym wątku i buduje jeszcze jedną odsłonę gry w déjà vu.

Podobają mi się w powieści Barnesa niedopowiedzenia. Takie momenty, gdy grunt pewności usuwa się spod nóg bohatera. A przypomnę, że jest on człowiekiem, który lubi umacniać grunty. I wówczas kobiety jego życia powtarzają mu, każda swój, refren. Ta „określona”, nawykła wspierać go i towarzyszyć we wszystkim, mówi: „Tony, teraz jesteś zdany na samego siebie”. Ta druga, „świruska”, dorzuca: „Nie kapujesz, prawda? Nigdy nie kapowałeś i nigdy nie skapujesz”. Obie stawiają trafną diagnozę.


sala samobójców (paralele)

nieznośna lekkość bytu

Wchodzisz w ten świat przewrotnie – przypadkiem, może niechcący. Jakby osunęła ci się noga na krawężniku. Wyczuwasz nierówność dotąd niedostrzeganą. I dawna droga bezpowrotnie traci swą gładkość.
Na ekranie komputera pojawia się napis: Świat jest zamknięty, rany otwarte. Ktoś kaleczy swą dłoń żyletką. Dominik (Jakub Gierszał) odpisuje: Świat jest otwarty, rany zamknięte. Gra w odwrócone, z ciekawości, jaki będzie następny krok. Alternatywna rzeczywistość zaprasza, lecz wymaga wtajemniczenia. Uczestnicy gry poruszają się w tym świecie pod postacią awatarów, mniej lub bardziej odbiegających od tego, kim są w realu. Ta wirtualna przestrzeń to sala samobójców. Tu uciekają, odnajdują się, tutaj rządzą ci, których boli życie, odrzuceni, niedocenieni, pogubieni…nadwrażliwi.

Dziewczyna o różowych włosach, z którą nawiązał kontakt Dominik (odtąd: dOm!n!k), to Sylwia (Roma Gąsiorowska) – królowa, outsiderka. Od trzech lat zamknięta w swoim pokoju, kontestująca świat i tęskniąca do śmierci, planująca kolejne przymiarki.

Jest jak syrena, która śpiewa trujące pieśni: nic nie musisz, nie zasługują na ciebie, jestem wolna, niech teraz oni czują strach.

Sylwia…
Jan Komasa (w wywiadzie dla „Kina” 2011, nr 3) potwierdza: Sylwia Plath i Virginia Woolf były inspiracją dla tej postaci. Mistrzynie samounicestwiającej udręki, samobójczynie, które inspirowała nie dramaturgia życia, lecz jej brak, wymykający się sens, nieznośna miałkość.

To nie katastrofy, morderstwa, śmierć czy choroby nas zabijają i postarzają, ale sposób, w jaki ludzie patrzą, śmieją się, wskakują na stopnie omnibusów. (Virginia Woolf, Pokój Jakuba, tłum. M.Heydel)*

Można mieć bardzo dużo, może się wydawać, że ma się ustawione, szczęśliwe życie, a i tak nieoczekiwanie dopadnie nas los. (Jan Komasa) *

Umieranie/Jest sztuką tak jak wszystko inne./Umiem to robić wyjątkowo dobrze. / Robię to tak, że naprawdę czuję./Robię to na serio./Można powiedzieć, że mam powołanie. (Sylwia Plath, Pani Łazarzowa, tłum. Z.Herbert)


 

Podchwyciłam sugestie reżysera o patronacie Sylwii Plath, ale to nie zupełnie tak. Ani Hamlet, na temat którego odpowiada w szkole Dominik (maturzysta), ani Sylwia ze swoimi banalnymi kwestiami, nie osiągają głębi pierwowzorów. Trochę to zarzut, trochę neutralna konstatacja, że mnie film Komasy bolał niedojrzałością. To dobry film. Niedojrzałość nie jest adresowana do twórców, lecz bohaterów, których przerasta życie. I żyją głupio, karykaturalnie. Cierpienie jest prawdziwe, stąd poczucie, że to mocny film, że zostawia ślad. Gdy Beata, matka Dominika (Agata Kulesza) pyta go, gdzie popełniła błąd, co ma zrobić, czego od niej oczekuje – odpowiedź brzmi: masz cierpieć – jak jeszcze dotąd nie cierpiałaś. To ma być ten ciężar, którego życiu brakowało?

Sylwia: Żyję, cicho krwawiąc. Dominik:  Krwawię, cicho żyjąc.


paralele

Ta pierwsza, oczywista: realny świat (szkoła, dom, spotkania towarzyskie) i rzeczywistość wirtualna. Ludzie z krwi i kości (hmm… marionetki) i awatary (czyli maski, często kłamliwe).

Równoległe są światy młodzieży i ich rodziców.

Awers i rewers: tak mają się do siebie On i Ona (Rodzice): on dyplomata, ona furiatka, on pokornie zgina kark przed silniejszymi, ona robi rozrubę, gdzie tylko się znajdzie.

Spośród kilku innych wspomnę jeszcze zderzenie dwóch szkół psychoterapii. Chodzi o pomoc bezradnym rodzicom w przezwyciężeniu izolacji Dominika, jego odmowy uczestnictwa w świecie. Sprostuję, bo przemilczając dramaturgię wydarzeń, stwarzam być może wrażenie, że główny bohater jest melancholikiem, który osunął się w apatię. Nie. Za tym gestem stoją konkretne wydarzenia, wytrącające go z bezpiecznej równowagi i rozbijające szklany klosz. Im bardziej Dominik się gubi, tym bardziej wsiąka w cyberprzestrzeń i poza nią nie ma już nic pewnego. Trzeba go stamtąd wyciągnąć. Pomocników jest dwóch.
Psychiatra nr 1 to mężczyzna, klasyka gatunku: stonowany, przyjazny, słuchający, cierpliwy. Niestety, jego bezgraniczna cierpliwość i ustępliwość rozmija się z oczekiwaniami rodziców, by było jak za dotknięciem różdżki.
Psychiatra nr 2 to kobieta. W skrócie: zła kobieta, ale genialna Kinga Preis. Bo ona działa tabletkami, wypisuje receptę z marszu.
Może chce pani porozmawiać z synem? [matka]
A tak, właściwie mogę. [psychiatra nr 2]
Jak ona się genialnie mości w tym swoim niedelikaceniu się z nadwrażliwcami. Pieniądz. Konkret. Tabletka.

hit czy kit?

Absolutnie warto obejrzeć. Film zbiera dobre recenzje a pantoflowa poczta potwierdza, że trzeba się wybrać do kina i sprawdzić.
To, co przykuwa uwagę, to po pierwsze gąszcz aktualnych, gorących a jednocześnie uniwersalnych tematów.

Po drugie: ciekawe rozwiązanie formalne, kompozycja, zgranie obrazu z muzyką, montaż oddający przenikanie się obu światów i ich szczelną odrębność (tak: i jedno, i drugie). Tu przede wszystkim chodzi o połączenie tradycyjnej fabuły z animacją.  Mój szacunek budzi sposób prowadzenia fabuły, zwłaszcza jej zawiązanie, pierwszy punkt zwrotny, stawianie bohaterów w sytuacji, w której muszą reagować, a to, co robią, ich określa. Dalej jest mniej dynamiki (kilka niekonsekwencji), ale opowieść toczy się wartko.

Po trzecie: aktorzy (zwłaszcza odtwórca roli Dominika, Jakub Gierszał) miękko i wyraziście zapadający w pamięć jako postaci-ikony współczesności.

Absolutnie warto, nawet jeśli nie wszystkie elementy mozaiki uznamy za równie trafne.

Sala samobójców, reż. Jan Komasa, Polska 2011.
* Cytaty z gwiazdką podaję za tekstem wywiadu zamieszczonym w tygodniku „Kino” 2011, nr 3.