Archiwa tagu: Sonia Bohosiewicz

Excentrycy

Weekend minął filmowo i kiwa się tamaryszek jak osioł nad żłobem – tu owies, tam siano.
Excentrycy zarazili mnie swingiem, a choroba to pogodna, choć przewlekła. Austriackie kino wbiło mnie w fotel i zakneblowało usta. Mogę więc tylko zaanonsować. Gdy Widzę, widzę (Ich seh, Ich seh) wejdzie na ekrany (12.02), idźcie koniecznie. Niekoniecznie z dziećmi i w nie najtrudniejszy dzień. Bez żadnego rozczytywania się co do treści. Idźcie w ciemno. Lub wyślijcie kogoś, kto za dużo gada, a na trochę zamilknie. Ja natomiast zmieszałam dwa powyższe składniki z trzecim i obejrzałam trzygodzinną Nienawistną ósemkę. Tak więc wygląda mój wybór: o swingu pisać czy o łowcach głów? Oby się nie skończyło jak z tym osłem, co zdechł, nie mogąc się zdecydować. Zacznę alfabetycznie.

Excentrycy

Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy, reż. Janusz Majewski, Polska 2015.

Wiem z zaprzyjaźnionego bloga, że jeśli ktoś czytał książkę Włodzimierza Kowalewskiego, to oczekiwania może mieć zawyżone. Ale rozczarować się nie sposób. Bo książka to sztuka słowa, a jazz to jednak lubi trochę wybrzmieć. Choćby więc intryga nie uwiodła tajemnicą albo coś się wydało widzowi bardziej przewidywalne niż bohaterowi tej fabuły, to i tak przejdzie suchą nogą na słoneczną stronę ulicy.

If I never have a cent
I’ll be rich as Rockefeller
Gold dust at my feet
On the sunny side of the street

Ustalmy więc, że niewiele trzeba, by mieć wszystko. W kraju rządzi Gomułka, co trudno uznać za dobry omen, choć propaganda początku mizdrzy się, by stawiać na „otwarcie”. Stąd zielone światło dla anglojęzycznych tekstów i dźwięków niemarszowych. Tyle ma człowiek wolności, ile jej sobie uszczknie lub odgrodzi. Każdy skrobie własną rzepkę. A że wolność lubi fale wspólnej improwizacji, więc jazz band w Ciechocinku robi furorę! Od jednej blachy, przez wąski krąg, do teamu, którego muzy słuchają tłumy. I w tym nadzieja, że lekkość swingu rozwala polityczny beton, bez konfrontacji i szańców.

Maciej Stuhr jako Fabian. ExcentrycyZaczynem jest Fabian (Maciej Stuhr), grający na puzonie, wokalista i dyrygent. Z Fabianem to nie wiadomo co i jak, bo wraca do kraju z Anglii w 1957, w dodatku bez nylonów i kawy, co czyni go dziwakiem, ekscentrykiem jak nie gorzej. Trudno się dziwić, że co rusz przyciąga nawiedzonych posłańców z pilną informacją jakoby „w nieodległej wsi płonęła dzwonnica, ale nie widać dymu”. Minie półtorej godziny (seansu), nim Fabian pojmie, że to hasło czekające na odzew – tak dalece jest apolityczny. Odnotujmy jednak: ani jazz, ani wolność apolityczne nie były nigdy (jak dotąd).

Wraz z pakietem swingowych standardów – I`ve got you under my skin, Chattanooga Choo Choo, St. James Infirmary Blues – zjawia się miłość. Rzecz jasna (i dość powszechna) niekoniecznie w postaci czystej, bliższa z jednej strony zaczadzeniu, z drugiej – manipulacji. Ten wątek jest co prawda pierwszoplanowy, lecz nie najbardziej ujmujący. Trzymają go w ryzach aktorzy. Pełen wdzięku Maciej Stuhr i konsekwentnie zdolna Natalia Rybicka. Jeśli ktoś podważy atuty, które przypisałam im obojgu, najpewniej będzie się czepiał o niejedno. Ja to łykam z apetytem. Choć perukę Ms. Modeście Nowak zdjęłabym wcześniej.

Crème de la crème ciechocińskiej opowieści tworzą miejscowi odmieńcy: stroiciel fortepianów pan Zuppe (Wojciech Pszoniak) i socjalistyczna abnegatka, „aspołeczna” Bayerowa (Anna Dymna). Nie chcę tu wartościować, kto jest od kogo ważniejszy. Jak w jazz bandzie – liczy się każda wygrana nuta i cały zespół Excentryków dobrze ze sobą współgra. Ci dwoje interesują mnie szczególnie i nie ma szans, by wypadli z mojej pamięci.

Pszoniak - Zuppe. ExcentrycyZuppe jest obsesyjnym homofobem (wiem, to pleonazm). Lubi pogawędki i wchodzi w nie z monotematycznym refrenem: „wszyscy polscy pisarze to pederaści”. Teza mocno parszywa, lecz tak podszyta ironią, rozświetlona końcowym wyznaniem, i tak mistrzowsko wsparta analizą tekstów, że naprawdę zabawna. Oj, bez kontekstu filmu nie brzmi to dobrze. Kto jednak wysłucha Pszoniaka, szukającego – jak głodny chleba – afirmacji homoerotyzmu u Mickiewicza czy Leśmiana, ten wie, o jaki absurd to się ociera (tfu, słowo się przyczepiło). Wie, że czarne jest białe, a białe czarne. 

Dymna - Bayerowa. ExcentrycyBayerowa, w świecie, który już minął, była postacią pełnokrwistą. Teraz niechętnie wychodzi z cienia. Wyleguje się w łóżku i chowa głowę pod kołdrę, gdy słyszy dzwonek u drzwi. Nie da się jej ubarwić widoczków, bo wie, że kolory przepędzono. Zostawia nam istotne memento, by uważać na słowa. Sama nader często mawia, że – excuse moi – „wszyscy mamy przesrane”. Coś jakby w złą godzinę to rzekła, bo niebawem władza ludowa uspołeczni ją w sektorze usług higienicznych. Wykrakała sobie rolę klozetowej babci. Więc: uważaj, co mówisz, może się spełnić. Inna rzecz to słowa Anny Dymnej w wywiadzie. „- Warto być 45 lat aktorką, żeby zagrać taką scenę w sraczu. Super scena. – To nie jest tak, że gram wulgarną babę. Ja wiem, jak ona cierpi”. Oboje, Pszoniak i Dymna, wcielają się w postaci, które nadwrażliwcom mogą się wydawać brudne. I oboje je uczłowieczają do tego stopnia, że Bayerową i Zuppe da się lubić, nawet za nimi zatęsknić.

Bohosiewicz - Wanda. ExcentrycySonia Bohosiewicz rwie zęby i śpiewa. Zębów bym nie dała w opiekę, ale słucham z przyjemnością. Najpiękniejsze jest jej osadzenie na drugim planie, z którego ani na moment nie próbuje wychynąć, aż człowiek sam za nią biegnie na tyły. Przypomina, jaką moc ma niesprzedajność. I dobrze, że jej od tej klasy poznikały wrzody. Należało się.
Jedno zdanie o planie trzecim, na którym Sonia Smołokowska (Róża) śpiewa moją ulubioną piosenkę z tego filmu: Bei mir bist du schön.

Excentrycy wywieźli z Gdyni Srebrne Lwy, ale krytyka ich nie hołubi. Oczywiście, można zbudować tysiąc ataków inspirowanych jedną myślą, że nie jest to arcydzieło. Trafiłam nawet na zarzut, że Excentrycy nie śmieszą tak jak CK Dezerterzy. Trudno, środa nie jest czwartkiem. Ale nikomu nie zaszkodzi rozpogodzić się swingiem (póki jeszcze nie grają marszy i hymnów). Film do wielokrotnego oglądu i odsłuchu. Tym bardziej, że znajomość fabuły przy kolejnym – może już domowym – seansie nie zgasi zabawy i radości z epizodzików.

leśne warstwy (obława)

Obława, reż. Marcin Krzyształowicz, Polska 2012

Od pierwszej sceny jesteśmy w lesie, głębokim. Wysokie, srebrne pnie. Pora późnojesienna, suche liście, szarość albo sepia. Te barwy nadają ton scenie pierwszej i następnym.

Najpierw słychać dwa głosy, rozmowę o przedwojennym meczu – jeden głos neutralny, wolny od emocji, drugi – tłumiący zdenerwowanie, zniecierpliwiony, z podskórnym rozdrażnieniem lub lękiem. Mężczyźni idą w głąb lasu. Widzimy jednego z nich, jesteśmy więc w skórze tego, który idzie za nim, który rutynowo prowadzi na ustronie tych, do których strzela. Zabija za zdradę, ale to właściwie bez znaczenia „za co”, strzela, bo ma rozkaz.

Opowieść ma określony historyczny kontekst, ale jej siłą jest to, że mówi więcej o ludziach niż o historii. Tak ją odbieram i nie najistotniejsze wydają mi się komentarze, że oto wreszcie odważne, odbrązawiające, demitologizujące polskie kino o wojnie. Gdyby pójść tym torem (a nie chcę nim iść), trzeba by wspomnieć o wcześniejszych „mitorozbijaczach”, których nie brakło ani w teatrze, ani w filmie, a już na pewno nie w literaturze.

Trwa niemiecka okupacja i trwa partyzancka dywersja. Oddział AK utknął w leśnej prowizorce, ludzie są zmęczeni: głodni, zmarznięci, brudni, pokryci grubą skórą przyzwyczajenia do tego, co siermiężne, brutalne, może bez sensu. O ojczyźnie nie mówi się tu wcale. Ale przychodzą rozkazy, by wykonać wyrok na współpracujących z Niemcami. Specem od brudnej roboty jest kapral „Wydra” (Marcin Dorociński), kucharz suszy muchomory, sanitariuszka „Pestka” (Weronika Rosati) rozsiewa smutną łagodność, a wszyscy razem mają przeczucie nadciągającej obławy, czyli niechybnej porażki.

Nie cały czas jesteśmy w lesie, wyruszamy do młyna, którym zarządza Kondolewicz (Maciej Stuhr), rówieśnik i znajomy „Wydry”.  Tak się składa,  że nadszedł czas, by ukrócić jego donosy na Gestapo, a wykonanie tego wyroku wytycza główną oś fabuły filmu. Przygląda się temu – i to wcale nie biernie – żona Kondolewicza (Sonia Bohosiewicz).

Tyle można zdradzić, resztę trzeba zobaczyć. TRZEBA i WARTO.

Rany! Jak to jest opowiedziane! Jak zagrane, zmontowane, w jaki obraz zaklęte! Moim zdaniem kluczem są warstwy, sytuacje i postaci składają się z licznych warstw. I jest tak, że nie widzimy ich w przekroju, tak, by od razu oszacować skomplikowanie i składniki komplikacji. To narasta wraz z opowieścią.

Pierwsza scena leśnego marszu umiejscawia nas w skórze „Wydry”, nie patrzymy z boku, z perspektywy „niezależnego” widza. Co nie znaczy, że jesteśmy tożsami z tą postacią. Niejedno można zarzucić kapralowi, bądź co bądź jest oprawcą, nawet jeśli rozkaz wydały władze AK. Ale to jego oczy, jego rozeznanie sytuacji, jego tajemnice i zaszłości są nam udostępniane. Warstwa po warstwie. Do końca nie zabraknie paciorków, które należy nawlec na tę część opowieści, na perspektywę, którą udostępnia nam Marcin Dorociński.

Ale najwspanialsze jest to, że jednocześnie (nie równolegle, bez odgraniczenia, bez sygnalizowania przejść!) opowieść odsłania warstwy kolejnych postaci: „Pestki”, Kondolewicza, Kondolewiczowej. Szaleją retrospekcje, coś już się wydarzyło, lecz po chwili znów jesteśmy w czasie, który poprzedza rozegraną na naszych oczach scenę.

Każde z czworga bohaterów ma przypisany wyjściowy image: cyniczny leśny kat, ofiarna sanitariuszka, małoduszny donosiciel, żona, którą przeraża zdrada męża. Okaże się, że etykiety odpadną, znajdą swój rewers. I znów trzeba dodać, że nie będzie to symetria odwrócona, lecz taka z przesunięciem. Trzeba poskładać puzzle. Teraz, gdy film wspominam, historia wydaje mi się niesamowicie spójna, mistrzowsko spleciona, cztery odrębne losy przekładają się jak pasma w warkoczu, a wzór jest regularny i czytelny. Ale gdy oglądasz, nie wiesz, do czego każde z nich jest zdolne i dlaczego.

Kto zdradza? Wszyscy. I wszyscy są zarazem – na ludzką miarę – wierni jakimś swoim pragnieniom, pamięci, może nawet wartościom, chociaż wydawać by się mogło, że „odbrązawiający” film dąży do zdemaskowania fałszu czy pustki. A jednak pod zdradą czai się czysta nuta. I tym tłumaczę mój odbiór, obojętny na historyczne tło i polityczne uwikłania. Najdobitniej oddziaływały na mnie te sceny, w których ujawniał się potencjał odwróconego wizerunku. Miłosierny gest i ciężar winy, którą uświadamia sobie „Wydra”. Ból niekochania, marzenie o spełnionej miłości, czy choćby o seksualnym zaspokojeniu, nieosiągalnym dla Kondolewicza. Odkrywanie w sobie wstrętu, niechęci, wrogości do człowieka, z którym się sypia – to spodnia część wizerunku Kondolewiczowej. Może trzeba sprostować, że nie są to uczucia, które można by określić jako „czystą nutę”. Ale uświadamianie sobie ich grozy, poczucie winy czy wyznanie grzechu („chciałam, by umarł”) ma w sobie jasny rys katharsis. „Pestka”, której wizerunek był stworzony z poświęcenia i oddania, odkryje – wraz z odsłoną kolejnych warstw – głębię i ludzki mrok, winę po uruchomieniu niechcianego zła. 

Aktorzy. Drugi istotny argument za tym, by zobaczyć Obławę. Krótkie wywiady umieszczone na FilmWebie podkreślają zadowolenie, że trafił się do zagrania taki materiał. Dobry scenariusz i tak wykreowane postaci, że chce się nimi być. Jak mówi Dorociński: „żeby tylko tego nie spaprać, żeby zrobić tak, jak jest napisane”.

Mam w pamięci okruchy, które budowały role. Wąchanie chleba, gest Dorocińskiego, w którym jest więcej niż głód jedzenia, bo pragnienie zapachu, normalności. Albo te rozmowy o bolących zębach, które budują jego zaloty do sanitariuszki. Kilka humorystycznych zachowań odegranych przez Dorocińskiego ma w sobie vis comica może nawet silniejszą niż wyraźniej zakrojone na komizm pogawędki Kondolewicza przy wódce. Oj, a scena, w której obaj zasypiają: jeden na baczność, a drugi z chrapiącą głową na stole – świetna. Oczy Soni Bohosiewicz, czujnie czekające aż zaśnie u jej boku mąż. Oczy, które usiłują patrzeć bez wstrętu, ale nie udaje jej się go w sobie zatrzymać. A Kondolewicz (Stuhr) odczytuje dystans, bo nie jest tak małoduszny, jak mógłby być. Minimalizm zbudowany na warstwach zgranych z sobą gestów, spojrzeń, przemilczeń. Wszystkiego jest w sam raz.