Archiwa tagu: sprawiedliwość

trzy billboardy…

Trzy billboardy za Ebbing, MissouriJeden z dziewięciu nominowanych do Oscara w kategorii najlepszy film. O trzy nieba bardziej trafiający w mój gust niż Czas mroku. Nierozsądnie porównywać takie różności, chyba że według kryterium kinofilskiej sytości. Odludny amerykański Ebbing syci bardziej niż londyński Westminster.

Trzy mocne punkty pomysłu:
1) Prowincjonalna mieścina staje się axis mundi – mikroświatem – w który wchodzimy niechętnie, spodziewając się, że spod naskórkowej poprawności wyjdą demony fobii, frustracji i podłości. Tymczasem… zadomawiamy się i – choć opuszczając Ebbing nie łudzimy się, że świat jest dobry – mamy nadzieję, że na horyzoncie świta.

2) Poczucie humoru i dystans do siebie. Co wynika, rzecz jasna, z dobrze rozpisanego scenariusza – z dialogów i sytuacji. Przyprawionych leciutko absurdem, hojniej ludzką nieporadnością, a już całkiem bez skąpstwa – autoironią. 

3) Postacie – trudno przesądzić, czy mocniej oklaskiwać scenarzystę czy aktorów. Po co rozdzielać, właśnie zgodność jest tu w punkt. Najpierw pierwszoplanowa Mildred Hayes (Frances McDormand) – matka Angeli Hayes, „zgwałconej na łożu śmierci” i spalonej 17-latki. To ona – po siedmiu miesiącach bezczynności policji – podrywa stróżów prawa do działania. Wykupuje trzy billboardy i wypełnia je trzema komunikatami:

* Raped while dying * And still no arrests? * How come, Chief Willoghby?

Miasteczko oburzone, bo choć współczuje matce, to nie pochwala szkalowania znajomych. Policjanci mają ochotę przyłożyć każdemu, kto się nawinie, nie tylko Mildred, wszystkim, zwłaszcza gdy ktoś „kolorowy”, rudy lub mały. Posterunkowy Dixon (Sam Rockwell) ma tę chęć w takim stężeniu, że śmieszy nawet potencjalne ofiary. Role łamią stereotypy. Skrzywdzona matka jest zaczepna i nieprzewidywalna, złośliwie dowcipna.  Nawet zakochany w Mildred miejscowy karzeł potwierdza, że nie jest miła (a przecież wiemy, że Frances McDormand nie uśmiecha się, gdy nie musi). Niewiele jest scen, w których żałoba Mildred ma ton liryczny i kruchy. Na przykład ta, gdy pielęgnując kwiaty pod billboardami, Mildred zauważa sarnę: piękną jak nieżyjąca Angela, budzącą nadzieję, że jej obecność jest znakiem, lecz przecież nadzieję, która pryśnie, gdy włączy się rozsądek. Jakim cudem w ten ból wpleciony jest dowcip, szorstkość i gniew zdolny mimo wszystko do miłosierdzia – wie scenarzysta i reżyser, Martin McDonagh

Rządzi tym filmem liczba trzy, więc czas wspomnieć o trzecim ważnym bohaterze, szeryfie Willoughby (Woody Harrelson) i jego trzech listach, w których zostawia adresatom nie tylko wskazówki i siłę do walki, nie tylko swą pamięć i świadomość może mniej dostępną tym, którzy nie muszą się jeszcze ostatecznie żegnać. W tych listach jest zachwyt nad niedoskonałym i niezaprzeczalnie pięknym światem. Tym większy, gdy dostrzeże się w nim potencjał miłości. 

By nie kończyć sentymentalnie, wspomnę o trzech (jest ich więcej, ale wybieram wierność trójce) bohaterach drugiego planu. Robbie, nastoletni syn Mildred, zrównoważony  i cichy, czysty kontrast nieokiełznanej matki. Księdza napoi herbatką, zniesie owsiankę we włosach, ekscentryczne wyrównywanie przez mamę  rachunków z całym światem. Świetny Lucas Hedges – aż nie do wiary, w ilu świetnych filmach grał ten 21-latek. Niezapomniany z roli Patricka w Manchester by the Sea. James (Peter Dinklage) – najpopularniejszy aktorski karzeł, tu – jak zawsze – z wdziękiem, szarmancją i dowcipem ogrywający swą wyróżniającą się posturę. Niech będzie, że trzecią postacią jest matka posterunkowego Dixona (Sandy Martin), której ten opowiada się, o której wróci do domu. Rasistka podsuwająca Dixonowi niewybredne rozwiązania. Ale rasizm, zaściankowość, małostkowość i podłość niespodziewanie stają się własną podszewką. W każdym siedzi poczciwota, potrzebujący impulsu, by odpuścić. 

Smutna historia z tragicznym punktem wyjścia staje się opowieścią kojącą i zabawną. Szeryf Willoughby powiedziałby, że napisał ją sam Szekspir albo może Oskar Wilde. Nie powstydziliby się, choć tym razem to nie oni. 

Trzy billboardy za Ebbing, Missouri – reż. Martin McDonagh, USA 2017

W imię dziecka

À propos Obcego nieba i obaw przed ingerencją urzędu w nasze prywatne życie. Lęk i sceptycyzm są zasadne, bo procedury, choćby najlogiczniejsze, na margines wrzucają to, czego nie da się skalkulować. Czy logika, ład i zasady są wystarczająco wiarygodne, by rozstrzygać to, co dotyczy relacji, emocji, wiary? Niby nie. Jeśli ktoś jednak przeczyta najnowszego McEwana, będzie miał powód, by docenić profesjonalizm i rozwagę człowieka instytucji.

W imię dzieckaBohaterką jest Fiona. Ma 59 lat. Jest sędzią od spraw rodzinnych. Dba o rzetelność i klarowność wyroków. A wydanie werdyktu poprzedza przenikliwą lekturą dokumentacji i wcześniejszych casusów. Gra czysto. Nie powiem, że obiektywnie i niestronniczo, bo to niemożliwe, trzeba stanąć po którejś ze stron i orzec, kto ma rację. Mój podziw dla inteligencji i elegancji myślenia Fiony jest bezgraniczny. 

Sprawy nakładają się na siebie. Trzeba zdecydować, czy rację ma ojciec-Marokańczyk, chcący ratować córki przed wpływem Zachodu, czy ich matka, przerażona, że straci wpływ na dzieci, które wsiąkną w kulturę arabską (rozstania rodziców nie da się już cofnąć). Należy orzec, czy rację mają rodzice bliźniaków syjamskich, którzy z powodów religijnych nie chcą ratować jednego syna kosztem drugiego, czy szpital, który apeluje, że umrą obaj, jeśli nie da się szansy silniejszemu. Czy – wychowane wśród judaistycznych ortodoksów – dziewczynki mają wyrzec się matki (nazbyt wyzwolonej i pracującej), czy zostać z nią, tracąc łączność z wiarą ojca. W kontekście tych dylematów pojawia się sprawa najistotniejsza dla fabuły. Dotyczy siedemnastolatka, świadka Jehowy, który popiera decyzję rodziców, by wybrać raczej śmierć niż transfuzję krwi. Stroną w konflikcie jest szpital, który chce mieć prawo ratowania życia chłopca i to czym prędzej, bo upływające godziny drastycznie zmniejszają szanse. Chłopak za trzy miesiące uzyska pełnoletniość i wówczas żaden sąd niczego mu nie nakaże. Póki jest dzieckiem, można jednak uznać jego decyzję za nie w pełni świadomą i wymusić leczenie. Albo uszanować sprzeciw.

Ktoś powie, że to nic nowego, bo już nie raz o takim konflikcie słyszał. Ale pewnie przyglądał mu się przez pryzmat publicystycznych roztrząsań (rzadziej: przez subiektywne śledzenie jakiegoś znanego z autopsji przypadku). A tu mamy wgląd  w głowę Temidy. McEwan przestudiował kilka analogicznych przypadków, prześledził sędziowskie wyroki, a mowę orzekającą sędzi Fiony wzorował na autentycznej mowie któregoś z angielskich prawników. Ten werdykt to majstersztyk. Lektura obowiązkowa dla studentów prawa. Chapeau bas! Respekt dla prawa, odwaga i człowieczy głos urzędnika.

Ale to nie o tym ta książka. Długo nie wiedziałam, jak to ująć. Pomogła mi dyskusja krytyków, dających książce najwyższe rekomendacje (Tygodnik Kulturalny 23.10.15, TVP Kultura). Zestawiono W imię dziecka z inną prezentowaną powieścią (Perfidią Jamesa Ellroya). Przeciwieństwa wydobyły esencję.

Ta druga książka to 800-stronicowe tomiszcze, gąszcz wątków, dynamiczna, pełna zwrotów akcja, wszechświat ludzkich spraw. Powieść McEwana jest czterokrotnie „chudsza”, splatają się z sobą tylko dwa wątki: sprawa „dziecka”, o której bohaterka orzeka w sądzie i kryzys w życiu prywatnym. Siedemnastoletni Adam jest łącznikiem między wątkami. Opowieść uwzględnia punkt widzenia Fiony. Co czuje uratowane i utracone „dziecko”, czego doświadcza mąż? – możemy ledwie zgadywać. Słowem: dużo mniej, a też wszechświat. Opisany nie zwielokrotnieniem, lecz eliminacją szumu. 

Nie wiem, czy to książka dla wszystkich. Jeśli ktoś z natury nie ma cierpliwości do poznawania prawie sześćdziesięcioletnich kobiet, to może sporo przeoczyć. Jeśli natomiast podążymy tropem Fiony – co naprawdę nie jest trudne, bo McEwan to jednak pierwsza liga pisarska – odkryjemy też siebie (z przeszłości, z przyszłości lub z jakiegoś równoległego bytu).

Może ktoś pamięta ten wiersz kończący tomik Podróż zimowa Barańczaka? Sobowtór autora, ze słuchawkami walkmana na uszach (Schubert!) przygląda się swemu odbiciu. 

„Stojąc przed witryną, w jej lustrzanym tle
widzę kątem oka kubek w kubek mnie.
Wielkie podobieństwo, do złudzenia aż,
gdyby nie ta zmięta, postarzała twarz;
na wkroczeniu w starość przyłapana twarz„.

To właśnie ten moment w życiu Fiony. Podkreślony kaprysem (prowokacją?) męża, który postanawia przeżyć jeszcze jedno erotyczne uniesienie, zanim będzie za późno. Nie z Fioną, choć ją lojalnie (!) o tym powiadamia. Więc Fiona zda sobie sprawę, że trwa „przyłapanie” – na wypaleniu emocji, na kończeniu się pewnych możliwości, na dotarciu do ściany, na dziwieniu się, że ciało przestaje być tym własnym. A wszystko to rozgrywa się niczym podkład muzyczny do wpisanych w codzienny harmonogram rutynowych działań. Melodyjny lejtmotyw (u Barańczaka Schubert, u McEwana – wiersz Yeatsa w opracowaniu muzycznym Brittena) jest jak kontrapunkt, w którym spotyka się przeszłość i tlące się szanse na przyszłość. 

Gdy mówię o sobowtórze, nie mam wcale na myśli analogii między życiem czytelnika a życiem Fiony. To chyba drugorzędne, czy powieść czyta trzydziestoletni facet czy czterdziestoletnia kobieta (dzieci odpadają, bo znuży je opowieść bez rówieśników). Historia Fiony to taki skondensowany wszechświat, sprowadzony mistrzowsko do kilku sytuacji, paru wspomnień, garści emocji i obserwacji. Ale nie musi być tak, by do opowiadania o „każdym” potrzebny był splot tysiąca wątków. Można to osiągnąć dużo skromniejszą metodą. Kilkoma miesiącami uporządkowanego życia bardzo dorosłej kobiety, w którym co nieco się rozregulowało.

Ja sobie zapamiętam kilka błysków. Rozmowę, w której na jednej szali jest godność i niezgoda na czyjąś wobec nas nielojalność, a na drugiej chęć zatrzymania choćby erzatzu. Chwile radzenia sobie w świecie nagle pozbawionym gruntu. Zerkanie od niechcenia na ekran telefonu, by odnotować, że ktoś nie pisał, nie dzwonił, po prostu zniknął. Przestrach z powodu odpowiedzialności za ocalone życie. Rozpacz po uświadomieniu sobie błędu, który zabija niechcący. Ten płacz w ostatniej scenie (katharsis). Ale też wszystko to, co mówi o trwaniu i powrotach. Na przykład ten epizod o kubku kawy przełamującym blokadę (s.172). O delikatnym, niepewnym i nieoczywistym powrocie i odnalezieniu.

Ian McEwan, W imię dziecka (Children Act), Wydawnictwo Albatros 2015

taksówkarz

Taksówkarz (Taxi Driver), reż. Martin Scorsese, USA 1976

Dlaczego Taksówkarz? Dziesiątki powodów.
Pierwszy: jeździłam z Panahim żółtą taksówką po Teheranie? To dlaczegóż nie obstawić kursu nocną taryfą po Nowym Jorku z Robertem De Niro?
Drugi: obsesje i samotność Travisa Bickle`a. Zwłaszcza ta druga, którą smakuję, czytając Lotnisko w Monachium (i przy mojej ogromnej sympatio-skłonności do samotności, zaczynam ją podejrzewać o najgorsze).
Trzeci: żółty plakat z taksówkarzem mam vis-à-vis mojego stołu w miejscu pracy. Wgapiam się w niego, mgliście pamiętając wrażenia z bardzo dawnego seansu. Teraz mam na świeżo i to po podwójnym oglądzie!
Czwarty: żółć żółcią, ale to jest kinowy evergreen! Ani cienia myszki czy kurzu. Absolutne 10/10, któremu niewiele filmów może dotrzymać kroku.
Piąty: wiem, że Ameryki nie odkryję (choć właśnie że tak, najdosłowniej), pisząc o filmie Scorsese. Bo trzeba by wysmażyć sążnisty esej, a i tak już mądrzy przede mną rozbierali ten tytuł na porcyjki, a ci, którzy tu zaglądają, pewnie znają, bez moich przypomnień. Słowem: piąty powód jest taki, że pisać o Taksówkarzu, to jak z motyką na słońce ruszać. Więc dlatego.
Szósty: niesamowicie aktualny komentarz do tego, jak widzą świat „oburzeni”, „wkurzeni”, „zdesperowani”, którym przypisuje się ostatnio ogromny potencjał polityczny. Taxi Driver daje spectrum zjawiska.
Siódmy: słowa Urszuli Antoniak w FilmWebowym programie „Mój gust filmowy„. Jeden z lepszych odcinków, bo bohaterka ciekawa i inspirująca. I tam pojawia się Taksówkarz (od 3`50″ do 5`15″). Film z ulubioną rolą męską. Ekwiwalent greckiej tragedii i fenomenalne połączenie energii reżysera, scenarzysty i aktora. Może to nie brzmi jak bon mot, ale to absolutna esencja wszystkich możliwych recenzji. Primo – scenariusz, secundo – reżyseria (kto się zachwyca brawurowym Wilkiem z Wall Street, powinien wrócić do początków Scorsese`a, który owszem, rozwija się, ale geniusz objawił już w roku 1976), tertio – gra
Roberta De Niro. Czy jakiś młody aktor może nie marzyć o takiej kreacji? Albo czy może nie uczyć się budowania roli od młodego De Niro? W każdym razie: powinien marzyć i uczyć się jednocześnie.

Taksówkarz (plakat)

1.

Pierwsze kadry to oczy w samochodowym lusterku. Albo wykadrowane do takiego formatu. Bingo! Bo raz, że to są oczy, którymi przez dwie godziny oglądamy świat. Dwa, że tu naprawdę wiele zależy od filtru oczu i od kąta widzenia tego, kto patrzy. I zanim ruszę dalej, to zacząć muszę od tego, że Travis Bickle nie może spać. Zgłasza się do agencji taksówek, by pracować „anytime, anywhere”. Chce zabić czas. Zrobić coś ze swoim życiem… z kimś być, znaleźć cel i sens. Ok, słuszny kierunek, ale ważniejsze w tej informacji jest to, kim Travis jest na starcie. Kimś, dla kogo sens i cel nie są czymś naturalnym. Wrócił z Wietnamu. Nie ma bliskich (choć pisze listy do rodziców). Wkurza go świat. Najchętniej by go posprzątał, nie przebierając w środkach.

A odkąd jeździ nocną taksówką, powodów, by gorycz narastała ma coraz więcej. Nastoletnie prostytutki, zdradzające żony, cyniczni alfonsi, dilerzy i menele. W jednej z moich ulubionych scen taksówką Travisa jedzie Palantine, kandydat na prezydenta. Travis przekazuje mu swoje memento. Zapytany co go wkurza, odpowiada, że śmieci. (ok.28`) „Wiem jedno – ktoś powinien oczyścić to miasto, bo jest jak otwarty ściek. Pełno w nim brudu i śmieci. Nie mogę tego znieść. Wychodzę i czuję ten smród. Dostaję bólu głowy. Wszędzie się unosi. Prezydent powinien posprzątać ten cały bałagan. Spuścić go do szamba”. To właśnie filtr, przez który Travis widzi świat. Czy diagnoza jest trafna? Szaleństwo jest w wirującym zepsuciem Nowym Jorku czy raczej w głowie Travisa? I choć niewykluczone, że oba światy są w ruinie, to silniej przeraża dewiacja wewnętrzna. Czy skorzysta z niej polityk, demagogicznie szafujący hasłem WE ARE The PEOPLE?

2.

Skoro o patrzeniu mowa, wspomnieć warto jaki to z Travisa kinoman. Nocą jeździ, za dnia siedzi w kinie. Takim specjalnym, z pornosami. I nie dostrzega różnicy między repertuarem tego kina dla „dorosłych” a kinem w ogóle. Tu przychodzi na pierwszą (nieudaną) randkę z Betsy, którą przepłoszy dosadnością oferty. Oczywiście, zdziwiony konsternacją dziewczyny, zaoferuje w razie czego inny film, ale sam nie widzi w repertuarze żadnej anomalii.

Scena z patrzeniem to również słynna scena bąbelkowa. Jedno z kilku spotkań w barze taksówkarzy. Rozmowy najprzyziemniejsze, paplanina branżowa, punkt wsparcia dla kierowców z żółtych aut. Travis rozpuszcza w szklance wody musującą tabletkę. Wpatruje się w nią i to go wciąga, podkreśla outsiderski krój. Co można widzieć w bąbelkach? To czego nie widać gołym okiem, co prowadzi do wspomnień lub półświadomych traum. Jeśli ktoś widział filmoznawczą epopeję Marka Cousinsa „The Story of Film – Odyseja filmowa”, piętnastogodzinną opowieść o historii kina, ten wie, o czym mówię. Adekwatny, minutowy fragment można zobaczyć Tutaj. Bąbelki są cytatem. Z Carola Reeda (Niepotrzebni mogą odejść, 1946), Jean-Luca Godarda (2 or 3 Things You Know About Her, 1967). Pulsujące, pączkujące szaleństwo.

3.

Nie wdając się w szczegóły znajomości Travisa z Betsy (zjawiskowy blond anioł wcielony w Cybill Shepherd) i z nieletnią prostytutką Iris (13-letnia Jodie Foster!), zatrzymam się na scenach metamorfoz. Jak mówi Travis: „wszystko prowadziło mnie do tego punktu”, fatalizm deptał po piętach. Lecz działał poprzez małe przygotowawcze ruchy. Jak choćby zakup broni. Z rozmachem, od razu cztery spluwy, w tym magnum 44, które do filigranowych nie należy. Nie można oderwać oczu od De Niro ćwiczącego się w szybkości reakcji. Poobwieszany zmyślnymi pasami, ukrytymi kaburami etc. staje się chodzącym arsenałem. Mniej więcej w połowie filmu zaczyna się przemiana w człowieka misji. Co ciekawe: misja jest rzeczą wtórną – Travis ma inklinację, by zabić polityka lub by wyzwolić z opresji prostytutkę. Nieważne, ważne, że staje się „misjonarzem”, zdeterminowanym mścicielem.

Travis pręży swe muskuły i refleks przed lustrem. Robi wrażenie! „Do mnie mówisz?” „Jestem człowiekiem, który mówi «dość»”. 
” – I`m standing here. You make the move.
Don`t try it, you fuck.  It`s your move. You talking to me? Well, I`m the only one here. Who the fuck do you think you`re talking to me? Oh, yeah.”
A potem wyjdzie i posprząta świat.

Jedno robi aktor, drugie scenarzysta z reżyserem. Bo gdy Travis pojawia się na wiecu wyborczym, mamy rewelacyjne preludium, budujące efekt zaskoczenia. Nadjeżdża żółta taksówka, wysiada z niej kierowca i zmierza na plac, miesza się z tłumem… A wszystko to ujęte półzbliżeniem, kadrującym poniżej głowy. Gdy kamera wznosi się i odsłania twarz, nie sposób nie wcisnąć się mocniej w fotel (kanapę czy co tam jest w pobliżu). Łysa pała z irokezem, nowy image buntownika. Znak, że choćby nie wiem ile działo się na naszych oczach, aktorski prestidigitator i tak wyjmie królika z cylindra a gołębia z chusteczki.

Taxi driver. Robert do Niro4  Taxi driver. Robert do Niro2

4.

Oczywiście, to, że Travis nie lubi „takich” ludzi może mieć przyczyn bez liku. A „takich” jest pojemne. Mieści czarnoskórych i białe, zimne kobiety, tych, co jawnie chcą ulepszać świat i tych, co po cichu rozszerzają jego gnicie. W rozmowie z Iris daje jej wskazówki jak konserwatywny starszy brat. „Powinnaś chodzić do szkoły. (…) Mieć kolegów i ładne sukienki”. Bo też największymi radykałami są konserwatyści. To wiadomo. W pojedynku z dwunastolatką: kto zna lepiej życie? Ja, bo widzę całe to bagno i wiem, że wszystko powinno być na swoim miejscu, a nie jest. – mógłby rzec Travis. A Iris na to – jesteś frajer. Kobiety są  wyzwolone. Nie masz prawa nikogo oceniać. Wszystko dlatego, że jesteś Skorpionem, ja jestem Wagą i mam rację. Parafraza rozmowy.

Więc jedną z przyczyn może być to, że Travis jest Skorpionem. Albo to, że ma za sobą Wietnam. Inny powód to wykańczająca bezsenność i samotność, już Dostojewski zdiagnozował, że gdy myśli kotłują się bez luftu i wymiany, prowadzą do ekstremum. Bodziec w rodzaju odrzucenia przez kobietę lub beztroskiej miny łotra (Harveya Keitela, ulicznego szefa Iris) działa jak zapałka na słomę.

Stymulacją są też zapiski w pamiętniku. Dają poczucie władzy nad rzeczywistością. Bo tak działa pisanie: tworzy wirtualny świat i pozwala wierzyć, że to ten prawdziwy. Mam władzę nad przecinkiem, to mogę przestawiać klocki. Szaleństwo – jak mniemam – lubi być zracjonalizowane.

5.

Finał to jazda bez trzymanki. Wszystkie strzelby, dosłowne i metaforyczne, muszą wystrzelić. Aż po ostatni nabój. Po scenę, w której ranny Travis, pod ostrzałem policji, kieruje okrwawioną rękę do swojej skroni i teatralnie trochę, a trochę autoironicznie, oddaje wyimaginowany strzał, który go uciszy: pif-paf. De Niro stosuje zgrabniejszą onomatopeję, trudno odtworzyć w zapisie.

Dodam, że za każdym razem, gdy oglądam epilog, mam ochotę iść w zakład, że to sen. Imaginacja, surrealizm, jakaś opcja alternatywna. A tu nie. Naprawdę sprawy mogą się obrócić w niespodziewanym kierunku. Szaleństwo jest w cenie. Można powiedzieć: świat normalnieje za sprawą szaleńców. No, posypałabym tę sentencję szczyptą kpiny.

Nie mogę wyjść z podziwu dla sposobu, w jaki łączą się tu ze sobą różne porządki. Zdjęcia nocnej odsłony New York City zrobione przez Michaela Chapmana. I muzyka, zwłaszcza motyw przewodni, jazzowa pościelówa.  Zespolenie smutku i nostalgii, wydawać by się mogło dalekie od furiackiej rewolty buntownika. A jednak z nią współgra.

Polecam powroty do klasyki, jest zielona jak pietruszka i bogata w minerały.