Nie będę oryginalna, sięgnę po Márqueza. Gazety pełne są wspomnień, recenzji, podsumowań – jak zawsze, gdy ktoś powszechnie znany odchodzi. W Magazynie Świątecznym („GW”) można przeczytać nieznane dotąd opowiadanie, przetłumaczone przez Carlosa Marrodána Casasa. Jerzy Pilch twierdzi, że dzięki takiemu tłumaczowi polski Márquez jest lepszy od oryginału. ;)
Najulubieńszy fragment z powieści, którą cenię szczególnie, dotyczy walki z amnezją. Na Macondo nadeszła plaga bezsenności. Najpierw dotknęła Rebekę, stopniowo pozostałych mieszkańców. Ok, był czas, by ponadrabiać zaległości, lecz co za dużo, to niezdrowo. Nie sposób było przywołać sen. Do tej niedogodności dołączyła kolejna: zapominanie słów, nierozpoznawanie przedmiotów, zatracanie orientacji we własnym życiu, w tym, co się myśli, czuje, czego się pragnie. Najprawdziwszy problem – który mniej magicznie, ale równie dotkliwie, przydarzyć się może każdemu, choćby i dziś. Na szczęście: jest na to rada. Zanim nadejdzie Melquíades z lekarstwem, można rozważyć pomysł jednego z Buendich.
„Metodę, która przez wiele miesięcy miała ich bronić przed zanikiem pamięci, wymyślił Aureliano. Odkrył ją przypadkowo. Dobrze znając bezsenność, gdyż był jednym z pierwszych, którzy jej ulegli, opanował do perfekcji sztukę złotniczą. Pewnego dnia szukał małego kowadełka, którego używał do walcowania metali, i nie mógł przypomnieć sobie nazwy tego narzędzia. Ojciec podpowiedział mu: «kowadełko». Aureliano wypisał to na kawałku papieru i przykleił etykietę do przedmiotu. W ten sposób mógł mieć pewność, że nie zapomni tej nazwy w przyszłości. Nie przyszło mu na myśl, że jest to pierwszy objaw zaniku pamięci, ponieważ przedmiot miał nazwę trudną do zapamiętania. W kilka dni później jednak odkrył, że z trudem przypomina sobie nazwy prawie wszystkich przedmiotów w laboratorium. Tak więc oznaczył je odpowiednimi kartkami i wystarczyło przeczytać napis, żeby je rozpoznać. Kiedy ojciec zakomunikował mu, że zapomniał prawie wszystkie najważniejsze wydarzenia ze swego dzieciństwa, Aureliano zapoznał go ze swoją metodą i José Arcadio Buendia zastosował ją praktycznie w całym domu, a później narzucił całemu miasteczku. Pędzelkiem umoczonym w farbie malował na każdej rzeczy jej nazwę: stół, krzesło, zegar, drzwi, ściana, łóżko, garnek. Wyszedł do zagrody i oznaczył wszystkie zwierzęta i rośliny: krowa, koza, świnia, kura, juka, malanga, banany. Stopniowo, obserwując nieskończoność wariantów zaniku pamięci, zdał sobie sprawę, że może nadejść dzień, kiedy będą rozpoznawać rzeczy po napisach, ale zapomną ich przeznaczenia. Wtedy rozszerzył swoje napisy. Etykieta, którą zawiesił na szyi krowy, była przykładem sposobu, w jaki mieszkańcy Macondo byli zdecydowani walczyć z chorobą: «To jest krowa, trzeba ją doić co rano, żeby dawała mleko, a mleko trzeba zagotować, potem zmieszać z kawą i zrobić kawę z mlekiem». Tak więc żyli w wymykającej się rzeczywistości, którą chwilowo mogli schwytać za pomocą słów, ale która musiała wymknąć się bezpowrotnie wraz z zapomnieniem wartości słowa pisanego.
U wylotu drogi z moczarów umieszczono napis: «Macondo», a nieco dalej inny, większy, przy głównej ulicy:«Bóg istnieje»”.
Gdy lata temu Stanisław Barańczak pisał metafizyczno-motoryzacyjny esej o amerykańskich tablicach rejestracyjnych (Tablica z Macondo), sięgnął do tej metody. Skoro można zakomunikować coś światu (i sobie) za pomocą dostępnych pięciu-sześciu liter, to niech to będzie coś, o czym naprawdę warto pamiętać. Wybrał wtedy wieloznaczne credo: „ON JEST”. Bóg, drugi człowiek, czytelnik…
Z okazji Świąt życzę Wszystkim, by odnaleźli takie zaklęcie lub upewnili się w swych życiowych prawdach. Warto zapisać. By potwierdzić oczywistość lub przywołać do istnienia to, czego brak. Sprawdzony sposób na trzymanie się swego kursu przy kolejnych zawieruchach, zmartwychwstaniach i innych księżycowych przemianach.