Archiwa tagu: sztuka

frankofonia – wszyscy albo nikt – zanim się pojawiłeś

Proces przywykania i odwykania od bloga to mocny temat. Z kategorii uzależnień i rozleniwień. Do wzięcia. U mnie krawędź: w tę albo we w tę, trzymam się krawędzi. I w tej niewygodnej pozycji biorę się za kilka filmów naraz. 

Czy mnie się wydaje, czy wszystkie filmy są o Paryżu? Może niektóre dzieją się gdzie indziej, to wówczas o Paryżu się tylko coś mówi, śpiewa lub śni. Tak mi się trafia. I jeszcze to, że co oglądam, to jakby cytat z czegoś, co już było. 

Pierwsze: Frankofonia. Aleksander Sokurow, nazwisko-stempel. Żadnej pogoni za akcją. Wprowadzenie postaci z historii. Gatunek pogranicza – najtrafniej chyba nazwać go filmowym esejem. Reżyser sam prowadzi narrację, sam się pojawia w opowieści i subiektywnie sugeruje, co jest dziwne, co warte refleksji i w jakim świetle widzieć to, co podsuwa obraz.

FrankofoniaBohaterem jest Luwr. Zwłaszcza z czasów II wojny światowej, gdy dzielny dyrektor Jacques Jaujard i inteligentny, rozmiłowany w sztuce niemiecki oficer Wolff-Metternich prowadzili z sobą grę o dużą stawkę. Można by przyjąć, że „bardzo francuski” Jaujard (który tą francuskością tłumaczy nieznajomość niemieckiego) i podporządkowany hierarchii Metternich będą wrogami. Jeden chce ocalić skarby Luwru dla Francuzów, drugim kieruje niemiecki pietyzm i egocentryczne przekonanie, że piękno trafi do zwycięzców. Obu łączy potrzeba ocalania, która katalizuje wzajemne kontakty. 

Film jest refleksją o sztuce w czasie zawieruch wojennych, o grabieży, o tajnych akcjach ocalających narodowe skarby. Malarskie arcydzieła są przynależne nam wszystkim, lecz w czyjeś ręce złożone. Historia pisze spektakularne koleje losu statycznym z natury dziełom sztuki. Barbarzyńską kradzież przeprowadzają humaniści z nazistowskiej armii. 

Mnóstwo archiwaliów: filmy, zdjęcia, animacje sięgające do prehistorii (tu: do początków Luwru). Sos refleksji Sokurowa. Gęsty, subiektywny, prowadzony tonem „filozoficznym” (uszczypliwie powiem: monumentalno-poetyckim). Nie wszystko zostaje w pamięci, trzeba by notatki sporządzać, ale dla wyprawy w głąb Luwru – warto. Również wtedy, gdy Luwr jest niemal pusty, bo zostały w nim same rzeźby. Gdy Géricault i Leonardo zmieniają lokum na mniej reprezentatywne, za to dużo bardziej ryzykowne dla faktury i stanu arcydzieł. Czasem Sokurowa przywołuje zew ojczyźniany i przenosi się myślą nad Newę. Losy muzeów są w burzliwych czasach podobne. Zaskoczyło mnie rozżalenie, że Niemcy, którzy z pokłonem przyjmowali (czytaj: przywłaszczali) dziedzictwo francuskie, nie mieli uznania dla kolekcji ze wschodu. Aż nie dowierzam, ale za mało wiem, by podważać, że Ermitaż nie był wyzwaniem równie kuszącym i budzącym (ocalający) żar pożądania.

Paryż: Film o Paryżu wojennym, o Luwrze, więc o jednym z paryskich punktów stałych.
Cytat: Z jednej strony dokumenty o sztuce zagrabionej, z drugiej (bo jednak Sokurow jest filmowym eseistą) – nawiązania do wcześniejszego filmu tego reżysera: Rosyjskiej Arki (2002). Arka była niezwykła, emocjonalnie mi bliższa, choć również mocno koncepcyjna. Była nakręconą w jednym ujęciu (!) podróżą przez 300 lat historii carskiej Rosji rozgrywającej się w salach Ermitażu. Dziwny ten Sokurow. Po Luwrze chyba ponownie ruszę do muzeum w Petersburgu. Nawet jeśli miesza mi się zachwyt z irytacją, zaciekawienie z podejrzeniem o manieryczność.

Drugie: Wszyscy albo nikt. Na faktach oparta komedia. Reżyser (Kheiron) opowiada o własnym ojcu, Hibacie Tabibie, który – jeśli wierzyć opowieści – stał się symbolem pozytywnego uchodźcy. Najpierw trafiamy do Iranu za czasów szacha Chomeiniego. Dyktatura, prześladowania i z humorem pokazane perypetie opozycji. Czysta komedia. Gra toczy się o wartości, ale Hibat zyskuje sławę, gdy odmówi zjedzenia ciastka. Poświata heroizmu bije po oczach, do czasu gdy na oczach kolegów ustawi go do pionu świeżo upieczona żonka. Są we troje: Hibat, Fereshteh (żona) i synek Nouchi, który zakazane dokumenty nosił w pieluchach i wiedział, kogo obrzygać. Trzeba z Iranu uciekać i wtedy padają słowa: „Nous trois ou rien”, które są oryginalnym tytułem filmu. Będzie niejeden zakręt, ale bycie razem jest tym, co nadaje życiu sens, a działaniom moc.

Wszyscy albo niktHibat wybierze życie we Francji, gdzie nostryfikuje swój prawniczy dyplom i gdzie z całych sił będzie budował wspólnotę na przedmieściach. Tytuł nabiera rozszerzonego znaczenia. My troje, ale w ogóle: my, którym przyszło żyć obok siebie. „Obok” trzeba zastąpić słowem „razem ze sobą”. Piętrzą się komediowe sytuacje, rozgrywane w szemranym środowisku paryskiego przedmieścia, w które wplątani są tubylcy (Francuzi różnych etnicznie domieszek) i świeżo przybili imigranci. Ufność i nieufność splecione są w warkoczyk. A Hibat mówi: jak możesz niszczyć, co twoje? I przydziela łobuzom odpowiedzialność. 

Film się we Francji podobał, jeśli można sądzić po nominacji do Cezara (2015). Zgrabnie punktuje poważne społeczne tematy, dotyka węzełków (splotów), które choć przypieczętowane latami współżycia, to przecież – choćby z powodu różnorodności, która jest bogactwem i punktem zapalnym zarazem – nigdy nie będą gładkie jak lustro. Mądra, pozytywna przypowieść z happy endem.

Dla mnie z gatunku rzeczy raczej słodkich niż treściwych. Deser. Bo mięso i węglowodany to w tym samym czasie powstały film Imigranci (Dheepan) Jacquesa Audirarda, zdobywca Złotej Palmy (2015). Tu bohaterem jest „rodzina” ze Sri Lanki, niemająca tej magicznej bliskości co rodzina Hibata, bo będąca in statu nascendi. Troje nieznanych sobie ludzi: on (partyzant), ona (dwudziestolatka uciekająca z piekła) i dziecko (9-letnia, oderwana od rodziców, grzeczna, zdana na dorosłych dziewczynka) zdobywają dokumenty rodzinne i nimi posługują się we Francji. Zrastają się jakoś, nie bez bólu. Podobnie jak asymilują się we francuskiej społeczności paryskiego przedmieścia. Z oporami. Dheepan, po nieudanych próbach handlu świecidełkami w centrum, przenosi się w podminowaną strachem i gangsterką społeczność podmiejską. Jest dozorcą. Nie ma złudzeń, nie jest optymistą, nie ufa przedwcześnie i na zapas. To, co się wydarzy, jest nieprzewidywalne. Inaczej niż w filmie Wszyscy albo nikt, gdzie nawet Legia Honorowa dla Hibata jest zgodna z krojem oczekiwań.

Paryż: jak najbardziej, ten spoza widokówki, bez Luwru, Wieży Eiffla i Katedry Notre Dame. Francuskość tworzy się w etnicznym tyglu. I w opowieści Kheirona zwycięża – nie ujednolica społeczeństwa, lecz pozwala ludziom dojrzewać do trójkolorowych wartości: wolności, równości i braterstwa. Nie zajmuje się podszewką. Ale może i dobrze. Przecież koncentracja wyłącznie na supełkach i podszewkach też nie ma glejtu na słuszność.
Cytat: rewersem dla tego filmu są Imigranci (ww.) a trochę też animacja Persepolis, w której Marjane Satrapi serio i półżartem opowiadała o szukaniu wolności w kraju talibów. Humor podobnego gatunku.

Trzecie: Me Before You, angielski tytuł brzmi lepiej niż polski: Zanim się pojawiłeś. Anonsuję: me-lo-dra-mat. Więc pewne sprawy muszą się ułożyć według wzorca. On, ona, miłość, przeszkody, jakaś totalna niemożność i jakieś metaforyczne zwycięstwo – pomimo okrutnego losu i dzięki charakterowi bohaterów. Amerykańska sceneria (skąd tam się wziął taki baaardzo stary zamek?, może teleportowany z Europy…) i aktorzy z Gry o tron: Emilia Clarke (matka smoków, Daenerys Targaryen) i Charles Dance (Lord Tywin Lannister). 


sprostowanie: to nie USA, to Anglia! Patrz: komentarz dee4di

Me Before YouAle opowieść współczesna i jeśli cytat, to z kina gatunków lub z Nietykalnych – jako że amant jest bogatym tetraplegikiem (uszkodzenie rdzenia kręgowego z paraliżem ciała od ramion w dół), a amantka – bezpretensjonalną, radosną dziewczyną, niewtajemniczoną w arystokratyczne snobizmy, za to świeżą i dowcipną. Wariant związku Phillippe`a i Drissa.

Chyba nie będę opowiadać? On – niegdyś wysportowany i zabójczo przystojny, teraz – sparaliżowany, marudny i … zabójczo przystojny. Ona: ładniutka, niezdolna do złych emocji, rekompensująca sobie całą mieliznę prowincjonalnego życia barwnością strojów. Jeśli ktoś umie oglądać melodramat, nie koncentrując się na perypetiach miłosnych, to za wątek zasadniczy uzna przebieranki Lou Clark. Buciki w kwiatki, sweterki w kropeczki, rajstopy w paski (furorę robią rajstopy-osy). Można rozważyć kategorię Oscara doceniającą noszenie z wdziękiem rzeczy, z którymi ciało kobiety ma pod górkę. Emilia Clarke jest stuprocentowo urocza. A uroczość jest gwarantem melodramatycznego sukcesu. I choć od bohaterki pozytywne emocje biją na odległość i transformują świat na lepszą modłę, to i panicz ma uśmiech, który pozwala nie widzieć niczego poza nim. To Sam Claflin (ja kojarzę z komedii romantycznej Love, Rosie).

Uczciwie przyznam, że nie sposób się nie wzruszyć. Nic nie szkodzi, że to ekranizacja książki z typu tych, których nie czytam. Może trzeba oddać honor literaturze krzepiącej głodne serca, uwrażliwiającej, dodającej skrzydeł, mówiącej, że nie ma rzeczy niemożliwych i opowiadającej te niestworzone historie, jakby czekały na nas tuż za rogiem. Literatura jedno, film drugie. A życie trzecie. Polecam sprawdzić swą podatność na charyzmę aktorów grających wdziękiem. :)

Paryż: no właśnie, dopiero w epilogu. Pojawia się wcześniej we wspomnieniach najszczęśliwszych chwil, zapamiętanych przez Willa z czasów, gdy był młodym bogiem. A potem staje się preludium dla samodzielnego życia Lou. Bo gdzie ona ma nosić swe koszmarno-śliczne sukienki jak nie w Paryżu? Gdzie ma się uczyć mody, pić kawę, kupować perfumy? Tylko w Paryżu. Paryż jest wszędzie, choćby w minimalnym stężeniu, we śnie czy innej jakiejś mrzonce.
Cytat: Nietykalni są kontekstem trafnym, choć zawyżającym poprzeczkę. Ostatnim melodramatem, który mi się podobał, był Brooklyn. Przywołam więc właśnie ten tytuł. Oba filmy przynoszą role dziewczyn, które po prostu się lubi. Irlandka z Brooklynu jest delikatną, nabierającą kobiecej świadomości dziewczyną, postawioną przed wyborami, z których każdy ma swoje konsekwencje. Lou z Me Before You to wariatka, Ania Shirley w wydaniu trzpiotowatym. I tak są opowiedziane ich historie, że decydujesz na starcie: lubię, wybaczę wszystko lub no nie! – a wówczas czepiasz się o wszystko. 

birdman

Birdman, reż. Alejandro González Iñárritu, USA 2014

Iñárritu to bezdyskusyjny mistrz kontrapunktu. Dyrygent prowadzący niezależne linie melodyczne i wiążący je w polifoniczny węzeł. Każda z nich pozostaje sobą, ale też – wzbogacona współbrzmieniem – staje się czymś więcej. Oczywiście, skoro mówimy o filmach, linią melodyczną jest tworzący opowieść wątek. Skupić się na jednym to wcale niemało, a tu drugi, trzeci, czasem czwarty. Przy kolejnym oglądzie wcale nie jest prościej, bo każdy z wątków oglądamy intencjonalnie – tropiąc jego związki z pozostałymi (bo już wiemy, że one są i im mniej nazwane wprost, tym istotniejsze). Amores peros, 21 gramów, Babel. Trzy potwierdzające to tytuły.  BirdmanI najświeższy: Birdman, w którym fabuła nie rozszczepia się na oddzielne wątki. Wręcz przeciwnie, opowieść koncentruje się na jednej sprawie: ostatnich próbach i premierowym spektaklu sztuki. Pierwszoplanową postacią jest aktor chcący sobie samemu i wszystkim wokół udowodnić, że jest aktorem, nie celebrytą. Spektakl ma odegrać rolę lakmusowego papierka.

Czas i przestrzeń ściśle do głównego zdarzenia przylegają. To ledwie kilka dni z wieczornymi przedpremierami, aż po premierę i The Day After. Ciśniemy się na deskach Broadwayu, w piwnicznych garderobach i korytarzach, raz po raz wychodząc w najbliższą przestrzeń (dach, ulica, pub) dla zaczerpnięcia tchu lub zaciągnięcia się papierosem.

Inny Iñárritu? Ten sam. Tym razem polifonicznie splatający z sobą różne kody kulturowe: biograficzne, literackie, teatralne, filmowe, popkulturowe, socjologiczne, recenzenckie etc. Zamiast kontrapunktu nieustanne przenikanie się wielu warstw.

***

Riggan Thomson (Michael Keaton) to hollywoodzka gwiazda o szalonej (niegdyś?) popularności. Zagrał w superprodukcji (i jej licznych sequelach). Mike Shiner (Edward Norton), młody zdolny broadwayowskiej sceny ripostuje mu, że „popularność to tylko marna kuzynka prestiżu”, a ludzie i tak nie znają Riggana Thomsona, lecz „gościa w stroju ptaka, który opowiada dziwne historyjki”. Jak by nie było czarny ptasior chodzi za Rigganem, mówi do niego, kusi gwiazdorstwem i przekonuje, że nie umilknie, już zawsze będzie tuż obok, pod skórą, w głowie, nie pozwoli Rigganowi zapomnieć o sobie, bo…jest nim (albo odwrotnie: Riggan jest ptaszyskiem). Birdman7Warstwy: 1) biografia: Michel Keaton ogrywający własną karierę i wcześniejszy występ w Batmanie (1992). Problem Riggana staje się więc realnym pytaniem o wartość kunsztu aktorskiego tych, którzy zasmakowali popkulturowego sukcesu.

2) popkultura/świat Hollywood: W dialogach raz po raz żongluje się ikonami mainstreamu. A to plotka o Martinie Scorsese, który ma na premierze rozgrywać casting do nowego filmu. A to Woody Harrelson (Igrzyska śmierci 3), Michael Fassbender (tu wspomniany jako aktor z X-Mena), Jeremy Renner (jeden z Avengersów) etc. Czy anegdota „katastroficzna” o George`u Clooneyu, która jednak potwierdza, że choć Riggan deklaruje powrót na łono Sztuki, żal mu statusu gwiazdora, bezpiecznej amortyzacji dawanej przez sztab pracujących na niego „wizażystów”. Ze świata popkultury jest, oczywiście, materializująca się postać Birdmana. 

3) kod fantastyki – wieloznaczny i dodający do będącej w przewadze konwencji realistycznej, szaleństwo wizji. Można pójść za sugestią i wierzyć, że Riggan raz po raz fruwa czy telepatycznie przesuwa przedmioty. A można też traktować go jak znak narastającej choroby psychicznej lub spalającego zaangażowania w sztukę, które wystawia wysoki rachunek: coś za coś. 

4) litertura – film – teatr – bo przecież mamy trzy w jednym. Opowiadanie Raymonda Carvera (O czym mówimy, kiedy mówimy o miłości) zaadaptowane scenicznie (fragmenty scen w różnych wariantach są teatralnym smaczkiem Birdmana). Z Carvera jest też motto filmu, mówiące o tęsknocie za miłością i byciem dla kogoś kimś ważnym. Jego parafraza pada w scenicznych puentach. Oglądamy jednak film. Film, w którym tekst literacki i sceniczne interakcje przełożone są na stricte filmowy język, wprowadzający między innymi całą (niedostępną czytelnikom i widzom teatralnym) zakulisowość scenicznych zdarzeń.

Birdman55) aktorstwo – najgrubszą kreską rysując, zaznaczymy rozdział między grą aktora filmowego i teatralnego, ale rzecz ma wiele niuansów, które rozgrywają się w starciu: Riggan – Mike. Pierwszy ma przed sobą przede wszystkim konfrontację z obcym światem teatru, więc jak nigdy dotąd wchodzi w rolę całym swym ciałem, psychiką i talentem. Nawet Mike (w rozmowie z Tabithą, krytyczką teatralną) odrzuci jej drwiącą etykietę „hollywoodzkiego klauna w kostiumie ptaka„, bo Riggan jest kim jest, ale w dniu premiery wejdzie na scenę i postawi wszystko na jedną kartę. 

Kulisy odsłaniają, jak serio aktorzy angażują się w zadanie i jak wielką wagę przywiązują do sukcesu. Mike, słynący z brawury scenicznej, eksperymentów, spontaniczności i „superrealizmu” (prawdziwy gin i nieudawany seks) powie wręcz, że sobą jest tylko na scenie, gra wszędzie poza nią. Oczywiście, że brzmi w tym pogłos szekspirowskiego toposu theatrum mundi.  Tym bardziej, że przecież Mistrz ze Stratfordu wraca również w popisie anonimowego aktora, który chcąc ukazać „skalę możliwości”, wygłasza monolog Makbeta o życiu, które jest powieścią idioty, a jakże.

5) krytyka teatralna (literacka, filmowa) – jej apodyktyczność, asekuranctwo, nierzetelność czy koniunkturalność – albo niezłomność, kryterialność, ochrona Sztuki przed oszołomstwem.Trzy sceny, w których pojawia się Numer Jeden teatralnego świata recenzentów z Nowego Jorku, Tabitha Dickinson, to arcyciekawa konfrontacja artystów i komentatorów. Najpierw jest rozmowa w pubie, Mike kontra Tabitha, w której wyczuwa się obustronną świadomość roli i tego, że każde z nich gra antagonistę drugiego. I za nic nie zmieniłoby kostiumu. Puenta należy do Mike`a: „Człowiek zostaje krytykiem, gdy nie może być artystą”.

I od podobnych słów rozpoczyna się scena druga (w tym samym miejscu, niecałą godzinę seansowego czasu później) między Tabithą i Rigganem, który zagaja: „co musi się stać w czyimś życiu, że zostaje krytykiem?” Już te animozje są wystarczająco pieprzne. Do tego świetnie zagrane napięcie, częściowo hamującego swe emocje aktora i cynicznie konkretnej pani krytyk. To jedno z pól konfrontacji: emocje (zaangażowanie, wystawienie na ocenę) – intelekt (wartościowanie, stawianie not). Jedna z moich ulubionych scen. Dynamiczna, choć bardzo „wypowiedziana”, bo zarówno Riggan, jak i Tabitha nazywają wprost swoje pretensje.

Zapamiętałam, że krytyczka na szczycie hierarchii swych kryteriów recenzenckich stawia misję. Ocalić teatr, ostatni bastion sztuki ignorujący blichtr celebry. To jej pozwala powiedzieć: „Zniszczę cię” jeszcze przed obejrzeniem spektaklu. I rozpoczyna wdeptywanie w ziemię wszystkiego, co Riggan sobą reprezentuje. A według niej jest to beztroska, nonszalancja, brak rzemiosła, płytkość i zależność od vox populi (box office`u czy innych pomiarów popularności). Tarczą Riggana Thomsona jest przekonanie o wtórności krytycznych diagnoz (Tabitha może pisać co chce, nie podejmując ryzyka, patrząc na wszystko – na sztukę, człowieka, na kwiat w wazonie – jak na coś, co trzeba sklasyfikować). Ostatecznie, zarzut do odparcia. Mocniejszy będzie następny, obnażający płytkość recenzji i brak profesjonalizmu. Riggan wyrywa notatnik i czyta zapiski Tabithy. Myślę, że Iñárritu wszedł w tej scenie w rolę Mściciela. Dostało się Tabhicie i wszystkim krytykom świata. Bo jeśli tak by było, że zamiast rzetelnej analizy rozdają etykietki i napuszone epitety, to czas najwyższy, by „przestali mylić dźwięki, które słyszą w swojej głowie z prawdziwą wiedzą”.

Scenę trzecią przemilczę, bo buduje finał, a w roli głównej wystąpi tekst napisany po premierze.

6) socjologia i generacje – o czym mówimy, gdy mówimy o zmianie generacji? O niewyobrażalnym przyspieszeniu, przepaści, totalnej zmianie kanałów, którymi dociera się do innych (zarówno wtedy, gdy mamy na myśli interakcje z bliskimi, jak i wówczas, gdy przyglądamy się tekstom kultury – inaczej niż dotąd odbieranym i komentowanym). Kwintesencją tego tematu jest starcie ojca z córką, Riggana z młodziutką Sam, która dopiero co zakończyła odwyk i zostaje przychwycona na pokątnym popalaniu. Pierwsza z płaszczyzn sporu dotyczy sfery relacji i zaufania. Ale mnie interesuje tło drugie.  Birdman3

Riggan sprowadza swe pretensje do tego, że coś może zakłócić efekt jego pracy. A jemu tak straszliwie zależy, by ludzie przyszli do teatru, uczestniczyli, przeżywali, docenili etc.

Sam (Emma Stone), poza tym, że nakłuwa balon egocentryzmu (nie o ideę tu chodzi, lecz o karierę i bycie ważnym), demaskuje też anachronizm odbioru sztuki. Przede wszystkim jej sacrum czy choćby ważność. A z pełnej wściekłości pyskówki wynika jedno: dziś nic nie jest tak naprawdę ważne, nikt nie kibicuje ci, byś stał się kimś, bo świat goni za wiatrem. Może cię obdarzyć uwagą tylko na moment i to pod warunkiem, że zejdziesz z teatralnych desek i zalogujesz się gdzie trzeba. Tam, gdzie dzieje się WSZYSTKO. Riggan pokpiwa, że tak myślą frajerzy, którzy chcą zaistnieć w sieci. Sam ripostuje: to ty masz problem z zaistnieniem. „Nienawidzisz blogerów, wyśmiewasz się z Twittera, nie masz nawet Facebooka. To ty nie istniejesz”. Jasne, że głos dziewczyny nie jest wykładnią, ona sama czuje, że się zagalopowała. A późniejsze sceny, w których zakłada ojcu konto na Twitterze lub informuje, że filmik z zarejestrowanym truchtem Riggana (w majtkach i skarpetkach) trafił na YouTuba i w ciągu godziny zdobył setki tysięcy fanów – brzmią ironicznie.

Zostawiłam tę scenę na koniec, bo pada w niej jedno z najważniejszych dla mnie zdań, które definiuje mi film Iñárritu. Mówi Sam: „Robisz to [spektakl], bo jesteś przerażony, jak my wszyscy, że jesteś nieważny. I wiesz co? Racja. Jesteś. To nie jest ważne. Ty nie jesteś ważny. Przywyknij do tego”. Mam nadzieję, że nie ja jedna odbieram Birdmana jako podważenie tej myśli. Coś jednak ma (może mieć) znaczenie. Dla kogoś jesteśmy (możemy być) ważni. I nie warto (to nie jest jedyna opcja) przywykać do egalitarnej pulpy, w której nic nie istnieje dłużej niż moment, a o ważności decydują lajki czy hejty.

***

Naprawdę niezły film. Zostanie z nami dłużej niż gorączka oscarowej nocy. Póki jeszcze mam kilka godzin na snucie spekulacji, dodam, że to mój faworyt. Najlepszy film.

Oj, Whiplash bardziej poruszyło emocje, Grand Budapest Hotel intensywniej mrugał aluzjami, a Boyhood mnie wzruszył. Lecz filmem najważniejszym, mającym przede mną jeszcze sporo odczytań jest Birdman.

***

aneks
Oscarowe statuetki
najlepszy film
najlepszy reżyser (Alejandro González Iñárritu)
najlepszy scenariusz oryginalny
najlepsze zdjęcia (Emmanuel Lubezki).

I pięć nominacji: aktor pierwszoplanowy (Michael Keaton), aktor drugoplanowy (Edward Norton), aktorka drugoplanowa (Emma Stone).

sen o miłości

Słowem wstępu zaznaczę, że mi się ma na odzwyczajenie. Odkleił się tamaryszek od rzeczywistości. Oglądam teraz filmy na potęgę. Mowy nie ma, by o każdym z nich pisać tekst. Co by tu…, jak by tu to przełamać? Sposobem, tamaryszku, sposobem. Słyszę schizofreniczną podpowiedź… Będzie więc cykl uwag wielce selektywnych, które nie pretendują do bycia recenzją.

Dwa w jednym. Filmy o miłości niemożliwej, wyidealizowanej, zrodzonej z tęsknoty i prowadzącej do nieuchronnego fiaska. O grze z tożsamością. Z mężczyzną w roli głównej i kobietą w tle, choć można by się kłócić, czy nie odwrotnie, skoro kobieta pociąga za sznurki i przejmuje ster.

Koneser, reż. Giuseppe Tornatore, Włochy 2013

koneser. pokój z portretami

Kto podrzucił reżyserowi Prusa? Virgil Oldman jest co najmniej o dekadę starszy od Stacha W., ale elastyczne dziś granice młodości czynią ich równolatkami. Dojrzały mężczyzna, samotny, oddany swej pracy, unikający życia towarzyskiego, na pierwszy rzut oka sprawiający wrażenie gbura. Może nawet nieświadomy tego jak bardzo tęskni za uczuciem. Świadomość obudziłaby w nim czujność. On tymczasem udaje się bezbronny do starej willi, w której trzeba wycenić nagromadzone przez zmarłych właścicieli dzieła sztuki. (Jak niegdyś Stach, któremu Rzecki kupił bilet do opery. A potem już nie było odwrotu. Poruszone serce tak bardzo dziwi się swemu ożywieniu, że brnie w zależność, ślepe na wszystkie znaki ostrzegawcze.)

Historia zaangażowania Virgila w pannę Claire grubymi nićmi jest szyta. Ale dziwak dopuszcza dziwactwa innych, nawet horrendalnie naciągnięte. Oglądałam z racjonalnym zwątpieniem. Ale nie krzyczałam do Virgila, że brnie w przepaść, bo chyba odpowiadała mu sceneria tej drogi. Poniewczasie dodam jednak memento: Mężczyzno, ZAWSZE ufaj kobiecie, ale NIGDY aż tak.

Ten film jest mieszanką składników świetnej jakości, które niekoniecznie dobrze się skomponowały. Jakby nie zdążyły sobą przeniknąć. Przede wszystkim wcielający się w tytułową postać Geoffrey Rush. Ten w farbowanych włosach, szpakowaty albo zarośnięty – trudno oderwać oczy. Po drugie: aukcje dzieł sztuki, tajemna wiedza znawców, cenione falsyfikaty, podstawieni licytatorzy. Zwodzenie widza, który przecież nie wie, co właściwie jest cenne, a co okaże się lipą. Jaką wartość ma osiemnastowieczna „maszyna”, składana z pojedynczych trybików i zębatych kółek? Albo obraz tancerki, któremu przypadnie rola zamiennika dla całej kolekcji. „W każdym fałszerstwie jest coś autentycznego”. Po trzecie: świetna jest trzecioplanowa postać karlicy o genialnej, matematycznej pamięci. Dalej: magiczne miejsca. Na przykład sceneria ostatnich scen: kawiarnia Night & Day w Pradze, której wnętrze jest niczym werk, mechanizm ogromnego zegara. A przede wszystkim – na koniec zostawiam najlepsze – gabinet Virgila Oldmana, pokój z portretami. Są bodajże trzy sceny, w których bohater udaje się w to miejsce: sam, z Claire, i znów sam, z obrazem tancerki… Dla tych scen można obejrzeć film. Dom Virgila (konesera, znawcy, człowieka przeprowadzającego prestiżowe aukcje dział sztuki – najlepszego w swym fachu) jest okazały. A do tajemniczego pokoju prowadzi przejście przez galerię rękawiczek! Zdjęcie jest namiastką wrażenia. Malowane przez mistrzów wszech czasów portrety intrygujących kobiet. Spojrzenie, tajemnica, piękno… Kobiecość, której nie tworzy przecież wielokrotność, ale takie zagęszczenie twarzy potęguje jej nieuchwytność.

Ona (She), reż. Spike Jonze, USA 2013

Ona. Joaquin Phoenix

Jeśli opowieść o koneserze sztuki działa się współcześnie, to jednak tuż za plecami bohaterów czaiła się przeszłość minionych artystów. W filmie Spike`a Jonze`a historia rozgrywa się w czasie lekko przyszłym niedookreślonym. Na to wskazują możliwości technologii informatycznej. Ale nie przesadzałabym z perspektywą futurystyczną – jest umowna, to prawie dziś. W obu filmach podglądamy uczucia mężczyzn, rozbrajająco pragnących kochać i napotykających na spore trudności. Chcieć to jedno, starać się to drugie, a trzecie to znaleźć kompromis między przeczuwaną jednością a faktyczną rozbieżnością dwojga istnień. Sporo łączy te filmy. W obu bohaterki są dziwnie nieuchwytne: albo nie wychodzą z pokoju (Claire), albo kondensują swe istnienie w głosie (Samantha). Co jest znaczące, bo obie są projekcją mężczyzny. Wcześniej czy później przestaną się mieścić w wymarzonym przez nich kształcie. A wtedy… ciekawa rzecz: miłość nie znika, staje się akceptacją bólu po tym, co utracone (lub niemożliwe). 

Theodore (Joaquin Phoenix) ma ciekawy fach. Pisze listy na zlecenie. Wyznaje miłość, ubiera w słowa cudzą tęsknotę, pomaga w wyrażaniu pragnień, przeprosin czy próśb. Świetnie sobie radzi. Co sugeruje, że jest wrażliwy, empatyczny, otwarty, że umie słowami stwarzać relacje. I tu – konieczny – zgrzyt: słowami kreuje się niby światy, tymczasem rzeczywistość ma kilka innych wymiarów. Theodore jest rozpaczliwie sam. Przywiązany do nieudanego małżeństwa (nie stawia kropki, bo mu żal) i próbujący po omacku znaleźć więź na łączach wirtualnych. 

Dopiero gdy najnaturalniej w świecie pojawia się Samantha, uczucia zaczynają się organizować i rosnąć. Samantha jest systemem operacyjnym, „duszą i mózgiem” jego komputera. Ma seksowny, czuły głos Scarlett Johansson i sporo wie o Theodorze. Widz stoi przed wyborem: dystans lub akceptacja. Zalecam to drugie. Ostatecznie nie sama historia znajomości jest tu istotna, a proces „rozkwitu” mężczyzny, odsłanianie obaw, budzenie się gotowości i ochoty na przynależność do kogoś drugiego.

Myślę, że spokojnie Joaquin Phoenix mógł zastąpić Chiwetela Ejiofora w grupie nominowanych do Oscara za rolę męską. Ten drugi rozgrywał szerokie spectrum doświadczeń niewolniczych stosunkowo wąską paletą środków aktorskich. Tymczasem Phoenix, wypełnia ekran za dwoje, gra właściwie cały czas to samo (przywiązanie-uczucie-tęsknotę), ale na mnóstwo różnych sposobów. Nie nudzi (wiem, subiektywne) i mimo tropów sugerujących nieudacznictwo życiowe, budzi sympatię, jest wiarygodny, odbiera się go serio, wbrew umowności sytuacji. Bardzo doceniam. 

Dlaczego Samantha? Kim jest Samantha? Kogo chce w niej widzieć Theodore?
Inspirację. „Cudownie być z kimś, kto jest tak ciekaw świata”. Kogoś, kto nie zagraża, nie wymaga deklaracji i zmian, więc nie płoszy. Jest dowcipna, inteligentna, pełna pasji. Potrafi słuchać, pamięta, docieka wszystkiego, co wiąże się z Theodorem. Towarzyszy mu, jest blisko, wprowadza błogostan bycia z kimś w sposób nierozłączny. Nawet przeszkoda jaką jest wirtualność, bezcielesność Samanthy, może być przezwyciężona ekstraktem czułości i niezaprzeczalnej obecności.

Hmm… rozczarowanie nadejść musi, bo nawet jeśli coś takiego się komuś zdarzy, to przecież nie trwa dłużej niż sen. Dla mnie kwinesencją romantyczności w filmie Ona czy Koneser jest to, co dzieje się z mężczyzną po utracie. To właśnie interesowałoby mnie najbardziej, a zadowolić się muszę dwoma epilogami, które budzą dość przewrotną refleksję. Że jednak bardzo wzbogacające jest takie ogołocenie. 

***

Tak więc oba filmy są odsłoną męskich emocji, takich nieoczywistych, mocno skondensowanych i na ogół niedostępnych w przekazie. Albo też są spojrzeniem na kobiecość jak na animę męskiej tożsamości. Animę, czyli dopełnienie. Wypełnienie jej czymś obcym a upragnionym. Tu oddam głos Oldze Tokarczuk, która w eseju o Lalce (Lalka i perła) tak pisała o tej zależności. Nie chcę nachalnie nakładać Wokulskiego na Theodora czy Virgila, ale kobiety, które kochają są z takiej „animistycznej” materii utkane. Jedna z możliwych teorii. Wydaje mi się, że ani Tornatore, ani Jonze nie odżegnują sie od niej.

„Anima jest archetypową postacią „obrazu duszy” i reprezentuje komplementarną, odmiennopłciową część psychiki. Przedstawia sobą obraz drugiej płci, jaki mężczyzna nosi w sobie jako jednostka i jako przed­stawiciel gatunku. Mówiąc najprościej – każdy mężczyzna nosi w sobie swoją Ewę, każda kobieta – swojego Adama. Ponieważ ta część psychiki jest nieświadoma, według więc praw psychologii głębi, jak wszystko, co nieuświadomione, niezróżnicowane, nieprzeżyte, ulega projekcji. Każda osoba, w której się zakochujemy, nosi cechy nas samych, ukrytych w animie lub animusie. To właśnie dlatego Wokulski, widząc Izabelę po raz pierwszy w teatrze, ma wrażenie, że ją rozpoznaje. […]”