Archiwa tagu: Todd Haynes

Carol – Planeta Singli

Carol, reż. Todd Haynes, USA 2015
Planeta Singli, reż. Mitja Okorn, Polska 2016

Oba tytuły radzą sobie nieźle, nawet gdy 14 lutego tkwi już w czeluściach niepamięci. Oba są wariacjami na tematy sercowe. Carol – to gatunkowo melodramat (a nawet dramat), Planeta Singli jest skrojona na komedię romantyczną. Pierwszy film przenosi nas w lata 50. i opowiada o kobietach, które rzucają wyzwanie konwenansom. O kobietach, które kochają kobiety. Natomiast kom.rom. opowiada o randkach, o szukaniu swej połówki przez nieskompletowanych. Nie ma tu żadnych wiercących dziurę w brzuchu pytań, nie ma wątpliwości egzystencjalnych, a jeśli już, to i tak nie ciążą nam one dłużej niż pauza między kolejnymi skeczami. Dodam, że aktorki z filmu Carol miały nominacje oscarowe, a aktorzy z Planety Singli jak dotąd nie. Konkluzja a rebours: wolę Planetę Singli.

Przyznaję, że mądrzej by było zestawić Carol z Brooklynem, a Planetę… z inną polską komedią (Słaba pleć lub 7 rzeczy, których nie wiecie o facetach). Cóż. O Brooklynie już pisałam, a polskie komedie romantyczne oglądam naprawdę rzadko (i to się nie zmieni, póki nie polubię popcornu). Wybieram kompromis. Niekompatybilne dwa w jednym.
Carol i Therese

Todd Haynes kieruje uwagę na kobiety nie po raz pierwszy i lubi je obserwować na tle czasów, w których role społeczne są mocno osadzone w stereotypach. Pomagała mu w tym Julianne Moore (Daleko od nieba), Kate Winslet (Mildred Pierce), tym razem Cate Blanchett. Razem z Cate – Rooney Mara. Chętnie zamieniłabym klasyfikację ich ról. Dla mnie to Mara (Therese) jest pierwszoplanowa, a Blanchett (Carol) jej towarzyszy. 

Każda z nich jest w związku z mężczyzną. Carol ma męża i córkę, niezłą pozycję społeczną i duży dom. Therese ma chłopaka gotowego ją poślubić, pracuje jako ekspedientka w domu towarowym, a mieszka kątem w wynajętym pokoju. Jedna i druga ma coś, co choć powinno ją satysfakcjonować, nie zaspokaja najważniejszych głodów. Carol jest zjawiskowa – elegancka, zwracająca na siebie uwagę, świadoma swej mocy. Kobieta – czerwień. Therese jest niepozorną dziewczyną, którą życie obsadza na drugim planie. Jeśli się z niego wydobędzie, to za sprawą pragnień i fascynacji, dzięki którym rozkwita. Kobieta w barwie oliwki. Przypadkowe spotkanie, zakochanie się w sobie, przemiana, konsekwencje. 

Niczego nie ujmując Blanchett, wyznam, że jej bohaterka mnie drażni. Owszem, ma sporo do stracenia, ale nie tyle prowokuje los, co rozstawia pionki. To ona uwodzi. Nie po raz pierwszy. Doskonale wie, że to, co wybiera, nie zostanie zaakceptowane, a mimo to przeciąga strunę. Mogę jeszcze zrozumieć, że  bolą ją zarzuty klauzuli moralności, które klasyfikują jej uczucia jako grzeszne. Inna rzecz, że naprawdę nie gra fair. Wciąga w swój los młodziutką Theresę, nie zamierzając dawać jej zbyt wiele. Każdy problem konsultuje z ekskochanką, Theresę pomijając. Cwany lis z tej pani w pąsach. Blanchett ma, oczywiście, klasę, ale jakby wtórną, jakby jeszcze nie do końca wyszła z Blue Jasmine.

Naprawdę ciekawa jest natomiast Therese. Poznanie Carol zmienia w jej życiu wszystko. Jeśli dotąd zdawało jej się, że jest nie tym, kim ma być, to teraz zaczyna swą tożsamość wywracać na nice i to bez asekuracji. Nie wie, dokąd zajdzie, nie kalkuluje. Nie można jej zdiagnozować, bo jest in statu nascendi. Dopiero się staje. Poza tym: Therese jest spojrzeniem. Od pierwszych chwil, gdy wypatrzyła Carol w sklepie, obserwuje ją i chłonie. Patrzy nieśmiałym wzrokiem. Uparcie. Wprost lub z ukrycia. Fotografuje. Zdjęcia są coraz lepsze, bo też jej pasja utrwalania i odkrywania coraz to innych wcieleń Carol staje się jej kanałem kontaktu ze światem. Nie bez przyczyny końcowe akordy filmu zastają ją w redakcji New York Timese`a. 

Na tym polega wartość filmu Todda Haynesa, że opowiada również obrazem i dźwiękiem. Zdjęcia do filmu robił – nie pierwszy raz współpracujący z reżyserem – Edward Lachman. Dostał za nie Złotą Żabę. Są melancholijne, zamglone (często zza „brudnej” szyby). Muzyczne tło ujmuje w całość tę opowieść. I te walory stawiają film Haynesa dużo powyżej kina popkultury, bo namaszczają go artystycznie. Rooney Mara w filmie Carol

Komedia romantyczna w te artystyczne rewiry nie skręca. Co nie znaczy, że nie może osiągnąć mistrzostwa – według innych kryteriów, niekoniecznie merkantylnych. Planeta Singli ku temu zmierza i jest całkiem blisko. Oczywiście, nie udowodnię, że przewyższa Carol. Ale na pewno stosunek moich oczekiwań do tego, co otrzymałam jest korzystniejszy w przypadku komedii romantycznej. 

Stuhr i Więdłocha3

Oś główną fabuły buduje historia niespełna trzydziestoletniej Ani, nauczycielki muzyki w szkole podstawowej, która z wielką niewprawnością loguje się na popularnym serwisie randkowym, oferującym pomoc w przyciągnięciu właściwej „planety”. Niefortunną pierwszą randkę obserwuje cyniczny showman, Tomek Wilczyński. Najpierw swą rozmowę z Anią parodiuje w telewizji (zyskując aplauz szyderczej widowni), a później nakłoni biedactwo do współpracy. Ania ma dalej próbować sił w randkowaniu, po czym jej doświadczenie ma inspirować Tomka do błyskotliwych ripost na ekranie tv. Taki „dil”. Korzyść ma być obopólna.

Portretów psychologicznych lepiej tu nie szukać. Ale postaci są wyraziste. Każdą określa zderzenie z kimś odmiennym. I te konfrontacje wydobywają z postaci komizm. Każdy jest więc trochę przerysowany, w krzywym zwierciadle odbity, a zarazem służący za matrycę, w której nie mieści się ktoś drugi.

I tak. W oczach Tomka (coś a la Kuba Wojewódzki) Ania wygląda na beztalencie autopromocji, poczciwotę ze szklanej kuli, do której nie przenika współczesny świat. Z kolei Ania widzi w Tomku buca, egoistę i natręta, którego chętnie tępiłaby jak szkodnika, … gdyby była mniej miła. Dialogi są z Wieży Babel. Raz na przykład Ania relacjonuje randkę, na której facet od razu zapraszał ją do siebie, „bo miał napięty harmonogram” i jak nie ona, to inna. Ania zdziwiona i w szoku, gdy chwilę po jej kurtuazyjnym „może najpierw pogadamy”, randkowicz zamotał jakąś pannę. Wilczka dziwi raczej zdziwienie Ani. Zaprasza dziewczę na frytki. „Bierzesz tak od razu, czy wolisz poznać bliżej pana od frytek?” 

I tak się romantyczne mity rozwiewają: oj trudno, trudno znaleźć tego na białym koniu, co to przystojny, elokwentny, oczytany, zaradny, odpowiedzialny, miły i jeszcze nierzygający na pierwszej randce. Rozwiewają się i nie. W tym myk, że nie ma huzia na Józia i śmiech na sali z samotnej panny. Chichot ma swoją lewą stronę i ci najbłyskotliwiej cwani, najironiczniej kuci na cztery nogi, tacy ponadto i z batutą – też mają nos utarty.

A przy tym wcale nie jest tak, że świat krąży wokół jednej pary. Multiplikują się osoby i konfrontacje. Drugie skrzypce trzymają Weronika Książkiewicz (w konfrontacyjnym duecie z Karolakiem) i Piotr Głowacki (jako gej i antyteza Wilczka). W ogóle – świetnie ktoś napisał scenariusz. Dowcipnie, lekko, z akcją, która się nie nudzi, choć przecież w kółko te randki. Są uskoki w inne rejony tematyczne – choćby w stronę telewizyjnego show, który do bólu trywializuje zasadę show must go on i wciąż kogoś składa na ołtarzu, byle był odzew i oglądalność. Socjologiczne obserwacje w kwestii szoku na randce w ciemno – mimo przerysowań – wyrastają z realnego gruntu.

Słowem: Planeta... się broni. Atutem nie do przecenienia jest również ukłon w stronę niegdysiejszego romantyzmu. Motyw z piosenką Grechuty (Ważne są tylko te dni, które jeszcze przed nami…) i cytat z filmu Morgensterna Do widzenia, do jutra to wabik całkiem wystarczający. Zwłaszcza, że jedno i drugie użyte z wyczuciem. Bo takich filmów jak ten, w którym Cybulski opowiada o spotkaniu z Margueritte i przerzuca swe emocje na rozmowy lalek, już nie ma. Choć nostalgia po zbyt krótko trwającej miłości wciąż jakby ta sama.

Mildred piecze ciasto


Mildred
Pierce (miniserial), reż. Todd Haynes , USA 2011.

Miniserial HBO, obsypany nagrodami Emmy, trwa 5 i pół godziny i ujęty jest w pięć odcinków. Tytułowa bohaterka niemal nie znika z ekranu, a mimo to żadnego przesytu Kate Winslet w roli Mildred Pierce nie odczułam. To pierwszy powód, za który należy się aktorce złota broszka. Ładna broszka, żeby pasowała do kreacji.

Mogłabym pójść o zakład, że wystarczy mi dziesięć zdań (a może siedem), by objąć całą fabułę. A mimo to nie jest to opowieść ani monotonna, ani bez zakrętów, ani dająca się oglądać po trzeciej kawie. Już po pierwszej trzeba uważać, by nie wyjść z siebie, gdy panienka Veda dochodzi do głosu, do spojrzeń czy do uśmieszków.

Miasteczko Glendale (przedmieścia Los Angeles), Kalifornia. Akcja rozpoczyna się w 1931 i trwa siedem lat. Niedaleko rozpościera się wielki świat Hollywood, którego odpryski dotrą do przestrzeni życia naszych bohaterów, ale oni pozostaną na zewnątrz. Będą próbowali radzić sobie w kryzysowych latach 30. z nie mniejszym kryzysem w relacjach osobistych.

Pierwsza scena filmu: Mildred krząta się po kuchni i piecze tarty. Jest młoda, za moment wrócą dzieci (dwie córeczki: 11-letnia Veda i słodka, kilka lat młodsza Ray), mąż pracuje w ogródku. Tego nie wiem na pewno, ale zakładam, że pachnie wokół ciastkami. Ta mydlana bańka za chwilę pryśnie. Mildred będzie tracić, zyskiwać,  tracić, odzyskiwać, w sumie – jednak tracić, choć ostatnia scena może też oznaczać spory zysk.

Co jeśli mąż ma inną? Przymknąć oko? Urządzić awanturę? Przestraszyć się samotności? Mildred lubi jasne sytuacje, więc wyprosi pana męża z domu. Lata 30., nawet w Kalifornii, nie sprzyjają kobietom samotnym. „Właśnie dołączyłaś do grona amerykańskich obywatelek, o których nie wspomina się w przemówieniach na Święto Dziękczynienia.” – to głos przyjaciółki, jednej z dwóch, które będą bliskie i okażą się bardzo potrzebne.

Kapitał życiowy Mildred Pierce: jest jeszcze młoda, zaradna, ambitna i dumna; umie się uśmiechać, stroić, dobrze gotować, no a ciasta to już piecze takie, że palce lizać; żal do męża potrafi elegancko zneutralizować, więc nie zalewa ją żółć zazdrości, zrobi natomiast wszystko, by jej córeczki były szczęśliwe – by mogły kiedyś zjeść ponętną wisienkę z tortu. Tak jest na starcie.

I z tego miejsca rozbiegają się tory, co rusz splatając się w ważniejszych kolejowych węzłach.

Pierwszy tor: praca.
Drugi tor: miłość lub „coś mniej więcej”.
Trzeci tor: wychowanie dzieci. 

Słowem: kobiecy los, kobieca determinacja i kobiece potrzaski. Zabarwione leciutko feminizmem (odcień pozytywny) i amerykańskim mitem sukcesu. Dwie sprawy są istotne w tym stwierdzeniu.

Pierwsza to perspektywa oglądu. Bardzo łatwo uwierzyć Kate Winslet i przeżywać perypetie Mildred zgodnie z tym jak ona je podaje. Byłam po jej stronie od początku do końca. Nawet wtedy, gdy myślałam sobie w duchu, że powinna „przejrzeć na oczy”, że serce matki i uczucia niedocenianej kochanki po przekroczeniu pewnych granic powinny skamienieć. Ale łatwo kobiecie zrozumieć, że asertywne macierzyństwo to idea mocno nierealna. I że w miłości (romansie czy „czymś mniej więcej”) duma jest wartością wielką, ale nie największą. Co więcej: w moich oczach Mildred zachowuje niezwykłą niezależność od mężczyzn i trzeźwo podchodzi do wychowania córek/córki. Reaguje stanowczo, niepokoi ją to, co i mnie by zaniepokoiło, cóż: trzeba by bardzo chłodno kalkulować, by dostrzegać kalkulacje innych. Czy założenie, że ci, których kochamy (dzieci!), są zdolni do uczuć jest naiwnością?

Jednak są tropy, sugerujące, że antagoniści Mildred mają jakieś swoje racje. I że perspektywa córki i kochanka kreuje zupełnie inną Mildred. Niemniej doceniam siłę perswazji zaklętą w grze Kate Winslet, która budziła moją empatię dla niej i wściekłość, irytację oraz sprawiedliwy gniew (!) wobec tych, którzy ją krzywdzą. I za to do złotej broszki dorzucam jakieś bardzo eleganckie kolczyki. Takie, które będą pasowały do różnych kreacji.

Druga sprawa to społeczny klimat amerykańskich lat 30. Oczywiście, jest możliwe, by pomimo kryzysu zbudować swoją karierę. Jeśli nie od pucybuta do prezydenta, to od bezrobotnej, przez kelnerkę w podrzędnym lokalu, po właścicielkę sieci restauracji słynących z glamour. A trudności z tym związane oraz aurę odtwarzającą styl pracy, lawirowanie różnych typów ludzkich między możliwościami tamtego świata (a jest tu miejsce i dla posłusznej siły roboczej, i dla dumnych pracowników, i dla drobnych naciągaczy, i dla trutniów-obiboków etc.) ciekawie się podpatruje.

Kluczową sprawą jest kwestia dobrego smaku („w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia” [Z.H.]). Mogłabym powiedzieć prościej, że chodzi o awans społeczny, ale to nie pieniądze czy ich brak budują dramat Mildred.

Gospodyni domowa (braki w wykształceniu i w doświadczeniu zawodowym) i eksżona faceta projektującego domy (bankrut) to żaden prestiż społeczny. Ale charakter nie musi być pochodną stanu posiadania, więc Mildred może być dumna i mierzyć wysoko. Nade wszystko chce, by takie były też jej córki. Opłaca lekcje muzyki Vedy, od ust sobie odejmie, by kupić jej fortepian, biega z nią do polecanych mistrzów, by zechcieli szlifować brylant talentu. Nie boi się pracy, ale wstydzi się, że dziewczynki mogłyby ją zobaczyć w fartuszku, obsługującą ludzi, zgarniającą napiwki. 

Nie ma się czego wstydzić, ktoś powie: w tym tkwi błąd Mildred, pozwalającej Vedzie myśleć, że świat elegancji i sztuki jest czymś lepszym niż rzeczywistość ludzi pracy. Ale właśnie ta buńczuczna niezgoda na to, co oferuje świat i potrzeba mierzenia wyżej zrodziły jej sukces. W rozmowie z Vedą, która kaprysi i cynicznie pokrzykuje na nią: kelnerka!, Mildred dławi się wstydem i obiecuje sobie i córce, że to wszystko tymczasowe, że stworzy własną restaurację. I mrzonki stają się faktem właśnie dzięki dumie. Klęska też ma w niej swoje korzenie, tak sobie rosną z jednego pnia: sukces i porażka.

Mildred nosi się z klasą. Ma szyk i wdzięk. Oczywiście inny w sukience w brązową łączkę niż w tej ecru z dnia swego ślubu. Za elegancję i bezpretensjonalność przyznaję Kate Winslet nagrodę w postaci pierścienia – skromnego i szykownego zarazem. Żeby pasował do każdej kreacji. 

Kulisy serialu odsłaniają, że Kate Winslet nosiła na sobie 66 kreacji. I to jest moim zdaniem wystarczający powód, dla którego serial Mildred Pierce po prostu warto obejrzeć. ;) Serio. W życiu nie założyłabym na siebie sylwestrowej sukienki Mildred, nie skusiłabym się też na brązową łączkę, a suknia złota … hmm… gdyby zaprosił mnie ktoś na tak prestiżowy koncert, w tak prestiżowym miejscu, to kto wie (choć raczej nie). Świetne stroje z lat 30. i ciekawa scenografia. Mamy tu po pierwsze wnętrze amerykańskiego domu (o zmieniającym się standardzie), mamy knajpki i restauracje, pola do gry w polo (nomen omen), filharmonie, ulice, po których jeżdżą cudne staroświeckie auta.

Tak. Ale najważniejsze i zdecydowanie przesądzające, że warto zobaczyć, jest to, co dzieje się między matką a córką. Rolę Vedy kreują dwie aktorki: młodszą – Morgan Turner, starszą (rewelacyjna!) Evan Rachel Wood.

Pal licho poprawność! Muszę przyznać, że dołożyłabym jeszczę jedną serię klapsów, gdyby tylko to przetrzepanie tyłka Vedy mogło jej przemówić do rozumu. Może porównanie do Kevina, o którym trzeba było porozmawiać, jest przesadą – ale nie tak znów dużą. Tyle, że tu nie chodzi o psychozę, o przemoc fizyczną, lecz o bezwzględność sopranu koloraturowego. Wielką artystkę (z piekła rodem) i podłą dziewuchę. 

* Wszystko, co najgorsze, przyszło do Mildred za pośrednictwem jej córki. Nie będę nazbyt odkrywcza, jeśli dodam, że tą samą drogą przywędrowało to, co najlepsze. Sceny, w których twarz Mildred rozpromienia szczęście, to uczucie dumy z własnego dziecka. Za każdą z tych chwil Mildred byłaby gotowa zapłacić każdą cenę. I płaci. Sceny, które ukazują jej porażkę, to chwile upokorzeń – takich, których za żadne skarby nikt nie chciałby doświadczać na własnej skórze. 

* Zakończenie: dobre. Katharsis, przede wszystkim dla widza. Co zrobi dalej Mildred, nie wiadomo, ale załóżmy, że upiecze dobre ciasto. Bo to potrafi robić jak nikt.