Archiwa tagu: Trine Dyrholm

wywrotka

„Życie często rozgrywa się w dwóch setach: najpierw cię usypia, dając ci złudzenie, że nad wszystkim panujesz, a w drugiej części meczu, gdy widzi, że jesteś już rozluźniony i bezbronny, przypuszcza kolejny atak i niszczy cię do szczętu”.
(Virginie Despentes, Vernon Subutex. Tom 1)

Jedna rzecz to to, że tyle mam w głowie tekstów, filmów, o których chciałam napisać, że już mi się mieszają. Nie wszystkie motylki wkłuję do gablotki, niektóre będą sobie fruwać dalej. By nie pozwolić na ulotnienie się zbyt wielu, sięgnę po trik łączenia w grupy, a co za tym idzie: obcinania co nie pasuje i wybiórczego koncentrowania się na tym, co wspólne. 

Druga rzecz – no nie wiem, wierzyć w znaki? Dlaczegóż to gdzie nie spojrzę, tam wywrotka? Temu się kończy miłość, tamtemu zdrowie, komuś innemu praca. Niektórym wszystko naraz. Mam ochotę zapakować się w zbroję ze stali nierdzewnej, by mnie nie dźgnęło. A różne znaki na ziemi i na niebie przemawiają złowieszczo. Do siebie brać, czy wyluzować? Bohater powieści Virginie Despentes (którego wezmę pod lupę kiedy indziej), po 25 latach prowadzenia sklepu muzycznego „Rewolwer” ląduje na bruku. Ma na karku cztery dychy (prawie pięć), w oczach błysk, w głowie historię rocka, w „adresowniku” namiar na dziesiątki kumpli i setki eksprzyjaciółek, a mimo to: ulica i to nie każda, bo nie ma samowolki w świecie bezdomnych. Mówi się, że ZMIANA to wartość sama w sobie – szansa, wyjście ze strefy komfortu, wyzwanie. Eeee… No, też mi, ale gdzieeee… Naocznie widać, że nie każda zmiana dobra.

„W obliczu katastrofy Vernon trzyma się pewnych zasad: zachowuje się jak facet, który nie zauważył niczego szczególnego. Patrzył, jak wszystko wokół zapada się w zwolnionym tempie, a potem proces destrukcji uległ przyspieszeniu. Postanowił jednak być obojętny i zachować fason.”

W najlepszych z obejrzanych w sierpniu filmach zachodzi analogia.

Komuna

Anna (Trine Dyrholm) jest dziennikarką telewizyjną, piękną, spełnioną 40-letnią kobietą. Z mężem i córką przy boku, i jeszcze z dużym domem, który mąż właśnie otrzymał w spadku. Dom tak ogromny, że zginęliby w nim we troje, więc Anna – mająca chęć na coś nowego – rzuca pomysł: załóżmy komunę. Na plakacie doborowe towarzystwo, pod jednym dachem dzielące się posiłkami, organizacją codzienności i mniej lub bardziej spektakularnymi przypadkami, które podsuwa im los. Anna w środku, w niebieskim golfie, promienna. 

Nie da się oddzielić tego, co przydarzy się jej rodzinie, od tego, co wydaje się tematem głównym filmu Vinterberga (komuna). Zniknęła gdzieś prywatność, możliwość ukrycia przed światem bólu, wyjścia z foremki radzącej sobie ze wszystkim dojrzałej kobiety. Ani poryczeć w poduszkę przez tydzień, ani zapić do imentu, ani potrzaskać talerzy i kubków, bo bractwo przecież musi na czymś jeść. W pracy też lustra, kamery i milionowa publiczność. 

Na czym polega wywrotka? Ano na tym, że mąż się zakochał. W dwudziestolatce, podobnej do Anny jak kropla do kropli, tylko oczy ma piwne, nie niebieskie. I lat o dwadzieścia mniej. Proszę sobie wyobrazić taką scenę, gdy siedzą obie na ławce: Anna przyjęła strategię akceptacji nieuchronnego, więc próbuje polubić Emmę, która też z szacunkiem wyznaje: zawsze panią podziwiałam, OD DZIECKA (!). Nawiązuje do tego, że od berbecia oglądała ją na szklanym ekranie. Dziecko wyrosło i zabrało jej faceta, cóż. Jeden domownik więcej. Wywrotka w miłości pociąga za sobą kilka innych, bo nieszczęścia chodzą jak nie w parach, to stadem. 

Mniejsza o perypetie, zatrzymam się na jedne scenie: Erik wyznaje Annie, że jest jakaś „ona”, że coś się zmieniło. Noc, bliskość, niczego niepodejrzewająca Anna, bezpieczna przy Eriku i odprężona. Erik gnieciony w środku dyskomfortem sytuacji. Anna w samym centrum katastrofy. Jak reaguje? A jak może zareagować? Ma zamienić miłość w nienawiść? Założyć mundur asertywnej mścicielki? Rozpłakać się i zaklinając rzeczywistość, oczekiwać, że wyznanie było żartem? Szantażować? Nie wiem, co jeszcze mogłaby zrobić, ale robi to, co doskonale rozumiem. Z kosmiczną empatią wspiera Erika, któremu jest niezręcznie. Przecież nadal go kocha i jeśli wszystko się zmieni, to jedno nie. Jakby problem był wciąż czymś wspólnym, co ich łączy. Erik natomiast właśnie zrzucił z serca stukilowy głaz. Leciutko mu się zrobiło, więc ciągnie dalej: wiesz, ale nie będę mógł z tobą spać. Uważam, że to kluczowa scena filmu.

Wszystko, co dalej wydarzy się Erikowi i Annie zostało rozpisane w tej wymianie zdań. To, że Erik uwierzył, że to się dzieje poza nim, że „zakochało mu się” i w sumie: i szczęśliwy jest, i biedny, bo przecież znokautować Anny nie chciał. To, że coraz śmielej będzie wprowadzał Emmę w swoje życie, już nie wnikając w emocje Anny. To że uwierzyli oboje w dojrzałość Anny, nie biorąc pod uwagę, że strata miłości (jeszcze w tym momencie nieuświadomiona, więc w stanie hibernacji), będzie destrukcyjną torpedą. Nie do udźwignięcia. Chyba że… zacznie się coś naprawdę od nowa. Tu sytuacja przypomina drugi film: Co przynosi przyszłość. Rzecz w tym, że „nowe” nie oznacza tu nowej oferty (miłości, pracy, pomocnej dłoni), lecz decyzję, by ruszyć bez asekuracji w coś, co wydaje się pustką (oby nie). Komuna to film Trine Dyrholm, dostała za rolę Anny Srebrnego Niedźwiedzia. Absolutnie zasłużenie.

Co przynosi przyszłość

Nathalie ma lat mniej więcej tyle co Anna. Uczy filozofii francuskich licealistów. Tak jak jej mąż, z którym dogadują się od lat. W jej życiu wiele jest punktów stałych, niekoniecznie wygodnych, lecz zaakceptowanych i przyprawionych tym, co lubi najbardziej. Bo Nathalie wie, co lubi. Wie, co myśli, co jest dla niej ważne. Gdyby się pogubiła, wiedziałaby, od czego zacząć rozpoznanie. 

A konkretnie: lubi uczyć i łączyć filozofię z życiem. Ma dwoje dzieci, które wyfruwają z gniazda i którym daje dużo wolności. Jest na każde wezwanie swej chorującej na depresję matki. Przewidywalność to – rzecz jasna – pozory, bo ani prywatność, ani świat wokół Nathalie nie zastygają w jednej formie. Mąż odejdzie do innej. Jedno po drugim zobowiązanie zamieni się w wolność, która może ciążyć, może przynosić lekkość. Nathalie umie ją unieść.

Bardzo mi się ten film podobał (obejrzałam dwa razy), ale nikogo nie namawiam, nie zapewniam, że fajny, że ma takie nie inne przesłanie. Wiele zależy od tego, jak łączy się epizody i jaką nadaje się im wagę. Tym, co scala tę historię jest postać. Można powiedzieć: rola Isabelle Huppert. Nie mogłam oderwać oczu od drobnej, dynamicznie przemieszczającej się, wciąż będącej w drodze Nathalie. Jest niejednoznaczna, wcale nie wiem, czy dobra z niej córka, matka, żona czy wcale nie. Nauczycielką jest świetną, zdecydowanie. Nie muszę jej oceniać. Fascynuje mnie spójność, wierność sobie. To, że wywrotka, choć sporo jej zabiera, nie niszczy jej. 

Jest wytrącona z równowagi: śmiercią matki, słowami męża, nadszarpnięciem zawodowej pozycji, rozbieżnością w podejściu do życia jej ulubionego ucznia. Jest krucha. Jeśli mówię, że zna odpowiedzi i umie podjąć decyzję, to powinnam dodać, że jej odpowiedzi są otwarte. Swoją drogą: odważnie (po francusku) reżyserka aplikuje widzowi sporo cytatów z filozoficznych ksiąg. Zwróciłam uwagę szczególnie na ten odczytany podczas pogrzebu. O niepewności, która jest kwintesencją ludzkiego życia. O ile łatwiej byłoby wiedzieć coś na pewno. Tymczasem żyjemy wśród przypuszczeń i założeń – gdy chodzi o to, czy istnieje Bóg (wspomniany cytat) lub gdy pytamy, co jest trwałe, co przelotne.

I pomimo tej kruchości, niepewności i braku podpórek Nathalie wcale nie zawalił się świat. Siła w tym, że akceptuje zdarzenia i niezwykle szybko przechodzi do działania. Coś zakończy, przetnie, postawi kropkę. Do niczego się nie nagina. Nie szuka nowej miłości, nie angażuje się w żaden ruch, by zagłuszyć samotność. I właśnie w ten sposób przychodzi do niej przyszłość. Odsłaniając tylko tyle, co jest teraz.

Też Srebrny Niedźwiedź z tego roku, dla reżyserki. 

Co przynosi przyszłość (L’avenir), reż. Mia Hansen-Løve, Francja 2016
Komuna (
Kollektivet). reż. Thomas Vinterberg, Dania, Szwecja, Holandia 2016

słabe dobro

W lepszym świecie, reż. Susanne Bier, Dania, Szwecja 2010

Fajny film wczoraj widziałam…

Ale niezupełnie. Bo nie wczoraj, lecz we wtorek. I nie fajny, nie miły i nie familijny (choć o rodzinie), lecz taki, co wierzga i nie chce się ułożyć grzecznie do interpretacji. Ostatecznie stawiam sprawę następująco: gdy dobro jest słabe i bezradne, busola wariuje. Nie wiadomo, czym się kierować. I nawet jeśli jakimś cudem słabe dobro zasłuży na finalny deser, to gorzki posmak osadza się na podniebieniu. Właściwie deser jest tutaj niespodzianką, mogło go nie być, bo z nim jest trochę nadto.

Proszę bardzo: scena ze zdjęcia. Po prawej tata Eliasa, z lodami w ręce i topniejącym nastrojem dobrego samopoczucia. Młodszy synek pokłócił się o huśtawkę z innym chłopcem. On dzieci rozdzielił, ale spod ziemi wyrasta mu na drodze tata niesfornego brzdąca i okazuje się typem chamskim, bez pardonu wymierzającym mu policzek. Nie przebierając w słowach (cytuję!): dupek! On (czyli Anton, szlachetny lekarz, który przyjechał na przepustkę z afrykańskiej misji) uznaje draba za nieokrzesańca, żałosnego troglodytę, z którym nie będzie się mierzył. Ludzie nie powinni się bić. Wszystko należy wyjaśniać słowem. Kto uderza, ten słaby, etc.

Niestety, tylko on w ten sposób ocenia sytuację. Drab ma go za mięczaka, który nie umie oddać. A jego syn (w zielonej bluzie) czuje się rozczarowany, że tata tak po prostu spasował. Christian (chłopak po lewej), przyjaciel Eliasa, widzi to jeszcze ostrzej. Nienawidzi tych, którzy nie walczą do końca, głupim tłumaczeniem usprawiedliwiają swoją bierność i niemoc. Niedawno tak właśnie zachował się i jego ojciec: pozwolił umrzeć matce, nie walczył z rakiem z taką determinacją, jak według niego trzeba było. I jeszcze te interpretacje własnego tchórzostwa, powoływanie się na los, na zasady, na swoją słuszność.

To scena ze środka filmu. Wcześniej można zobaczyć, jak analogiczne sytuacje rozgrywają się w szkolnym mikroświecie, który – nie muszę chyba przekonywać – jest kroplą wody odbijającą makroświat. Elias jest systematycznie gnębiony przez szkolnego tępaka o mocnej pięści. Znosi to, bo fizycznie nie dałby mu rady, psychicznie również rozsypuje się coraz bardziej, zwłaszcza, że nikt z dorosłych nie jest w stanie zrobić nic sensownego, by przemoc powstrzymać. Dopiero pojawienie się w szkole Christiana przyniesie odmianę. Scena upokorzenia ojca jest dla Eliasa bolesna, przecież zna ten smak, może jego stężenie jest nawet silniejsze niż gdy sam zbierał baty.

Christian jest bohaterem pierwszoplanowym, głównym. Dawno nie oglądałam w kinie równie złożonej kreacji nastolatka (lat co najwyżej dwanaście). Ułożony, inteligentny, wrażliwy. Współczujący Eliasowi, potrafiący zaprzyjaźnić się z kimś, w kim inni widzą ofiarę losu. Bystry, przebiegły, silny (choć fizycznie kruchy, wystarczy spojrzeć). Sposób, w jaki rozprawia się ze szkolnym chuliganem budzi oczywiście opór. Ale i pełne zrozumienie dla radykalnego działania, gdy wszyscy święci czekają aż się zjawi deus ex machina. Byłam zaszokowana, ile w nim niezależności, zdania się na siebie samego, nieufności wobec dorosłych. Wierz lub nie, ale tak właśnie jest. Dzieci mają własne strategie, przenikliwe oceny sytuacji, świadomość, że jeśli nie zagrasz, jesteś przegrany na starcie.

Christian jest obrzydliwie okrutny, gdy zarzuca ojcu fałsz, podłość, obojętność wobec śmierci matki. Niesprawiedliwy – tak, jak tylko dziecko potrafi, z precyzją trafiania w każdy czuły punkt.

Wszystko, co wydarzy się dalej, po scenie spoliczkowania Antona, od której rozpoczęłam swój tekst, będzie jazdą bez trzymanki. Horrendalną, ale uzasadnioną, bo bezkompromisowość Christiana nie podlega już dyskusji.

Bardzo mi żal Szlachetnych Dorosłych. I wcale nie zmniejsza ten żal poczucia irytacji. Nie mogli zrobić dużo więcej. Byli dość uważni – z wyjątkiem tych momentów, kiedy padali ze zmęczenia. Proponowali rozmowy, wsparcie, swoją obecność. Jak mieli zareagować, skoro dzieci zbywały ich pytania zapewnieniem: „jest ok” albo kłamały, albo czuły się doroślejsze od nich i za nic nie dałyby się przekonać, że powinny działać ostrożnie.

Winić ich za to, że żyją w separacji? Że sami nie potrafią pozbierać się po odejściu partnera? Tak już jest. A oni naprawdę się starają.

I to irytuje najbardziej. Chcą dobrze, ale świat się ich intencjami nie wzrusza. Może powinni zaakceptować prawo pięści i do lamusa odłożyć delikatność i zasady.

Marianne (Trine Dyrholm) mogłaby być bardziej nieufna i uważniejsza na słowa, które mówi w emocjach. Claus (Ulrich Thomsen- świetny jak zawsze!) bardziej otwarty i bliski. Anton (Mikael Persbrandt) mógłby szybciej wyciągać wnioski z obserwacji afrykańskich psychopatów. Tymczasem oni są dobrzy, i słabi. I szkoda, że tak jest.

Finał łagodzi tragedię i niesie krzepiącą szansę na przyszłość. Niech będzie, ale nie wydaje mi się, by to było zwycięstwo mądrości. Ona  jest taka krucha i nieporadna.

Równolegle do wydarzeń w Danii rozgrywają się perypetie afrykańskie. Anton dzielnie i z uczuciem leczy tamtejsze dzieci, starców, matki… wszystkie kobiety z rozciętym brzuchem, które miejscowy tępak kaleczy, by pokazać, że ma władzę i by „zobaczyć seks od środka”. Dyskutować z przemocą? Nadstawiać policzki na zmianę, ratować poszkodowanych i bezradnie czekać aż pojawią się następni?

Oj, irytująca jest słabość dobra. Niepokojąca. Założyłaby raz bokserskie rękawice i rozstawiła drani po kątach, dając każdemu, co należne. Ja wiem, że Anton ma rację i tak nie wypada, ale takie wierzgające pomysły mnie nawiedzają.

Cieszę się, że Susanne Bier jest w dobrej formie i kręci filmy w Danii (a nie w Hollywood, jak jej rodaczka Lone Scherfig). Lubię skandynawskich aktorów. Tak zwyczajnie, na poziomie fizyczności, lubię ich twarze.