Archiwa tagu: Willem Dafoe

l`air de panache

Grand Budapest Hotel, reż. Wes Anderson, USA & co. 2014

Wygrany Złoty Glob dla najlepszej komedii 2014 i dziewięć (!) nominacji do Oscara, w tym dla najlepszego filmu i reżysera. W odróżnieniu od konkurencji, która dopiero co wchodzi na polskie ekrany, film Wesa Andersona można było obejrzeć niemal rok temu. Ja dopiero co, przed kilkoma dniami, za to dwukrotnie. Komedia? Komedia kryminalna, ale też miks gatunków, cytatów, aluzji. Doborowa obsada – i nie w tym nawet rzecz, że główną rolę powierzono Ralphowi Fiennesowi, ale że tu każda scena, każdy epizodzik ma swego gwiazdorka. Spośród aktorów z plakatu wymieniam tych największych dla mnie: Ralph F., Tilda Swinton, Harvey Keitel, Jude Law, Wilhelm Dafoe i Bill Murray. 

Cacko. Piękna muzyka Alexandre`a Desplata. Obraz – scenografia, zdjęcia, dopieszczenie wyglądu postaci – bajeczny. Ot, domalowywany co rano przez boya hotelowego wąsik, piękna Agata ze znamieniem w kształcie Meksyku na twarzy, Jopling (Dafoe) z dziesięcioma metalowymi sygnetami, gotów przyfasonować uzbrojoną dłonią w jakieś niepokorne ciało (lub obciąć paluchy!). Każda postać odszyta jest na miarę. Każda scena wykadrowana z namysłem. Zarówno plener (Zubrowka leży na wschodzie Europy, więc to chyba podrasowane Karpaty), jak i wnętrza Hotelu przyjemnie prowadzą oko. Schody. Winda. Hol i korytarze. I miejsce konsjerża, który ma na oku wszystko i gwarantuje, że nikomu nie przydarzy się nic niemiłego. No chyba że świat się zawali, co przecież się zdarza i to wcale nierzadko.
Grand Budapest HotelZ fabułą podobnie: w szkatułce szkatułka ze szkatułką, klamra ramy niczym kurtyna odsłania się i opada, a w środku opowiadacz snujący retrospektywną narrację.

Rama mówi: ten film to książka. Biegnie piękne dziewczę na cmentarz, na grób pisarza i składa votum wdzięczności (klucz hotelowy), otwiera książkę i zamyka ją w ostatnich kadrach. A pisarz to niegdysiejszy hotelowy gość, któremu właściciel zawierzył historię, by on po latach noszenia jej w sobie w końcu wydał i tym samym uwiecznił dawno miniony świat. 

I tu bardzo ciekawa rzecz: jak dawno miniony? Hotel, podupadły w latach 60., tętnił życiem w latach 30. W nich ulokowana jest skoczna i pełna wdzięku główna osnowa opowieści. To czasy, kiedy legendarnym konsjerżem był M.Gustave H. (Ralph Fiennes). Działo się wtedy, oj, działo! Morderstwo, kradzież, pościgi, więzienie (otoczone fosą z krokodylami!), podstępy i intrygi w białych rękawiczkach. Dopóty, dopóki żył Gustave H. Potem  wszystko z wolna blednie. Żyje jego sukcesor, Zero Moustafa, ale nie ma już dawnego świata. Zniszczyła go może wojna, a może po prostu fala bylejakości, obniżenia poziomu usług, oczekiwań, standardów. Ciekawe zdanie pada na koniec zwierzeń p.Moustafy, gdy sugeruje pisarzowi, że chodzi o mityczne „dawniej”. Nie ma już świata M.Gusave`a? A kiedy był? – „jego świat zniknął, nim on sam się w nim pojawił”. Ronimy więc łzę sentymentu za iluzją. Trzeba przyznać: iluzją, którą niektórzy potrafią „z niewypowiedzianym wdziękiem” podtrzymywać.

O tym jest film. Gdy oglądałam po raz pierwszy, pomyślałam: niedużo, ale ładnie. Tym ładniej, że nie tylko świat był kiedyś inny, lecz i kino. Grand Budapest Hotel wskrzesza jedno i drugie. Można nakarmić oczy iluzją starego kina. Wiązka lejtmotywów – mistrz i uczeń, romantyczna opowieść, ucieczka przed złym bogaczem, wykradanie się z więzienia, pościg nieposkromionej bestii (ten osygnetowany Dafoe!), kradzież cennego obrazu etc. Garść starych chwytów aranżacyjnych – staroświeckość, elegancja, coś jakby reanimacja obrazów, które już kiedyś oglądaliśmy, lecz pewnie nigdy wszystkich naraz i w takiej obróbce.

Za drugim razem film zyskuje na wartości. Bo to film wielokrotnego użytku, do aplikowania sobie w całości lub w porcjach. Wyobrażam sobie taką sytuację, że oglądam i z sekundowym wyprzedzeniem mówię filmowe dialogi. Poszczególne kwestie padają w niezależnych od siebie scenach:
„Dlaczego znowu stajemy na polu jęczmienia”. (Tak zapowiada się wtargnięcie barbarzyństwa. Wojskowa kontrola pociągu).
„Breja, panowie. Są chętni?” (Gustave rozwożący więzienną zupę).
„Wchodzę do łóżka z wszystkimi przyjaciółmi”. (G. oskarżony o romans przez syna zmarłej D.).
„Nie wiem, jaki krem stosują w kostnicy, ale chcę go mieć”. (G. pochylony nad leżącą w trumnie Madame D. – by ją pocieszyć, że dobrze wygląda).
„Wybacz, ale mamy mały nożyk na gardle” (G. w beznadziejnej sytuacji sięga po pomoc klanu konsjerżów).
Grand Budapest

Nie tylko riposty, również sceny, sekwencje i ich tempo. Mistrzowski szyfr dla tych, dla których Grand Budapest Hotel będzie filmem kultowym. Utrwalę kilka moich ulubionych.

* Ot, rozmowa kwalifikacyjna, w której M.Gustave diagnozuje młodziutkiego boya – tego z dorysowanym wąsikiem i wiecznie zdziwionymi oczyma. Pyta go o doświadczenie – słyszy mizerną wyliczankę, że zmywak, sprzątacz, kuchenny… Notuje: zero. Pyta o kwalifikacje. No, szkoła się spaliła… Notuje: zero. Rodzina? Tu boy poważnieje, bo stracił biedak wszystkich: zero. Puenta podwójna. Boy ma na imię Zero. I ostatecznie zgarnia całą pulę punktów, bo prawidłowo odpowiada na kluczowe pytanie: – Dlaczego chcesz być boyem? – A kto by nie chciał?! Grand Budapest Hotel to prawdziwa instytucja!

 * Gustave w więzieniu, boy Zero Moustafa i jego piękna zdolna narzeczona cukierniczka starają się mu pomóc. Wysyłają do więzienia paczkę z ciastkami od Mendla, tak pięknymi, że strażnik nie odważy się ich zepsuć, nie wykryje więc obtoczonych wypiekiem narzędzi. A wygląda to z grubsza tak. Kontroler przy taśmie, na której przesuwają się dary dla więźniów. Ser – ciach, pach, siup. Jedzie dalej w kawałkach. Chleb – pach, bach, bach. Pokrojony. Kaszanka – w plasterkach. Ciasteczka – „miód malina”, tego nie wolno zbezcześcić.

Grand Budapest Hotel1* Nie, no cały więzienny rozdział jest bezbłędny! Kompletnie absurdalna ucieczka. Jeszcze zanim zaczęto kopać tunel kilofkami, Gustave H. wysłuchuje projektu. Autorem jest Ludwik (Keitel!). Rozkłada mapkę przekopu. Na co Gustave z podziwem:
– Kto to narysował?
– Jak to kto? Ja – odpowiada Ludwik.
– Świetna kreska, Ludwiku! Masz zadatki na artystę – wzdycha ze znawstwem Gustave.

Ucieczka w stylu slapstickowym (dużo zamieszania, spontanicznych reakcji, w którym nie o efektywność chodzi a o fason). Ot, pokonywanie bieżących przeszkód – cięcie kraty w oknie. Przekradanie się przez sypialnię strażników i przeskakiwanie przez nich jak przez płotki. Tekścik rzucony w podzięce więziennemu olbrzymowi, który na czas uciszył donosiciela: – Dzięki, przemiły, życzliwy człowieku.

 * I tu muszę wymienić późniejszą o chwilę sekwencję alarmu wśród konsjerżów. Gustave w szczerym polu znajduje budkę telefoniczną i jednym telefonem uruchamia ratunek. Jeden ruch Gustve`a i długi łańcuch priorytetowych telefonów w branży.
Albo: równie zorganizowana akcja mnichów, potajemnie przemycających go przez pola, lasy, góry – do konfesjonału. Z co chwila padającym pytaniem: – M.Gustave H. z Grand Budapest Hotel? – Tak. – potwierdza oczywistą oczywistość Gustave.

* Ale wrócę do więziennej ucieczki, której finał uświadomił mi, co jest kluczem do postaci legendarnego Gustave`a H. A może i kluczem do filmu. Mogę po kolei, a mogę z ratardacją: kluczem jest zapach. L`air de panache.

Otóż, gdy zbiegli więźniowie uścisnąwszy sobie dłonie, rozeszli się spod więzienia każdy w swoim kierunku, Gustave i Zero stali tam jeszcze pod osłoną nocy dłuższą chwilę. Konwersując. Cierpliwość Gustave`a mocno została nadwerężona, ale pękł dopiero przy perfumach. W skrócie wyglądało to tak. 

grand-budapest-nose

 – Którędy do kryjówki? – Gustave spokojnie liczy na zmysł organizacyjny boya.
– Nic nie znalazłem. Rozpytywałem, ale…
– Nie ma kryjówki? Serio? Jesteśmy zdani na siebie? (…)
– Czas założyć przebranie.
– Jesteśmy przebrani – odpowiada Zero.
Gustave przypomina, że mieli sobie dokleić nosy i brody, na co Zero:  – Sądziłem, że pan zapuszcza.

Gustave przełyka rozczarowanie, które wzmożoną falą zaleje go za moment.
– Trudno. Spryskaj mnie trochę l`air de panache.
(ośla mina kochanego boya) Zapomniałem zabrać – mamrocze Zero.
– Co?! Zapomniałeś zabrać l`air de panache? Niewiarygodne! Jak mogłeś?! – wpada w „lekką furię” najcierpliwszy z konsjerżów. Nim  jednak zaczną w te pędy zmykać, trochę pogaworzą. I zasłuchają się w słowa wiersza, które przerwie alarm. – Zapamiętaj, gdzie skończyłeś – rzuca Gustave. Bo łasy jest na poezję jak inni na pączki (np).

Zapach, który poprzedza pojawienie się Gustave`a i zostaje chwilę dłużej niż on. I choć jako widz pozostaję poza zasięgiem, wyobrażam sobie tę intensywną, emanującą, ubraną w komunikat o sobie postać. Właściwie nie muszę zgadywać – marka GBH oferuje szyprowo-kwiatowe perfumy dla mężczyzn. Mają dość złożoną recepturę. Najnowsze (2014) zawierają: bazylię, bergamotkę, mandarynkę, petitgrain i zielone jabłko (nuty głowy); jaśmin i różę (nuty serca) oraz żywicę bursztynową, kastoreum, cedr, mech dębowy, paczulę i piżmo (jako bazę).

Mężczyzna w oparach zapachu. Ten perfum to lejtmotyw, nie mniej ważny od obrazu „Chłopca z jabłkiem” czy ciasteczek od Mendla. Znak rozpoznawczy, po którym szef policji wywąchał, że Gustave H. podróżował zatrzymanym pociągiem. Coś, co wśród największego zamieszania dostarczy jeden z konsjerżów, pamiętający, że choćby 15 mililitrów, ale zawsze. Gustave bez zapachu, byłby jak Grand Budapest Hotel bez Gustave`a. Nieco uogólnię: film Wesa Andersona jest uperfumowany. Dla spragnionych chleba z masłem, czystej wody i deszczu o świcie ta opowieść może mieć za dużo dodatków. Ale wiadomo: czasem właśnie dla dodatków ma się ochotę obejrzeć film. I nie ma nic złego w hojnie wrzuconych do sernika rodzynkach.

***

aneks
Grand Budapest Hotel zdobył sporo oscarowych nominacji (najlepszy film, reżyser, scenariusz oryginalny, zdjęcia i montaż). Wygrał w kategoriach: najlepsza scenografia, kostiumy, charakteryzacja i fryzury oraz muzyka oryginalna.

bardzo poszukiwany

Bardzo poszukiwany człowiek, reż. Anton Corbijn, USA, Niemcy, Wielka Brytania 2014
John Le Carré, Bardzo poszukiwany człowiek, Sonia Draga 2014

Minął już prawie miesiąc od seansu, co nieco uleciało, zostały mi w głowie te najmocniejsze akcenty. Jest ich jednak sporo i koncentrują się na roli Philipa Seymoura Hoffmana. Ostatniej filmowej kreacji, która – na szczęście – godna jest tych, z których go zapamiętam. Chciałam jakoś przedłużyć porażająco silną emocję, wykreowaną w ostatnich sekwencjach filmu. Podpatrzeć, z czego ją Hoffman ulepił. Sięgnęłam więc po pierwowzór scenariusza: powieść szpiegowską mistrza tego gatunku, Johna Le Carrégo. 

Konkluzja: powieść dobra, silniej niż film polifoniczna; scenariusz mistrzowski (sporo przesunięć, które klarują sytuację i uwypuklają lejtmotyw); rola Günthera Bachmanna, charyzmatycznego agenta niemieckich tajnych służb,  nieporównywalnie silniejsza jest w filmie. Za sprawą reżyserskiej koncepcji (zapewne), ale też dzięki talentowi Hoffmana (niezaprzeczalnie).

Z powieścią (filmem) szpiegowską jest ten szkopuł, że czego by nie powiedzieć, wszystko jest jakąś przedwczesną odsłoną tajemnicy. Pozostaje milczeć lub nie przejmować się oskarżeniami o spojlerowanie. Ostrzegam, że przerwałam milczenie. Trochę sama dla siebie zestawiam tu słowa powieści z zapamiętanym obrazem. Myślę, że można się tymi cytatami poczęstować.

Bardzo poszukiwany czlowiek. plakat

Afera dotyczy zagrożenia islamskim terroryzmem. Szerzej: zderzenia cywilizacji, które możemy przetrwać, jeśli dążenie do konfrontacji zastąpimy kompromisem i dyplomacją. Oczywiście, obie strony, pielęgnując poczucie krzywdy i potrzebę rewanżu, brną w drogę bez wyjścia. Islamiści zatracają się w terroryzmie, cywilizacja zachodnia – w jego tępieniu (na oślep i nieskutecznie). Czujność, spryt, szybkość działania – są niezbędne. Grożą jednak schematyzmem w przypisywaniu ról. I niszczą szanse na kompromis, wymagający zaufania, poświęcenia części swych przekonań, złagodzenia radykalizmu. Opowieść Le Carrégo najpierw w sporych emocjach pozwala podglądać misterną, budzącą nadzieję, konstrukcję, by później gruchnąć ciężkim ciosem zdrady, która jak nic wznosi najpotężniejsze mury na przyszłość.

Rzecz rozgrywa się na bardzo poszczególnym przypadku, w który zaangażowanych jest kilkoro osób. Nie rozwiązujemy więc spraw globalnych, lecz jednostkowe, choć one jak soczewka skupiają wiele typowych  trendów i mechanizmów.

Hamburg i konie lipicańskie

W Hamburgu pojawia się zbiegły z rosyjskiego więzienia imigrant Issa Karpov, czeczeński islamista. Szuka kontaktu z bankierem (Tommy Brue), u którego zdeponowana jest zapisana mu w testamencie pokaźna suma. Ma szczęście, bo trafia na młodą ambitną adwokatkę działającą w ośrodku dla bezpaństwowców i nielegalnych imigrantów (Annabel Richter). Ma też  pecha, bo niezwykle szybko namierzają go specsłużby, dla których muzułmanin-buntownik, z nieklarowną przeszłością, jest jak zapłon nieszczęścia, które trzeba w czas ugasić.

Islamista z grubą kasą – to pachnie prochem. Zrozumiała jest ich podejrzliwość. Zrozumiały jest też idealizm młodej prawniczki, która już widziała brutalne akcje przedstawicieli prawa. Ich manipulacje, odsyłające imigrantów tam, gdzie prawo niemieckie wysyłać zakazuje (tam, gdzie czekają ich tortury). Właściwie równie zrozumiałe powinno być to, że Issa Karpov nie myśli o podkładaniu bomb, lecz o medycynie. Choć kto go tam tam wie – obsesyjnie związany jest z cierpiącymi współbraćmi. Ale postać to łagodna, nieco naiwna, niezbrukana zachłannością na pieniądze. Szuka bankiera, lecz pieniędzmi się brzydzi (skoro od ojca, więc na pewno są zbrukane – jego ojcem był rosyjski oficer, gwałciciel czeczeńskich dziewcząt).

Dafoe, Hoffman

Dlaczego ważny jest Hamburg? Bo jest miastem z kompleksem. „– Kiedy zdarzył się jedenasty września, było nie jedno Ground Zero, tylko dwa (…). Pierwsze było w Nowym Jorku. Druga strefa zero tej katastrofy, o której tyle się nie mówi, była tu, w Hamburgu. (…) Hamburg zawalił”.

Ale też jest to miasto portowe, otwarte, bez ksenofobii. Mówi Bachmann: „Nasi obcokrajowcy nie są dla nas obcymi. Nie jesteśmy jakimś tam zapyziałym miasteczkiem w głębi lądu, gdzie na obcokrajowców patrzy się jak na Marsjan. Obcokrajowcy wtopili się u nas w obraz miasta. Od wieków miliony sobowtórów Mohammeda Atty piją nasze piwo, rżną się z naszymi dziwkami, a potem wracają na swój statek. I ani ich nie witamy, ani nie żegnamy, ani nie pytamy, co tu robią, bo jesteśmy do nich przyzwyczajeni. Tutaj są Niemcy, lecz jakby obok Niemiec. Jesteśmy lepsi od Niemiec. Jesteśmy Hamburgiem, ale też Nowym Jorkiem. W porządku, nie mamy Bliźniaczych Wież. Co z tego? Nowy Jork już też nie ma. Ale jesteśmy interesujący. I ciągle przyciągamy niewłaściwych ludzi”. 

Kluczowy „niewłaściwy”, a w związku z tym „bardzo poszukiwany” przez specsłużby człowiek, to Issa Karpov. Nie on jeden. Istnieją pewnie tysiące teczek (folderów), w których gromadzi się materiały na jemu podobnych. Albo na takich jak muzułmański autorytet, Abdullah, który w 95-ciu procentach jest wzorem cnót, a w pięciu procentach jest łotrem. Albo na przeróżnych aferzystów, którzy właśnie tu lubią wyprać swoje zyski. Stąd te konie lipicańskie, o których mówi bankier Brue, że: „mają tę ciekawą właściwość, iż rodzą się czarne jak noc i dopiero z wiekiem stają się białe. I że właśnie z tego powodu użyczyły swego miana kuriozalnemu typowi rachunku bankowego wymyślonemu przez wybitnego bankiera Edwarda Amadeusa Brue, kawalera Orderu Imperium Brytyjskiego, mojego ojca, którego skądinąd nadal szanuję jako ucieleśnienie bankierskiej uczciwości, pod koniec jego bezgrzesznych lat w Wiedniu, gdy brudne pieniądze z upadającego Imperium Zła płynęły strumieniami – czy raczej całymi ciężarówkami – przez zetlałą do cna żelazną kurtynę”.

Dafoe, Dobrygin

Jeszcze tylko wyjaśnię, że „specsłużby” to liczba mnoga. I że są między nimi tarcia. Zwłaszcza między frakcją amerykańską a tą hamburską Bachmanna. Nie ma jednego frontu, są ludzie, którzy mają swoich ludzi i swoje priorytety. Właśnie to, że style działania się wykluczają, stanowi siłę napędową akcji. Może nawet uda mi się nie odkrywać wszystkich kart, gdy krótko wskażę, że cała sympatia jest po stronie Bachmanna. Nie żeby był czysty jak łza, lecz dlatego, że dostrzega niuanse. A jego cel to nie zemsta, lecz werbunek. I możliwie honorowe dotrzymywanie słowa tym, których zaufanie pozyskał. 

Philip Seymour Hoffman 2

Sedno konfrontacji widać jak na dłoni w zestawieniu cytatów. Bachmann, idący na kompromisy, trzyma się idei pozyskania informatorów. A na zarzuty, że prędzej doczeka się samobójczej eksplozji niż sensownej relacji z donosicielem, odpowiada: „Zresztą my nie będziemy go namawiali do zdrady, tylko damy mu nową definicję wierności”.

Gdzieś w okolicach końca wkurzony Bachmann podchodzi do człowieka, który poplątał mu szyki i słyszy:
„- Sprawiedliwości stało się zadość, chłopie. Możemy spokojnie iść do domu. (…)
– Zadość? – powtórzył tępo. – Zadość? O jakiej ty sprawiedliwości mówisz?
– O amerykańskiej, baranie. A niby o jakiej? O prawdziwej sprawiedliwości, takiej, kurwa, co strzela z biodra. A nie byle jakiej, takiej jak wasza, co wystarczy byle adwokat, żeby ją wypaczyć. (…) Oko za oko, Günther. Sprawiedliwość, czyli zemsta, jasne?” 

Każdy, kto widział film, rozpozna sytuację i poczuje niedosyt. W filmie to wszystko rozgrywa się jednym słowem. I jest to jedno z najgenialniejszych użyć trywialnej „kurwy”. Philip Seymour Hoffman włożył w to cały swój aktorski sznyt. W moich oczach tą sceną pożegnał się z rzeszą fanów, którzy chętnie zawyliby wraz z nim. Z rozpaczy i bezradności albo po prostu ze wstydu i wkurzenia. Scena przełamuje  chyba kontekst i nabiera samodzielności. Jakby się nie układać ze światem, karty i tak są znaczone.

Polifoniczność

To à propos powieści. Gdyby nie pierwszeństwo filmu, Bachmann zostałby zepchnięty na drugi plan. W książce równie ważny jest złamany wewnętrznie i odrodzony mocą niemożliwej miłości bankier Brue. Wciela się w niego William Dafoe, bardzo udanie, lecz w okrojonych scenariuszem możliwościach. Sześdziesięciolatek na życiowym zakręcie, który spotkanie z prawniczką reprezentującą klienta przypłaci życiową wywrotką. Bezkompromisowa Annabel wkracza w jego życie bezpardonowo: „Mojego klienta by tutaj nie było, gdyby nie ten pana pierdolony bank!”. Tommy Brue widzi w niej kogoś, kim sam nie jest, a chciałby być, gdyby mu starczylo odwagi. Zresztą: ona w nim tę odwagę budzi. Powieściowy Brue zabiega o paszport dla Issy i zabezpiecza Annabel przed ewentualnymi reperkusjami. Otacza ją gwarancją bezpieczeństwa – i tyle tylko jest tego, co może dać z szansą na przyjęcie. „Zainwestował samego siebie na niewłaściwym rynku”. Nie wzbudzi wzajemności, może nawet otrze się o śmieszność. 

„Ale jeżeli w życiu człowieka pojawia się osoba o połowę młodsza i od razu mianuje się przewodniczką moralną, to ten człowiek musi zainteresować się i słuchać, nie ma wyjścia. A jeżeli tak się składa, że osoba ta jest równocześnie najbardziej pociągającą i najbardziej interesującą kobietą, i najbardziej niemożliwą miłością w całym jego życiu, to tym bardziej”.

Szkoda, bardzo szkoda, że pozbawiono filmowego Tommy`ego Brue rewelacyjnej sceny w restauracji. Gdy on i ona są podsłuchiwani (każde przez inny zespół służb), a Brue ceremonialnie lekceważy konspirację, wręcza Annabel dokumenty i rozpoczyna piękną opowieść o swojej córce. Najdziwniejsze z możliwych wyznań, bo oczywiście, jego troska o dorosłą już Georgie jest ekwiwalentem uczuć do Annabel. Ale też jest wycofaniem się i świadectwem miłości, która nie zniewala i ktora nie usycha, lecz przemienia.

Powieść dopuszcza do głosu bohaterów zdegradowanych w filmie. Więc świetnie uzupełnia wrażenia z seansu. Gdybym jednak miała wybrać, co odpowiada mi bardziej, powiem: film. Ze względu na szansę obserwowania Philipa Seymoura Hoffmana. Bo to jest bardzo nieodżałowany człowiek.

Dafoe, McAdams

Na koniec – konia z rzędem (zastrzegam: koń nie lipicański) temu, kto mi wyjaśni motto powieści. „Najważniejszą zasadą jest to, by pomóc tym, których kochamy, uwolnić się od nas”. (Friedrich von Hügel) Trochę rozumiem. Ale mniej niż więcej.