Archiwa tagu: Wioletta Grzegorzewska

guguły

Wioletta Grzegorzewska, Guguły, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014

Książka miała swą premierę w lutym 2014 roku. Docierały do mnie raz po raz aprobaty krytyków. Najświeższym ich przejawem jest umieszczenie tytułu na liście dwudziestu nominowanych do Nagrody Literackiej Nike i równolegle na liście nominowanych do Nagrody Literackiej Gdynia. I co? Niechby choć jedną z nich dostała. Ech, bo to jest taka książka, którą się odkłada z poczuciem, że może to jedna z ważniejszych rzeczy, jaką się w ogóle w życiu czytało. Owszem, za chwilę moje sympatie mogą powędrować gdzie indziej i trudno zgadnąć, jak długo będę pamiętała o Gugułach. Ale przeczytać było warto, było wzruszająco i tak, jakby coś szukało odbicia w moich doświadczeniach (choć przecież niby bezpośrednio nic) i było tak, że raz po raz jakiś akapit czytałam z dreszczem kilkakrotnie.
Guguły
Niby niepozornie, żadna tam zamaszysta powieść, 24 rozdziały albo mikroopowiadania (na trzech do ośmiu stron, większość mieści się na czterech). Narratorką jest – ukształtowana autobiograficznie – Loletka, Wiolka,Wioletta, mająca lat kilka, później kilkanaście. Tkwiąca w opisywanym świecie, czyli w wiosce Hektary na Jurze Krakowsko-Często-chowskiej z przełomu lat 70. i 80. – tkwiąca po uszy. Proza inicjacyjna, o dojrzewaniu i wiecznej niedojrzałości. Tak by sugerował tytuł: guguły to niedojrzałe jagody.

Niedojrzała jest Wiola, bo przecież przydarzają jej się rzeczy pierwsze. Życie. Śmierć, bliższa lub dalsza. Erotyka – może nie nazbyt dosłowna, lecz tak czy owak czająca się we krwi bądź zaskakująco diagnozowana u innych. Z tych inicjacji to może najważniejsze jest podpatrywanie najbliższych, do których wcale nie od razu ma się ciekawość i cierpliwość. Aż któregoś razu melodia zagrana na liściu przez ojca brzmi pięknie i zalega w uszach na wieczność. Zapamiętuje się rodziców wśród tylu oczywistych zajęć, zapachów, odzywek, wykrętów etc, że wcale się o tę pamięć nie dba. Więc ona osadza się w nas takimi łatami, skrawkami ich opowieści, pewnie też nie tak, jak im się zdaje, że są zapamiętywani. Świetny jest u Grzegorzewskiej portret ojca. Z czarnym wąsem, jakąś tam domieszką cygańskiej krwi. Jego wymykanie na ryby czy pokera. Wyprawianie zwierząt wbrew marudzeniu matki – i znajomość tego, co w faunie piszczy. Dbanie o pszczoły. Ucieczki przed wiejską religijnością w sferę sceptycyzmu. I te momenty uchwyconego starzenia, gdy gaśnie jakaś ikra, starania o ciało czy strój są mniej uważne, coś się ulatnia. Aż po chwilę – w biografii Wioli mocno przedwczesną – gdy wzywa się ją z kolonii na pogrzeb. Właśnie w tytułowym opowiadaniu (rozdziale) Guguły pojawia się ten najcudowniejszy opis. Gdy Wiola podchodzi do trumny i widzi w niej ośmioletniego chłopca, którym ojciec był niegdyś. Tlące się w nim wówczas marzenia i lęki. Cały świat, najwidoczniej przekazany w dymku jakiejś starej opowieści.

„Pewnego dnia dziadek pokazał mu w dziupli gniazdo kuny. Rysiu włożył rękę do środka i wymacał w puchu ciepły miot. Chciałby zamienić się na życia z tymi tumakami, zamieszkać w lesie i dzielić z nimi jaja ptaków i królicze nory, ale jednak pobiegł za dziadkiem, bo zrobiło się ciemno, a potem ciągle musiał za kimś biec i wszystko zleciało jak w amerykańskim filmie. Na nic nie starczało czasu i pieniędzy. Rysiu uwijał się jak w ukropie, żeby zarobić na buty, na pierwszy garnitur, przetrwać falę w wojsku, kupić sobie wueskę, zabrać Zosię na zabawę, zdążyć na egzamin w technikum rolniczym, na ślub, na chrzciny i na nocną zmianę”.

Nieco później, gdy Rysiek miał lat 28, zagadnął tak trochę pewnie w przestrzeń, trochę do córki.
” – Dziwnie jest urządzony ten świat – odezwał się do mnie nagle, gdy pekaes skręcił na Pułaskiego. – Nawet nie zdążyłem się obejrzeć, już nazywają  mnie starym, a przecież w środku jestem jak te guguły”.

***

Naprawdę można by mądrzej o Gugułach pisać i niejedno z nich wyciągnąć – anegdotkę, puentę, klimat. Te realia sprzed lat, które mnie się wydają bardzo bliskie. I właśnie prowincjonalność (miejsca i etapu życia), nazwaną na okładce „znakomitą balladą o polskiej wsi w czasach PRL-u i dojrzewaniu, które smakuje jak cierpkie guguły”. Z jednej strony: czytam Grzegorzewską i jej tekst jest dla mnie wart zestawienia z Schulzem albo z Myśliwskim (czyli mistrzostwo!). Z drugiej strony – czytam i myślę o odzyskiwaniu własnej fazy przepoczwarzeń. Zazdroszczę Autorce tej przechwyconej narracji. Każdy z rozdziałów jest niczym kartka z zapisanym jednym wspomnieniem. Ale jak te puzzle wydobyć z przeszłości? Czy to się dzieje w pamięci (i jedni pamiętają, drudzy słabo lub nic) czy w akcie tworzenia, który wytrąca pamięć z uśpienia i ją formuje? Czasem się zdaje, że przeszłość przepadła. Że to są mgliste obrazki. A czasem – że jak się wsłuchać i natężyć węch (udrożnić inne zmysły), to jeszcze można odzyskać niejedno. Na mnie tak ożywczo zadziałały Guguły.