Archiwa tagu: Woody Allen

stary dobry Woody

Annie Hall – reż. Woody Allen, USA 1977
Manhattan – reż. Woody Allen, USA 1979
Hannah i jej siostry – reż. Woody Allen, USA 1986

No cóż, nie każdy listopad jest udany. Tegoroczny był jak pandemonium. Prawie w każdej sferze. Irracjonalny i rozczarowujący. Światowo, krajowo, osobiście i cieleśnie. Wymknął się spod kontroli mikrokosmos. Zbuntowane ciało samo sobie dało w kość. Dostało cztery tygodnie L-4 i choć nie czuje się po nich jak po spa, to mimo wszystko lepiej niż Woody Allen

Właściwy czas na spotkanie z kwintesencją neurotyzmu i hipochondrii – zgodnie z dewizą wybicia klina klinem. Sięgnęłam do opowieści nowojorskich sprzed trzech, czterech dekad. Wody Allen był wówczas daleki od podróżowania po Rzymie, Paryżu czy Barcelonie. Siedział na Manhattanie lub w sąsiedztwie, chodził do psychoanalityka, do lekarzy, do klubów, na korty, nad rzekę. Był kinomanem i maniackim czytelnikiem. Miał popaprane życie uczuciowo-erotyczne. I intelektualny (żydowskiej proweniencji) klucz odpowiadania na lęgnące się króliczo pytania egzystencjalne. Woody Allen, znaczy tu – umownie – bohater filmów (których był jednocześnie aktorem, reżyserem i scenarzystą). 

Wyliczmy: Alvy Singer (komik i mizantrop) z Annie Hall, Isaac (pisarz) z Manhattanu i Mickey (znów komik, „eks” jednej z sióstr, ale przede wszystkim hipochondryk) w Hannah i jej trzech siostrach. Towarzyszą mu ulubione Allenowskie aktorki: Diane Keaton, Mia Farrow, Dianne Wiest, Barbara Hershey.

Mniej więcej wiedziałam, czego się spodziewać (dwa z trzech tytułów oglądałam wcześniej), ale uderzyło mnie, że te historie filmowe – mimo neurotyzmu i niekończących się tyrad Allena, mimo scen tworzących niezależne skecze – są jednak fabularnie bardzo spójne i zmierzają do domkniętych epilogów. Złośliwość równoważona jest czułością. Co tu zresztą mówić: trzy świetne, niestarzejące się filmy, z których najbardziej lubię Annie Hall

Annie Hall. Diane Keaton. Woody Allen

 Annie Hall

Najzabawniejsza historia o czymś najsmutniejszym na świecie. Film jest zresztą poskładany z wielu puzzli, epizodów, odprysków przeszłości (z różnych przedziałów czasowych), z tysiąca wkurzeń i marudnych obserwacji. Jest więc i wielotematyczny. Ale temat nadrzędny to ten, który Woody-Alvy wypowiada wprost do kamery: „Annie i ja zerwaliśmy ze sobą, a ja ciągle jeszcze nie mogę się z tym pogodzić. Ciągle przesiewam szczątki naszego związku… Rozmyślam o swoim życiu, próbując odkryć, gdzie się spieprzyło”.

Yeah, to jest tekst! Przyciągnie popaprańców, którzy westchną jak Krecik, że… och, tak, i ja przesiewam i szukam niegdysiejszych śniegów. Przyciągnie amatorów czarnego (i w ogóle wszelakiego) humoru, bo to przecież beka przesiewać życie jak młynarz mąkę. Jedni i drudzy dostaną to, na co czekają. Niektórzy dwa w jednym. Dowcip rozpoczynający tę historię kończy wszak puenta: „Takie właśnie mam podejście do życia. Jest pełne samotności, smutku, cierpienia i niezadowolenia. I to wszystko o wiele za szybko się kończy”.

Annie i Alvy rozstali się, a przedtem byli ze sobą w jedyny (chyba) możliwy sposób: wśród wątpliwości, tarć, rozstań i powrotów, prób narzucania drugiemu, co ma czytać (to Alvy!) i mikroucieczek przy pozorach zgody (to Annie). Było prześmiesznie, co ilustruje scena z homarami, które rozpełzają się po kuchni przy wtórze histerii i ubawu. Było czule, co dobrze oddaje scena z zabijaniem pająka w łazience. Musiało być również intelektualnie, inaczej nie byłaby to historia Allenowska. Tu z jednej strony dywagacje o sensie życia – Alvy ma swoją pesymistyczną teorię: „Uważam, że życie dzieli się na okropne i nędzne”; okropne, gdy spotyka cię perfidne nieszczęście i nędzne – w pozostałych przypadkach („Powinnaś być wdzięczna, że masz nędzne życie”). A z drugiej strony kontekst tego wszystkiego, co bohaterowie oglądają (Bergman), czytają (koniecznie z ulubionym słowem Alvy`ego w tytule) czy słuchają. 

Właściwie: jest tu wszystko, co powinno się znaleźć w opowieści o miłości. Początek i koniec. Kluczowe momenty. Coś, co sprawia, że wierzymy w powodzenie tego związku i coś, co przesądza, że nie dajemy mu szans. Trochę antagonizmów i mniej więcej tyle samo zgrania w punkt. I jest piękny epilog. Zdradzę, bo i tak znacie ten film. Od pierwszej sceny wiemy, że Annie i Alvy nie idą wspólną drogą. Jedno związało się z kimś, drugie nie. Drogi się jednak przecinają, szczególnie gdy mieszka się w Nowym Jorku. Wpadają więc na siebie i może z nutką bólu, ale takiego zmieszanego z uśmiechem, jedno z nich zauważa, jak drugie ciągnie swego partnera na film, który musi się kojarzyć z poprzednim związkiem. Ale najładniejsza jest tu scena, w której spotykają się w kawiarni i ze śmiechem, przyjaźnie spoglądają na to, co ich łączyło. W tle migają sceny, które kilka chwil wcześniej rozgrywały się na naszych oczach. Puentą jest to, że nawet jeśli rozdroża są nieuchronne, to fajnie, że choć kawałek drogi szło się wspólnie. Ta scena jest chyba równie piękna jak scena ocenzurowanych pocałunków z Cinema Paradiso.

Annie Hall. Keaton i Allen

Oczywiście, Annie Hall (i Manhattan i Hannah i jej siostry) warto zobaczyć nie tylko po to, by śledzić związki uczuciowe i gdybać, dlaczego one wszystkie są tak kruche lub jaki wpływ na szczęście ma neuroza. Są podróżą w lata 70. i 80. I majstersztykiem pomysłów scenariuszowo-reżyserskich (z akcentem na scenariusz). 

Woody Allen jest geniuszem (przynajmniej „był”, bo czas wszystko rozrzedza). W Manhattanie bohaterka grana przez Diane Keaton określa tym mianem każdego, kto ją poruszy, więc Woody trochę z tego kpi. Cóż, a jednak…

Uwielbiam snobizm intelektualny Allenowskich bohaterów. Pewnie dlatego, że żyję w takim czasie i miejscu, gdy (i gdzie) od dawna nikt się nie snobuje. Dlatego nawet jeśli intelektualny snob grzeszy pychą, wierzę, że będzie zbawiony. No może poza jednym wyjątkiem. Mowa o tym przemądrzalcu z kolejki do kina (Annie Hall), który wiedział, co ma na myśli Marshall McLuhan lepiej niż autor tej myśli. Nieszczęścia chodzą parami, więc nie dość, że Annie marudna, to jeszcze za plecami tokuje facet, który zżarł wszystkie mądrości. Kobieta, która mu towarzyszy gra rolę „słuchawki”, czyli biernie milczy. Alvy przez chwilę też, no ale tak się nie da. Facet analizuje kino Felliniego („przerysowane”) i dramaty Becketta („Podziwiam technikę, ale nie dostaję od niej kopa”), zna się na wszystkich trendach, -izmach i nie omieszka się tym pochwalić. Tę scenę powinno się aplikować wszystkim niewyżytym recenzentom. Również ze względu na puentę. Alvy wyciąga zza kotary McLuhana i konfrontuje go z mądralińskim. McLuhan uciera mu nosa i sprowadza tyczkę do parteru. 

Podobnie jest, gdy Annie opowiada Alvy`emu o swoim byłym. Nie opowiada, bo trick polega na tym, że przeszłość rozgrywa się na oczach bohaterów. Po lewej stronie ekranu młody przystojny aktor czaruje Annie truizmami, po prawej – Alvy naśmiewa się i kpi z eksrywala. Takich pomysłów jest w tych filmach zagęszczenie. Konfrontują się różne rzeczywistości: przeszłość z przyszłością, fabuła z widzem, dzieło z autorem. Otóż zwarcie wygląda tu z grubsza tak (klasyka humoru Allena):
„- Wiesz, jak chciałbym umrzeć? Rozszarpany przez dzikie zwierzęta” – mówi wyciągnięty z przeszłości adorator. Na co zdegustowany i niemal doprowadzony do mdłości Alvy odpowiada: „- Straszne! Zjedzony przez jakieś wiewiórki!”. Bo też jedno drugim podszyte: intelekt i emocje. Tu, oczywiście, zazdrość, do której intelektualny malkontent przyznaje się z trudem:
„- Nie mów, że jesteś zazdrosny.
– Tak, troszkę… jak Medea”. 

Być może cały ten wpis jest patchworkowy i niczego nie porządkuje. Ale naprawdę nie sposób przepisać Woody`ego na klarowny konspekt. Tu przecież ścierają się ze sobą setki pomysłów, tematów, błysków, ironicznych komentarzy. Cudem jest to, że wcale nie zgryźliwość dominuje, że w tej intelektualnej demaskacji jest wyraźna nuta sentymentu. Stawiam tezę, że osiąga ją Allen za sprawą kobiet.

Dzięki spokojnej, zrównoważonej, choć trochę zbyt „samowystarczalnej” Hannah i dzięki wiosennej Lee, o której mężczyźni śnią, na jawie wyrażając swój zachwyt wierszami Cummingsa. Ale też dzięki Holly, ekscentrycznej, niepewnej siebie, pogubionej córce marnotrawnej, która – jak wiele Allenowskich postaci – radzi sobie, przetwarzając życie w tekst literacki. [Hannah i jej siostry]
I nie wiadomo, czy trzeba by tu wymieniać te stojące w przeciwwadze do neurotycznego mężczyzny, jak choćby 17-letnia, czysta jak łza i ufna Tracy, czy stawiać na typ rozedrganych neurotyczek niczym Mary – między którymi wybierał Isaack w Manhattanie.
A diadem i tak wręczam Annie Hall. Za ten udany image w za dużych spodniach i w krawacie. Za to, że boi się iść własną drogą, ale pójdzie. I za to, że mówi inaczej niż wszyscy, ma słabość do słów, które już wyszły z użycia (wykwintność, układność i la-di-da). Tak, la-di-da!

 

blue jasmine

Blue Jasmine, reż. Woody Allen, USA 2013

Lot z Nowego Jorku do San Francisco – pierwszą klasą, z walizkami marki Vuitton. Nieco (jeszcze nie wiemy, że owszem, mocno) neurotyczna blondynka opowiada o sobie. Komu? Ta, która słucha, nie wie, czy do niej ta mowa, czy to monolog przed wyimaginowaną widownią. Jasmine gada do siebie, o tym, co jej się przypomni. Bo w życiu przytrafił się jej krach: była bogata, teraz ma długi. Trzeba zacząć od początku. Ale z nawyku lata pierwszą klasą, z walizkami marki Vuitton i daje taksówkarzom hojne napiwki etc. Zrównoważona to ona nie jest. Postać z Woody`ego Allena, skóra zdjęta z twórcy.

Blue JasmineO tym, co się dzieje, w dwóch słowach: bogaty mąż Jasmine okazał się oszustem, a ona z dnia na dzień z księżniczki stała się żebraczką.

Prawie. Bo choć wszystko wskazuje na klęskę, Jasmine nie przyjmuje tego do wiadomości, otrzepuje piórka i zamierza stanąć na nogi. Tymczasem zatrzymuje się w San Francisco, u swej przyrodniej siostry, Ginger.

Chwyt pierwszy: antytezy

San Francisco i Nowy Jork. Teraźniejszość i przeszłość. Dwie skrajnie różne kobiety (dwa style życia, reakcji na życiowe niefarty…). Skontrastowane kobiety, więc i mężczyźni, którzy wokół nich krążą są jak wierzchnia i spodnia strona kromki chleba. Antytetyczni.

Nowy Jork to świat Jasmine (Cate Blanchett), wracający w retrospekcjach, pełen luksusu i iluzji. Przyjęcia high life`u, elegancja, kosztowne drobiazgi, horrendalnie drenujące konta kolekcje pana męża, tudzież jego romanse. Zamaszyste transakcje. Lewe, co na pierwszy rzut oka jest „prawie” oczywiste. Gust, smak i dobre samopoczucie – wszak dajemy na biednych, jesteśmy hojni i mamy dobrą prasę. 

Retrospekcje ilustrujące to, co prysło, byłyby ciut jałowe – od pierwszej sceny wiemy, że mąż (Alec Baldwin) nabroił i odsiaduje – ale co rusz do zamkniętej już przeszłości wkrada się nowy ognik i zmienia zarys kształtów czy długość cieni. Słowem: nie wszystko było, jak się zdawało widzowi, który uwierzył w komunikat z prologu.

San Francisco to przestrzeń Ginger (Sally Hawkins), kelnerki z dwójką hałaśliwych dzieciaków. Aranżacyjny miszmasz, do którego chętnie wprowadziłby się adorujący ją Chili (gdyby nie najazd wyniosłej siostry!). Tamta – blond, niebieskooka delikatność i dystans, ta – ciemna, ruchliwa crazy girl, bardziej przytulna. Ginger mówi, że wszystko rozgrywają geny: Jasmine ma wyjątkowe dobre, a ona ze swoimi tak sobie radzi, że akceptuje kompromisy. Która mądrzej? Ta, która aspiruje do związków gwarantujących przynależność do establishmentu, trafia na dżentelmenów łajdackich (oksymoron, ale adekwatny). Ta, co woli mieć wróbla niż śnić o kanarku, spotyka chłopaków prostych a wyrywnych (mecz, pizza, wyszarpnięty ze ściany aparat telefoniczny…). Kobiety od zawsze i po wsze czasy mogą deliberować, czy lepiej stawiać na drabinę, czy kulę u nogi (brzmi zniechęcająco, ale proszę zauważyć, że taka kula przy nodze j e s t, nie znika na horyzoncie, nie czmycha w siną dal). A drabina, jak szczeble się rozregulują, obija pupę, na głowę ściąga ambaras. 

Chwyt drugi: komedia śmieszna, ale nie do śmiechu

Mówią niektórzy: to nie komedia, tyle dramatu, tak mało nadziei, sytuacja przytłacza, a niebo się nie rozjaśnia. Prawda, gdy w ostatniej scenie zdesperowana Jasmine mamrocze coś na ławce w parku, zaczyna padać. San Francisco nie stało się pocztówką, jak zwykło się mówić o poprzednich filmach Allena. Niemniej: komedia. Co przypieczętować może wyżej wspomniany – uproszczony, biegunowy – koktajl światów. Sytuacje, w których zderzają się ze sobą kontrpostaci, nieporozumienia, które z tego wynikają, to najczęstsze źródło zabawy. Komizm allenowski, absurdalno-paranoiczny, podszyty obsesjami. 

Scena rozmowy na tarasie restauracji („z europejskim widokiem”!): Ginger i Jasmine, Chili i jego kolega. Proste chłopaki zapytują, co Jasmine ze sobą zrobi i oczekują jakichś krótkoterminowych planów na to, by się ogarnąć. A Jasmin, kobieta po przejściach, odpowiada, że poszłaby sobie do szkoły. Pouczyć się, rozwinąć… Chłopaki drążą: czego się chce uczyć, czy może na pielęgniarkę albo pomoc dentystyczną? Sztylet w błękitnym oku Jasmine: o, nie! Spłukana i zadłużona planuje zrobić kurs projektanta wnętrz. Internetowo. Więc najpierw zapłaci za kurs obsługi komputera. Nieżyciowość Jasmine jest ekstremalna. Co nie znaczy, że swojego nie osiąga. Jak to działa? – ot, sekret.

Ponieważ jest to film Cate Blanchett, więc właśnie ona uruchamia komiczne sytuacje lub pada ich ofiarą. Scena, w której wpatrzone w nią dzieciaki Ginger nieruchomieją, słuchając jej tyrady. Świetna. Scena rozmowy z mężem o francuskiej au pair. Popisowa. Ale najlepsze sceny to te, w których Jasmine (de facto Janette) dostaje prztyczki i się z nich otrząsa. Tak, życiowo to jest bardzo smutne, ale filmowo: zabawne. Jasmine wysiadająca z samochodu mężczyzny, który ją rozczarował: lekka dezorientacja, w którą stronę zrobić krok, po czym wyprost, otrząśnięcie się (jakby z deszczu, kurzu, bierności) i nonszalancka niezgoda na porażkę. Podobnie – gdy wraca styrana, z plamą potu pod pachą, gdy wychodzi od Ginger w ostatniej sekwencji… Co prawda Allen nie otwiera przed nią perspektyw, lecz ona nie przyjmuje do wiadomości takiej opcji. I to w wykonaniu Blanchett (podtrzymywanej siłą martini, tabletek, osłabianej bezdechem) bywa komiczne. Choć przerażające i nie krzepi ani trochę.

Chwyt trzeci: przymknięte oczko

Może się wydawać, że blond i blue Jasmine do najbystrzejszych istot świata nie należy. Ale głowy bym za to nie dała. To jest kobieta, która dobrze wie, w czym jej do twarzy. Kiedy ma wiedzieć mniej niż trzeba, a kiedy więcej. Kiedy przymknąć oko na to, co lewe, z promiennym uśmiechem świętej naiwności, a kiedy to oko otworzyć. Oczko to gra: zgadnij, czy ono z natury się zamyka czy z rozmysłu?

Chwyt czwarty: znaki firmowe i konteksty

Wiesz, że to film Allena od pierwszej sceny, tej na lotnisku, z paplającą neurotyczką. Chociaż  do rozpoznania wystarczyłoby kilka pierwszych akordów jazzującej muzyki. Towarzysz nieznikający, a w roli lejtmotywu standard Blue Moon. To przy tej piosence Jasmine poznała swego męża i odtąd przy każdej okazji o tej okoliczności nadmienia. Rozejrzysz się: wciąż allenowsko, miejska przestrzeń, przestronne wnętrza domów (zwłaszcza ten nowojorski jest bliski klimatu Allena). Dialogi-skecze: po mowie ich poznacie! To o czym i jak się tu rozmawia, i jak się nad tym unosi schizofreniczno-neurotyczny dym, to znak firmowy filmów Woody`ego Allena.

Intryguje mnie  gra kontekstami, lecz nie podejmę się ad hoc drążenia tematu. Nie wszystko było dla mnie rozpoznawalne podczas seansu, ale wierzę, że jest niejedno na rzeczy i świetnie, gdy można bawić się w tę grę razem z twórcą. Najczęściej spotykam sugestie, że Jasmine to wcielenie Blanche DuBois z Tramwaju zwanego pożądaniem Tennessee Williamsa albo April z Hanah i jej siostry Woody`ego. Powróciłam po seansie do piosenki – Richarda Rodgersa i Lorenza Harta – mającej swoją zakręconą historię i licznych wykonawców. Idealna melodia, by przy niej się zakochać, tekst mówi o tym, jak ktoś pragnął kogoś pokochać i właśnie spotkał taką ją czy jego. Jasmine nieco perwersyjnie trzyma się tej melodii, bo przecież miłość na dobre jej nie wyszła. Chyba że silniej ma w pamięci słowa o smutku i tęsknocie, by móc pokochać i o tym, jak pusto jest „bez marzeń w sercu i bez własnej miłości”. Desperacko siedzi na ławeczce, zamknęła drzwi, nowe się nie otwarły. Nie wiadomo, czy otrząśnie się raz jeszcze. Może jednak?  Proszę nie mówić mi, że nikt się do Jasmine nie dosiada.

***

Film wart obejrzenia. Cate Blanchett nie schodzi z ekranu. Daje to efekt przedobrzenia, lecz komu przejadłaby się Blanchett? Dobre są poszczególne sceny, które   złożone razem   tworzą raczej nie genialną, całkiem niezłą całość. 

Blue Jasmine. Cate Blanchett

zachwyt Allena

Już postanowiłam, że o paryskim filmie Allena nie napiszę ni słowa. Miło mi było go obejrzeć, bo wycieczka nad Sekwanę – czy to dzisiejszą, czy to z lat 20., czy jakąkolwiek inną – to podróż, którą wybiera się w ciemno. Sekwana płynie, woda nieustająco się przetacza, a wraz z nią zmienia się wszystko (panta rhei), ale akurat mit Paryża pozostaje niezmienny.

Pomysł, by zakochany w tym mieście początkujący pisarz przeniósł się w czasie do Paryża lat 20. i spotkał charyzmatycznych artystów z tamtych lat, jest zabawny i obiecujący. Żartobliwe potraktowanie marzenia o złotym wieku (każdy gdzie indziej lokuje go na osi czasu) sugeruje, by zmrużyć oko. A popisowa gra aktorów wcielających się w Hemingwaya, Picassa, Buñuela, Fitzgeraldów czy Gertrudę Stein – warta jest docenienia i doceniona została.

I dlatego niczego nie planowałam już dodawać, bo nihil novi dorzucić nie potrafię. Woody Allen sam tyle zawsze nagada, nakomentuje, nadzieli włosów na czworo, że czupryna z nich się piętrzy jak pióropusz. I na co jeszcze moje piórko, mój pisk (umiarkowanego) zadowolenia…, skoro zachwyca się sam Allen? Bo to jest przecież film o zachwycie. A fascynacja głównego bohatera, Gila, to zachwyt na wskroś Allenowski. Czyli euforycznie-neurotyczny. Taki, że miewam problem, by rozpoznać, czy to prawdziwy entuzjazm, czy  komiczna groteska.

W tym odnajduję pretekst dla swojego pre-tekstu: czy Allen się zachwyca czy komicznie zachwyt przedrzeźnia?

By prześledzić mylące tropy, wrócę więc do seansu sprzed miesiąca i do dokumentu sprzed dwóch lat, i do filmu, który powstał 16 lat temu, ale ja poznałam go przed chwilką.

w deszczu najpiękniej

O północy w Paryżu, reż. Woody Allen, USA 2011.

Rozpoczynająca film sekwencja pocztówkowych obrazów  z Paryża jest romantyczna (odrobinę nachylona w stronę kiczu) i pokazuje to, co każdy widzi, gdy myśląc „Paryż”, zamknie oczy. Znane miejsca, ładniutkie zdjęcia, aurę paryskiego wdzięku.

Zachwycać się turystycznym Paryżem to nie grzech. Budzi się jednak wątpliwość, czy Gil jest w Paryż wtajemniczony, czy rzeczywiście wie o nim coś istotnego, czy też jak towarzysząca mu narzeczona (jej rodzice i para przyjaciół) dryfuje po powierzchni.

Gil chciałby tu mieszkać, chciałby spotykać sławnych ludzi, moknąć w deszczu i…dodajmy za niego: stepować w piruetach i pogwizdywać I`m singing in the rain…

O, niech nikogo nie zmyli blond fryzura Owena Wilsona! Gdy duże dziecko wyczekuje o północy na magiczny samochód (wehikuł czasu), jest niczym kopia Woody`ego. Podobnie, gdy wykrzykuje z emfazą: „To niesamowite miasto! Nie znajdziesz drugiego takiego na całym świecie!” lub gdy z niedowierzaniem powtarza nazwiska przedstawianych mu osobiście nieśmiertelnych (ale przecież od lat nieżyjących!) legend artystycznego świata. Zachwyca się czy kpi?

Zachwyca się, zachwyca… Tylko musi być odrobinę śmieszny, więc jest taką amerykańską fuzją bezgranicznej admiracji i dziecięcego zdziwienia.

królik w kapuście

Czasami życie bywa znośne, reż. Katarzyna Kolenda-Zaleska, 2009.

Ponad rok temu powstał dokument telewizyjny portretujący Wisławę Szymborską. Podróżującej poetce towarzyszy dziennikarka (Katarzyna Kolenda-Zaleska), przyjaciele, znajomi. Pojawiają się również ci, którzy mają być dla Szymborskiej niespodzianką, takie króliki z magicznego kapelusza. To troje szczególnie przez poetkę szanowanych osobowości. Jest Vaclaw Havel, Jane Goodall (opiekunka szympansów) i Woody Allen.

Szymborska ogląda w kinie specjalnie dla niej nagrane pozdrowienia od Allena. Reżyser jest zaskoczony wyróżnieniem, niesamowicie skromny, wdzięczny za kartkę z collagem wykonanym przez poetkę. Zaskoczenie, zachwyt, ujmujące pomniejszenie własnej wartości. Wszystko to w wymiarze XXL.

Woody Allen o Szymborskiej: „Jestem jej wielkim wielbicielem. Przeczytałem wszystko, co napisała i czytam w kółko. Ja jestem uważany za dowcipnego, zabawnego człowieka, ale to jej dowcip góruje nad moim. Jest niezmiernie dowcipną poetką. Mądrą. Ma wielki wkład w moje zadowolenie z życia.”

Oczywiście, jako fanka poezji pani Szymborskiej mogę tylko przyklasnąć. Ale coś nie mogę właśnie, bo nie wiem, czy Allen mówi to serio, czy się wygłupia. Sytuacja nie sprzyja ironii, więc przyjmuję jego wyznanie za prawdziwe. Ale albo amerykańska kultura ma inne standardy albo ja mam pod skórą podejrzliwość. To, że Woody Allen czyta Szymborską jest ok. Podobnie, gdy dostrzega jej dowcip. Ale żeby z tego powodu nie sypiać po nocach? „Wiele jej wierszy miało wielki wpływ na moje życie. A ten najbardziej, ponieważ jestem hipochondrykiem. Uderzył mnie tak mocno, że czasem budzę się w nocy i myślę o nim. Znowu go przeżywam. Bo jego treść ma dla mnie ogromne znaczenie.” Z wolna się przyzwyczajam, lecz gdy dorzuca, że wycinanka od Szymborskiej znaczy dla niego więcej niż otrzymane nagrody filmowe ( „te wszystkie głupie złote statuetki”), to nie wiem: zachwyca się, czy kpi?

Zachwyca się, zachwyca… Tylko uderza w ton autoironii, więc dźwięk się niesie i potężnieje.

a chór radził: zachowaj umiar!

Jej wysokość Afrodyta, reż. Woody Allen, USA 1995.

Główną rolę powierzył Woody Allen sobie samemu. Lenny jest dziennikarzem sportowym i pisarzem, jego żona zajmuje się własną karierą. Decydują się na adopcję dziecka, a kiedy rozpoznają, że chłopczyk jest nad wyraz inteligentny (co za geny! jakie IQ!), Lenny postanawia odszukać jego matkę, poznać prawdę, gdyż  – jak to się mówi – prawda nas wyzwoli.

Cóż, odnaleziona Linda Ash (w branży znana pod pseudonimem Judy Orgazm) jest głupiutką panienką o życzliwym serduchu i dużej vis comica. Rozczarowanie, bo Linda jest prostytutką. Oczarowanie, bo Lenny bardzo jednak chce ją poznać bliżej.

Wszystko to rozgrywa się przy wtórze starogreckiego chóru, który po części trzyma się roli (komentuje, wygłasza sentencje i przestrogi, grzmi patosem), a po części dostosowuje się do ironicznych i trywialnych wymiarów współczesności. W ostatniej scenie tańcuje niczym obsada musicalu.

Nieokiełznany zachwyt Allena i takaż sama histeria nabierają mocy sprawczej: Lenny wszystko, co mu potrzebne, osiąga sam, wysyłając Fatum do kąta. Nic to, że chór przypomina Edypa (niebezpieczne gry w adopcje; uparte szukanie prawdy, nie wiadomo po co), nic, że Kasandra rozpacza, a koryfeusz próbuje przywołać Allena do rozsądku. Przestrzegają, by nie bawił się w boga. Lenny, choć wygląda na przegranego, choć na wezwanie, by wzorował się na Achillesie, odpowiada, że nie daje rady („Achilles miał tylko piętę Achillesa. Ja mam całe ciało Achillesa”.), to jednak stawia na swoim.

Ostatnie kwestie chóru brzmią niczym pełne zachwytu memento: „Czyż życie nie jest ironią? Życie jest niewiarygodne. Cudne! Smutne. Wspaniałe!”

Jasne. Powtórzę więc pytanie: czy Allen się zachwyca czy żartuje? Czego by nie powiedzieć o Allenowskich zachwytach, przyjdzie jednak czas na sprostowanie, gdy w innej kwestii, inny bohater, poprawiając okularki, wyrazi swój skrajny pesymizm. A ten pesymizm będzie tak radykalny, że znów się zastanowię: narzeka Woody Allen czy sobie kpi?

**********

Woody Allen (skądinąd):

„Dwie kobiety spędzają wczasy w pensjonacie. Jedna mówi: jakie tu mają niedobre jedzenie, a druga dodaje: no i w dodatku takie małe porcje. To samo myślę o życiu. Jest pełne bólu, cierpienia i nieszczęść, a na dodatek tak szybko przemija.”

„Świat niewidzialny istnieje, bez dwóch zdań. Kwestia tylko, jak daleko to jest od śródmieścia i do której otwarte?”