Archiwa tagu: Wrocław

co się widziało na horyzoncie

Nowe Horyzonty, Wrocław 23 lipca – 2 sierpnia 2015

Post obrazkowy, z konieczności, lecz może na szczęście. Bagaże się pakują, internet pójdzie w odstawkę, słowa pofruną z wiatrem.

Festiwal trwa w najlepsze. Byłam od piątku do wtorku. Z zazdrością zerkam na to, co serwowane jest na finiszu. Moje wybory nie były ekstremalne. I sporo filmów pojawi się w dystrybucji. Nie zrecenzuję, ale zostawiam sobie miejsce na aneks lub rozmowę w komentarzach.

AnPieśń słoniaByć może życieMarie na pamięćAmyElectric BoogalooZabójczyniPan TurnerNasza młodsza siostraMiara człowiekaRealityPassoliniZupełnie Nowy TestamentMustangSyn SzawłaThe Lobster


Obejrzane tytuły (kolejność alfabetyczna, pogrubienie oznacza duże zadowolenie z wyboru):
1.  Amy – reż. Asif Kapadia, Wielka Brytania 2015

2.  An – reż. Naomi Kawase, Japonia 2015
3.  Być może życie – reż. Mania Akbari, Mark Cousins, Wielka Brytania 2014
4.  Electric Boogaloo. Niesamowita historia Cannon Films – reż. Mark Hartley, USA i in. 2014
5.  Marie na pamięć – reż. Philippe Garrel, Francja 1968
6.  Miara człowieka – reż. Stéphane Brizé, Francja 2015
7.  Mustang – reż. Deniz Gamze Ergüven, Turcja i in. 2015
8.  Nasza młodsza siostra – reż. Kore-eda Hirokazu,  Japonia 2015
9.  Pan Turner – reż. Mike Leigh, Wielka Brytania 2014
10.  Passolini – reż. Abel Ferrara, Francja, Belgia, Włochy 2014
11.  Pieśń słonia – reż. Charles Binamé, Kanada 2014
12.  Reality – reż. Quentin Dupieux, Francja, Belgia 2014
13.  Syn Szawła – reż. László Nemes, Węgry 2015
14.  The Lobster – reż. Yorgos Lanthimos, Grecja i in. 2015
15.  Zabójczyni – reż. Hou Hsiao-hsien, Tajwan, Chiny i in. 2015
16.  Zupełnie Nowy Testament – reż. Jaco Van Dormael, Belgia 2015

majówka

Wrocław, 1-3 maja 2015

Iksora

Z miasta do miasta. Z Wielkopolski na Dolny Śląsk, w specyficzny mikroklimat, gdzie zawsze najcieplej, najbardziej optymalnie dla ciała i ducha, choć już niekoniecznie dla zmaltretowanych chodzeniem (bo odwykłych) stóp. WROC+LOVE.

Bywam tu często, a chodzę utartymi szlakami – jak koń. Z sali nr 1 w kinie Nowe Horyzonty do sali nr 9 w tymże. Poszerzyłam sobie horyzont. Doszłam na Plac Solny, potem Rynek i mniej lub bardziej wokół z wyskokiem na Kleciny. Promień marszruty byłby dłuższy, gdyby nie to, że było co oglądać, gdzie zerkać i do czego wracać. Więc zostało mi odrobinę na następną wyprawę badawczą.

No i teraz Wam opowiem: kiedy zbudowano Wrocław, jak i po co. Kto tu mieszkał i jak mu się żyło. Co gdzie kwitnie, co jak smakuje i za ile. Jakie rzeźby, ambony i witraże są w jakim kościele. Gdzie się czają krasnoludki… Nie dam rady? Dam, ale rzeczywiście, to co powyżej biorę w nawias. Bo i miejsca brakuje, i wiedzy. Cóż, postawię na przystawki.

A bez pachniał! Rany, ile tu bzu! Jasne, że w Ogrodzie Japońskim różowiły się wiśnie, w Botanicznym jeszcze tulipany, ustępując pierwszeństwa azaliom (azalia pompejska na przykład, żółta, pachnąca jak oszalała lilia!). Albo taka iksora jak na zdjęciu u góry. Jednak bez liliowy królował siłą ekspansji. Głowy nie dam, ale gdyby uważnie przeczesać krzaki, jakiś krasnal pewnie by się w nich znalazł. W zasadzie, trochę głupio tak o krasnalach, bo to oczywistość. Jest ich bez liku, jedne zgrabniejsze i dowcipniejsze, inne ciut mniej. Dużo wdzięku i naprawdę trafione proporcje. Najbardziej lubię Syzyfki, ale bawią mnie też Pożarki, tuż przy kościele św.Elżbiety, który zapalny jest jak słoma i stał już w ogniu nie raz. Robiłam im fotki, banalnie dołączając do grona turystycznych tropicieli. Na przykład poznana w ten sposób siedmiolatka (przy Grajku i Melomanie) westchnęła z żalem: „- To dwudziesty trzeci i dwudziesty czwarty. Jutro wyjeżdżam, a jest ich ponad setka”. Chciałam znaleźć tego, co pierze portki w Odrze, lecz nie dojrzałam. Na trzeciej fotce: krasnal-Kinoman, stary znajomy. Co znaczy żabia perspektywa! Wygląda tu jak krasnolud, a jest przecież tyci jak inne.

krasnale-Syzyfki   krasnale-pożarki   krasnal-kinoman

Nie wiem, czy rzeczywiście zamysł urbanistyczny Poznania jest aż tak różny od wrocławskiego, czy to efekt bycia tubylcem. Dość, że gdy myślę o swoim mieście, to wszystkie atrakcje układają mi się w ciąg niezależnych, niepołączonych ze sobą punktów. A we Wrocławiu nie ma żadnych interwałów, spacer wśród drzew prowadzi mnie do ławeczek i parków, Botanik sąsiaduje z
krzesło KantoraKatedrą, most przerzuca mnie na wyspę, kolejny przenosi ze sfery sacrum w profanum (lub odwrotnie), a jak już się nachodzę (np. Wybrzeżem Wyspiańskiego) i dwoi mi się w oczach od politechnicznych udziwnień architektonicznych, to znów trafiam w rejon kamienic i podwórek, najlepiej z jakąś smakowitą cukiernią za winklem. Obok Politechniki (tej z kodem binarnym „zamiast” okien) przechodziłam, wracając z gitarowego bicia rekordu Guinessa (5003 gitar i Hej, Joe). Przywidziało mi się, że we Wrocławiu tramwaje jeżdżą w powietrzu i czym prędzej to przywidzenie uwieczniłam. Także krzesła tu mają większe. Mosty – też żadne odkrycie, wszak Wrocław to most przy moście. Mnie się szczególnie podoba niebieski Grunwaldzki, ale zamieszczam fotkę czerwonego Mostu Piaskowego. Bardzo ładne błękitne (!) bramy ma uniwersytet. Każdy chyba strzelił sobie fotkę na tym korzystnym kolorystycznie tle.

tramwaj na drutach  Most Piaskowy   Zrób to sam

Przerzucę się z błękitu na zieleń. Parków po uszy. Szczytnickim szłam, ale muszę wrócić i bardziej się w niego zapuścić. Botaniczny – świetny, brawo za ławeczki. Japoński – miniaturka, odwiedzana przez nieproporcjonalną do metrażu liczbę ludzi. Południowy – tylko mi mignął zza okna samochodu. A przecież skwerek też poniekąd park, bulwary i wybrzeża ciągną się kilometrami, w zieleń można się zawinąć co krok. Korci mnie, by palmę pierwszeństwa przyznać Cmentarzowi żydowskiemu na Ślężnej. Gwar czynią ptaki, ludzie snują się jak cienie, z rzadka i niewyraźnie. Spacer kojący, łatwo się wtopić w tutejsze światłocienie, choć trzeba w końcu wychynąć ku żywym.

To może wrócę do podnoszących glukozę w żyłach szczegółów. Słodycze. Nie byłam na diecie, więc jadłam: 1) lody na Bema (bezowo-cydrowe!), 2) sernik kremowy u Spychały (super) i 3) TyrajMisiu w mistrzowskim podaniu Pszczółki. Niebo.

Inny szczegół to oczekiwanie na zmianę świateł. Z perspektywy kierowcy: mają tu czasowe odliczacze, kiedy nastąpi zmiana. Od razu się do nich przykułam, bo jestem z Poznania. Natomiast nie mają guzików na słupach przy przejściu (to z perspektywy pieszego). Hmm… tak stoją sobie cierpliwie, nawet z nogi na nogę nie przestępując. A w Poznaniu takie guziki są i my ciągle w nie dusimy. Żeby szybciej zabłysło zielone. Po prawdzie to nie działa, to znaczy czerwone i tak musi trochę poświecić, ale co nadusisz, to twoje. U nas nawet w windzie są takie przyspieszacze. W moim bloku na przykład. Dojedziesz na właściwe piętro i możesz czekać aż drzwi windy się otworzą. Ale możesz też nacisnąć – na znak, że chcesz wysiąść szybciej. Oczywiście, że to nie działa, różnica prędkości jest żadna, ale co nadusisz, to twoje. Otóż, we Wrocławiu tego nie mają. Inna mentalność.

PaluchOj, ambaras, ambaras. Bo jak tu ogarnąć te krocie ślicznych kamienic! Tych wyeksponowanych na podziw (usytuowaniem lub funkcją). Ale też tych, które co rusz wyrastają to w podwórzu, to na rogu, wygalantowane lub lekko zapadłe, wyczekujące na lepszą przyszłość. Przeglądam fotki i raz, że nie oddają tego, co widziałam, dwa – trzeba by debaty nad tym, którą wybrać.

A to oznacza, że postawię na dekoracje. Najpierw dwie płaskorzeźby z Domu Miedziorytnika przy kościele św. Elżbiety: Paluch i Zrób to sam. Ta druga powyżej, obok Mostu.

Angelus przed OssolineumW drugiej kolejności niech będzie Angelus sprzed Ossolineum, prawem pierwszeństwa, bo ma literackie, szerokie plecy. W wydaniu mikro jest statuetką Nagrody Literackiej Europy Środkowej, zwanej Angelusem właśnie, której laureatem w 2014 był Pavol Rankov [Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)]. Nie czytałam. Za to mogę zacytować umieszczony na cokole fragment wiersza Anioła Ślązaka (patron nagrody) w przekładzie Mickiewicza:
„Do nieba patrzysz w górę,/ a nie spojrzysz w siebie:/ Nie znajdzie Boga,/ kto Go szuka tylko w Niebie”.

Wystroje kawiarnianych wnętrz to temat na długi esej, bezpieczniej będzie zostać przy elewacjach zewnętrznych, przy muralach. Jeden z nich trafił na tegoroczną maturę z WOS-u. Jeśli dobrze pamiętam, rzuca się w oczy przechodniom na ulicy Sienkiewicza: „Co słychać u sąsiada?” A ja sobie przywołam Mural z Fantastycznym Lisem i Mural Rebusowy. Dla towarzystwa dodając tablicę pamiątkową dedykowaną Cybulskiemu i Mural z Dziewczyną w sukni z kłódek. Tyle ozdób.

Mural -Fantastyczny Lis        Mural łańcuchowy

   Mural - kłódkowa suknia      Cybulski przy Pergoli

Weekend we Wrocławiu przypadł na dni poprzedzające pogrzeb prof. Bartoszewskiego. Ossolineum, które jak wiadomo odziedziczyło archiwum profesora, pożegnało go uliczną galerią karykatur i bon motów. To było jedno z ciekawszych zaskoczeń. Szpaler osiemnastu plakatów, które kreską tyluż rysowników uwieczniały zdeformowany wizerunek i uzupełniały go cytatem. Jest wśród nich słynne zdanie: „Warto być uczciwym, choć nie zawsze się to opłaca. Opłaca się być nieuczciwym, ale nie warto”. Są i inne, celne, bezpośrednie, dowcipne. Mam nadzieję, że po dzisiejszym wyborczym święcie nie przyjdzie mi powtarzać w duchu: „Kocham moich Rodaków, choć doprowadzają mnie do cholery”. Wytłumaczę się ze zdziwienia. Wrażenie było pozytywne. Fenomenalne, że na przekór smutnym okolicznościom, wybrano wierność osobowości, wdzięk i humor zamiast patosu i minorowej żałoby. Że tak lekko, nie bombastycznie. [Jeśli ktoś w ostatnim tygodniu włączał radio i zaatakowały go reklamy Lidla, to rozumie, dlaczego postanowiłam użyć słowa „bombastyczny”. Powariowali? Reklamują swoje ceny jako bombastyczne – przecież to znaczy: „napuszone, pompatyczne”. Chcą przyciągać tym, co odpycha?]

Bartoszewski 1 Bartoszewski 2 Bartoszewski 3 Bartoszewski 4

Niektóre z tych słów powinny z nami zostać. W czasach, gdy zewsząd atakują słowa nijakie lub agresywne, ubite jak pianka bez treści… naprawdę dobrze chwycić się bon motów. 

Wrocławski mistrz słowa, nie dość że ugościł mnie obiadem, to jeszcze hasał ze mną po ulicach, wskazał na domy, w których chciałby mieszkać (jakieś dziesięć, ułamek z rejestru) i wypił z nami piwo. Z nami, bo to był siostrzany wypad. W ostatnich słowach chętnie więc adresuję całuski: i do Gośki (siostra), i do Ewy (Mistrzyni ripost i dowcipu). Pamiętając serdecznie o Pszczółce. :)

Wspomniałam, że nie tylko bez, również tamaryszek kwitł i mościł się gdzie popadnie? Tak było. A na międzymiastowej dawał po oczach rzepak: czyste złoto pól. 

kisiel na wakacje

Marta Kisiel, Nomen omen, Wydawnictwo Uroboros, Warszawa 2014

Kierunek: Wrocław

To dziwne jest. Jakby mi brakło jakiegoś genu. I to nie w sferze percepcji bezpośredniej, lecz tej przetwarzającej. Czytam z przyjemnością. Tak, to jest jazda bez trzymanki! Styl zakręcony jak korkociąg. Aż chce się go naśladować i mówić à la Niedaś, pić herbatki do wtóru z siostrami Bolesnymi, może nawet wywinąć orła temperamentnie jak Salka albo zapleść włosy w gruby warkocz i rozejrzeć się kogo przywabię.

Szalenie mi się podobały blogowe recenzje książek Marty Kisiel (Nomen omen i wcześniejszego Dożywocia). Aż kipi w nich od zachwytu, dziękczynnej radości i nadwyżki wygibasów, które jak nic wskakują w idiolekt piszących za sprawą kontaktu z Autorką. Może do dwóch odeślę, bo ja tak fajnie nie napiszę.  Bo we mnie przyjemność nadzwyczaj szybko się ulatnia. Nie odmienia mnie i nie przymusza do wyczekiwań na następny tytuł pani Marty. Rdza jest raczej po mojej stronie, gdyż zdarza mi się to nie po raz pierwszy. Taki rozkrok. Przyklaskuję zachwyconym recenzjom – bo wymienione w nich atuty są adekwatne. Niemniej jednak… wakacyjny szlagier nie będzie mi towarzyszył zbyt długo. Odsyłam do Bazyla i do Padmy.

Nomen omen

Drążenie tematu, czyli szukanie słabych stron, by uzasadnić swój brak uniesienia, byłoby grubą nieprzyzwoitością. Co mnie cieszy? Dlaczego warto było zająć lekturą dwa popołudnia?

Hmm… za moment wybiorę się do Wrocławia, by oglądać nowohoryzontowe kino. Tymczasem tu, po krótkim preludium w Kotlinie Kłodzkiej, trafiam wraz z Salką na ulice tego miasta, niejedną rozpoznaję i choć axis mundi, czyli domek czarownic na Lipowej 5, jest mi nieznany, to i tak wrocławskie tło jest dużym atutem. Zwłaszcza, że to i Wrocław, i Breslau zarazem. Współczesność i historia (los uchodźców) przyprawione gotycką fantastyką. 

Bohaterowie są wyraziści. Nie da się powiedzieć, że pełnowymiarowi, bo nie taka intencja przyświeca humorystycznej powieści. Coś z Chmielewskiej pobrzmiewa na drugim planie, i może coś z Niziurskiego. To także walor, który przeniósł mnie do czasów, gdy uhahanie* podczas lektury i adrenalinka przygodowa były mi bliższe niż dziś. Wszyscy są do polubienia. U mnie numer jeden to Jadwiga Bolesna-Tupatajkowa, czyli środkowa z 85-letnich „sióstr ksero”. Zaraz na drugim miejscu – starsza od niej o trzy minuty – Matylda, niegdysiejsza profesor od łaciny, sypiąca jak z rękawa sentencjami, a przy tym poważna, przenikliwa i nie do zdarcia. A Jaga i tak górą – za młodzieńczość. Za potańcywanie w kuchni i za pstrokate stroje („niczym reinkarnacja Isadory Duncan na ostrym haju”). Za to, że nie pozwoli sobie w kaszę dmuchać i budzi popłoch na każdym szpitalnym oddziale (jako że wieki świetlne temu szkoliła medyczną kadrę na uniwersytecie). No i rzecz jasna – za buńczuczną miłość do komputerowych nowinek, zwłaszcza do gier z serii Warcraft, w które angażuje się niczym roznamiętniona nastolatka. 

Salka Przygoda, od pierwszej sceny budząca sympatię i chęć udzielenia wsparcia, może aż nadto często się przewraca, a jej młodszy brat Niedaś, mówiący rezolutnym językiem, tak jak mnie oczarował, tak później nieco umęczył. „Seryjnie”. ;)

Powiedzmy, że to jest karkołomne do potęgi: wplatać w przygodową fabułę wątki z polskiego romantyzmu! Aż trudno uwierzyć jak zgrabnie to wyszło. Słowacki i Mickiewicz, ale jacyś wyzwoleni z brązu wieszczów, choć przywołani z pełną świadomością, że zna ich tak naprawdę ledwie ułamek gnębionego szkolną wersją narodu. W roli tegoż ułamka wystąpił Bartek, doktorant polonista. Jakżesz świeżutko wskakują na scenę dziady i Upiór! Jak pięknie Juliusz S. snuje myśl o melancholii… Cytat nieodzowny. Rozmówcy: ojciec Salki, Paweł Przygoda i Bartek, jej „fatygant”, tekst wyjęty z Anhellego.

„– Miło mi poznać młodego człowieka! – huknął, chwytając dłoń Bartka i ściskając ją serdecznie. – Przygoda! Technik elektronik, agnostyk, empirysta!
– Tokarski! – odhuknął Bartek odruchowo. – Filolog polski, ateista, romantyk.
– Romantyk? – Brązowe oczy aż się roziskrzyły. – „Chorobą zgubną mówię: jest melancholija i zamyślenie się zbytnie o rzeczach duszy…”
– „Dwie są bowiem melancholije: jedna jest z mocy, druga ze słabości; pierwsza jest skrzydłami ludzi wysokich, druga kamieniem ludzi topiących się” – Bartek dokończył gładko.
Paweł Przygoda o mało nie pęknął, czując, jak wraz z tym cytatem łączy ich marynarskimi węzłami lina okrętowa w postaci całego dziewiętnastego wieku z przyległościami.
– Synu! – wydusił przez ściśnięte wzruszeniem gardło. – Mów mi ojcze”.

Długo by można wybierać, które fragmenty najlepiej oddadzą aurę językową powieści Marty Kisiel. Samotny cytat mówi niewiele. Ten styl ma swadę, energię, upodobanie do neologicznych zawijańców, do zdań poskładanych wielostopniowo, lecz tak lekko, że czytelnik sunie jak z górki, bierze wszelkie zakręty i w ogóle go nie bolą biodra. Cecha priorytetowa: zmysł humoru. I to w różnych tonacjach. Bo inaczej jest, gdy Niedaś (student) mówi szyfrem żargonu, inaczej gdy fatalistyczny dowcip uruchamia Salomea, a inaczej gdy od niechcenia odbiją piłkę panie starsze. A przecież nuta dominująca to sama narracja. 

„– Czy pani wie, co to litość, pani Jadwigo?
– A wiem, wiem! Widziałam raz hasło w słowniku!”

„– Siostra, tobie też tak to zryło beret? (…) Ta myśl pomału torowała sobie drogę przez zryty beret Niedasia. Zamrugał, gdy w końcu dotarła do celu i padła tam wycieńczona”.

„Piątka z plusem, blok i kredki”. Bez względu na to, „o co kaman?”. To był rollercoaster. Doceniam, smakuję, ale w głowie mi się kręci. O, jak miło będzie znów pospacerować. I jeśli to prawda, że gdzieś nad brzegiem Odry stoi krasnoludek i pierze sobie portki – to ja go znajdę! 

***************

* Istnieją dwie wersje zapisu, podobnie jak z onomatopeicznym „ha! ha!” i „cha! cha!”. Zdaje się, że ta z „ce-ha” jakby bardziej lansowana, ale obstaję przy dźwięcznym „ha”. Sprostowanie ma mnie rozgrzeszyć z ewentualnych posądzeń o dysortografię.