[Wiem, że znowu długaśna notka, ale… nadaje się do czytania na raty.;) ]
WYWIADY I SPOTKANIA NA HORYZONCIE
Seanse filmowe na festiwalu mają swój charakterek. Niby ten sam film można obejrzeć w innym czasie i miejscu, a jednak nie będzie to już ten sam ogląd. Załóżmy, że w ogóle mamy do czynienia z filmem, który będzie miał pofestiwalową dystrybucję. Zasadnicza część repertuaru nowohoryzontowego do kin przecież nie trafi. A jeśli trafi…
1) Inne będzie skupienie i percepcja.
To jest fenomen. Wydawać by się mogło, że ilości towarzyszy znużenie i brak koncentracji. Niekoniecznie. Nie wiem, skąd ona przybywa, ale uważność festiwalowa jest innego rodzaju. Daje szczególne błogosławieństwo filmom bez akcji, długim (zdarzają się czterogodzinne, w tym roku je omijałam), milczącym… Przykłady? Koń turyński Tarra, tajlandzki film Wieczność, na pewno nieprzegadany Ceylan i jego Pewnego razu w Anatolii. Zacytujmy fragment recenzji z gazety festiwalowej „Na Horyzoncie”, to rekomendacja wymienionej wyżej Wieczności.
„Tempo tego filmu niektórych widzów może doprowadzić na próg szaleństwa. Bynajmniej nie dlatego, że jest tak gwałtowne. (…) Przez pierwsze siedem minut obserwujemy więc człowieka, który na małym motorku przemierza surowy krajobraz. Za sobą ma kryjące się we mgle postrzępione szczyty gór, wokół bezludne przestrzenie porośnięte wyschniętą trawą, a nad sobą blade niebo. Wszystko tonie w szarościach. Niebo i ziemia są prawie nie do odróżnienia. Prócz terkotu silnika nie słyszymy nic innego. Na pierwsze słowo, jakie padnie w Wieczności, przyjdzie nam jeszcze poczekać.” (Iwona Sobczyk)
Na co dzień na tak intensywne oglądanie nie miałabym sił (ani chęci) i może wierciłabym się w fotelu, gdy ojciec z córką po raz piąty gotują ziemniaki w mundurkach i konsumują je przy stole według tego samego rytuału (Koń turyński), motocyklista mógłby mnie zirytować, a noc w Anatolii uśpić. Bo film oglądany po dniu obrosłym w codzienny pośpiech, czasem do ostatnich kadrów walczy z projekcją osobistych emocji widza.
2) Inna atmosfera sali.
Nie ma popcornu, szelestu ani mlaskania, nie przeszkadzają niczyje pogaduchy i chichoty. Trochę to grząski temat, bo masowość festiwalu stała się wentylem dopuszczającym to, co dla weteranów jest już łamaniem atmosfery. Jest i nie jest, bo i tak ta ogromna widownia jest nieporównywalnie spójna w porównaniu z jakąkolwiek salą multipleksów.
3) Autorzy nie wyjdą na scenę (a w każdym razie: rzadziej wychodzą).
Tymczasem NH słyną z gości, z możliwości rozmowy na gorąco po seansie lub dłuższych spotkań w Cafe Gazeta. Czasem tylko brak na nie czasu i nie wiadomo, czy postawić na spotkanie, czy biec na kolejny film. Co niezaznane osobiście wraca jeszcze następnego dnia w wywiadach z Gazety „Na Horyzoncie” (dostępne w archiwum festiwalu)
*****
Poniżej mój wybór fragmentów wywiadów i kilka obserwacji ze spotkań. Ilustruję je fotografiami powstałymi specjalnie z okazji festiwalu (rozmieszczone w kinie Helios pełniły rolę scenografii). Zaczerpnęłam je ze strony artystów-fotografów, dokąd odsyłam: NH 2011 i wcześniejsze: ENH 2010.
BÉLA TARR
Na festiwalu wrocławskim pokazał film już w Europie doceniony (Berlin, Srebrny Niedźwiedź). On sam wystąpił w roli mistrza (półtoragodzinny wykład w sekcji masterclass) i bohatera pamiętanej tu przez wielu retrospektywy z wcześniejszej edycji ENH. Kilka słów o Koniu turyńskim już napisałam (tu). Przypomnę: film czarno-biały, dwuipółgodzinny, rozgrywa się w zamkniętej przestrzeni (dolina, chata woźnicy i jego córki, drzewo, studnia, droga…), oparty na częstych repetycjach scen, które prowadzą ku nieuchronności. Rozgrywający się niemal w milczeniu dramat ludzi, którzy wszystko tracą i żyją w świecie, który utracił Boga (światło).
Podoba mi się jego zaproszenie na seans (piękny głos: niski, głęboki), którym rozprasza czające się na sali napięcie oczekiwania. Mówi, by zawierzyć oczom, nie szukać symboli i wymyślnych interpretacji.

Ktoś pyta reżysera, dlaczego bohaterowie z takim mozołem pakują się i wyjeżdżają, by w następnym ujęciu powrócić… Tarr odpowiada: „Wszędzie jest mniej więcej tak samo. Nie warto znikąd uciekać.”
A propos inspiracji…
” – Najbardziej lubię reżyserów, którzy mają własny język filmowy. Gdybyśmy zobaczyli kadr Federico Felliniego, nie wiedząc, kto go zrobił, szybko byśmy do tego doszli – z nim jest całkiem jak z Rembrandtem. Lubię takich reżyserów, którzy mają swoje widzenie świata.
– Andriej Tarkowski?
– Jego też lubię, choć jest przesadnie religijny. U niego deszcz przynosi oczyszczenie, u nas deszcz tylko robi błoto. W tym błocie tkwimy po uszy.” (stąd)
Te słowa są symptomatyczne. Filmy Tarra są rozpoznawalne i raczej nie prześwietlone metafizycznym uniesieniem. Co wcale nie znaczy, że z niego wyzute.
” – Filmowe historie mają to do siebie, że chcą, abyśmy uwierzyli, że coś się dzieje. Ale przecież doskonale wiemy, że nic się nie dzieje. To tylko życie, które ciągnie się w niewyobrażalny sposób. Dzień za dniem. Ale przecież każdy dzień, pomimo swojej powtarzalności, przynosi nam coś nowego. Wie pan, co jest przeszywającego w upływie czasu? Że każdy kolejny dzień przybliża nas do śmierci. (…) Żadnych fajerwerków, wybuchów. Tylko niezauważalne przejście od istnienia do nieistnienia. To wszystko. Zostaje cisza.” (stąd)
Reżyser przyznaje, że bliskie są mu inspiracje malarskie. Ale niekoniecznie ze wskazaniem na konkretne dzieło, raczej to wszystko, co już kiedyś widzieliśmy i co w nas żyje, mniej lub bardziej świadomie. Choć akurat jeden obraz (Zmarły Chrystus Andrea Mantegni) przypomina się bardzo wprost.
KIM KI DUK
Kim Ki Duka wszyscy chyba pokochali. Może dlatego zwłaszcza, że odsłonił się w dokumencie autobiograficznym Arirang. To zapis jego samotności, czasu spędzonego w chatce na odludziu, w bardzo skromnych warunkach. Zaszył się tam dotknięty kryzysem, niemocą. Niektóre źródła podają (ale to delikatna sprawa, nie warto szafować przyczyną czyjejś depresji), że przyczyniła się do tego tragedia na planie filmowym. Odgrywano scenę śmierci przez powieszenie, aktorka omal nie zginęła…

Kim Ki Duk to wizytówka koreańskiego kina. Autor 15 filmów, z których najbardziej znane są chyba Pusty dom (2004) i Wiosna, lato, jesień, zima… i wiosna (2003). Filmowy samouk. Gdy w filmie (Arirang)sam przeprowadza ze sobą wywiad (zabawny) i pyta Kim Ki Duk Kim Ki Duka, czym jest sztuka, dlaczego się nią zajmuje, skąd cierpienie…, to odpowiedzi są proste i brzmią naprawdę szczerze. Arirang to nazwa koreańskich pieśni, wyśpiewywanych, gdy duszę spowija smutek i melancholia. Kim Ki Duk wyśpiewuje w filmie (płacząc) dwie z nich. Co więcej: śpiewa również dla nas po seansie. Ale wierzę, że tak jak mówi, uchwycił się na nowo nadziei i wraca z dogłębnych smutków do tworzenia.
ASGHAR FARHADI
Kolekcjoner berlińskich Niedźwiedzi: w tym roku złoty za Rozstanie, rok temu srebrny za Co wiesz o Elly. Mistrz kompozycji i ktoś, kto umie odbierać pytaniom moralnym jednoznaczność.

(A.F): ” …wszystko zależy od perspektywy widza. Niektórzy skoncentrują się na emocjonalnej stronie Rozstania, inni zwrócą uwagę na socjologiczny wymiar mojego filmu. Najważniejsze było dla mnie jednak pokazanie wszystkim, że kino irańskie nie ma tylko jednego oblicza. Że potrafimy kręcić też inne filmy, które zaskoczą zachodnią publiczność nowym estetycznym podejściem.”
– Nie wszyscy zwrócili uwagę, że Rozstanie jest też świetnie napisanym filmem. W scenariuszu musiał Pan połączyć skomplikowane losy wielu bohaterów. Od czego rozpoczyna Pan tworzenie filmowych historii?
(A.F): – Trudno mi mówić o metodach pisania filmu, ponieważ najczęściej jest to długotrwały proces. Najczęściej wychodzę od jednej, inicjującej sceny – w przypadku Rozstania był to obraz mężczyzny myjącego chorego ojca. Potem staram się rozbudowywać historię, dodając nowe elementy. Całość przypomina jednak układanie puzzli, które muszę skonstruować z mini historii.” Więcej: Tu.
URSZULA ANTONIAK
Odważna babka. Bezkompromisowa i chyba ze skłonnością do szarżowania w jeździe bez trzymanki. Same atuty. Oglądasz jej film i nie wydaje mi się, by po seansie mógł szybko wyparować. Będzie drążył. Polka reżyserująca w Holandii. Zaistniała filmem Nic osobistego (ja przegapiłam…), we Wrocławiu pokazała Code blue.

„Nie sądzę, żeby ten film był bardziej kontrowersyjny niż wiele innych pokazywanych w Cannes. Budzi silne reakcje, ponieważ w bardzo poważny sposób dotyka bardzo poważnych tematów takich jak śmierć, samotność czy seksualność. Widzowie przyzwyczajeni do tego, że ich się w kinie ochrania i prowadzi za rękę, mogą się poczuć rzuceni na głęboką wodę. Nie mają już tylko oglądać, muszą przeżywać. Moim zdaniem jednak jeśli reżyser podejmuje ryzyko, ma prawo do tego samego zaprosić publiczność.”
Tak odpowiada na pytanie o aurę skandalu wytworzoną wokół filmu w Cannes. Podobno organizatorzy (chcąc zapewne być poza wszelkim podejrzeniem) wywieszali w miejscu projekcji informację: „Ten film może zranić twoje uczucia”. Paranoja. (Wypowiedź pochodzi stąd)
LECH MAJEWSKI
A poniższe zdjęcie to naprawdę… trafione w dziesiątkę i lekko ironiczne jakby. ;) Aureolka, mentorski palec, postawa mistrza…
Majewski, czyli Młyn i krzyż, czyli opowieść o obrazie Breugla Droga krzyżowa. I o tym, co zdarzyło się chwilę przed i po. I o artyście, który tworzy obraz niczym Bóg wszechświat. Film piękny, niesamowity wizualnie, imitujący XVI-wieczne płótno, że aż nie do wiary, ile w nim życia. Majewski-reżyser, Majewski-malarz, Majewski-sztukmistrz najnowocześniejszej technologii i wreszcie Majewski-gawędziarz, który po projekcji rzucał czary na zasłuchaną widownię.

„Idiociejemy.” Tak najkrócej diagnozuje stan naszych dusz, umysłów i działań twórczych. A zidiocenie widać tym wyraźniej, im niżej pochylimy się nad dziełami dawnych mistrzów. Odkrywanie Breugla to przygoda wielu lat. Sięga młodości Majewskiego, czasów, gdy wyruszał latem w podróż do wuja w Wenecji (przesiadka w Wiedniu, czas na odwiedziny w muzeum!). I kilka lat gruntownej analizy, poprzedzającej tworzenie filmu. Wierzę na słowo – a słowo było pełne pasji – że maestria Breugla przerasta naszą wyobraźnię.
Zaciekawił mnie Breugel-kolekcjoner twarzy, wyszukiwacz przeróżnych typów fizjonomicznych, które mają już przypisaną opowieść. Zupełnie jak Fellini – zauważa Majewski.
Najwięcej zabawy pojawia się, gdy snuje anegdoty o aktorach. Mniej o Michaelu Yorku (gra zleceniodawcę obrazu), bo to nic-dodać-nic-ująć angielski dżentelman. Ale Charlotta Rampling, niczym bezpretensjonalna księżniczka, zamknięta w swoim twórczym świecie (a tworząca bez przerwy, jak nie rolę, to wiersze) a zarazem gotowa poświęcić królewskie zaproszenie, by być do dyspozycji przy dogrywkach. Ktoś, kogo chciałoby się poznać, ale onieśmielenie blokowałoby mowę. Charlotta grała Marię. Jak odmiennie w zestawieniu z rolą matki Justine i Claire w Melancholii von Triera.
Za to istnym bratem-łatą okazał się odtwórca postaci malarza, Rutger Hauer. Jego menedżerowie stawiają kosmiczne warunki, a on brata się ze statystami, tarza w trawie i bawi grą jak nowicjusz.
Kto film widział, ten pamięta pewnie scenę z pajęczyną. Filmowy Breugel obserwuje pająka snującego sieć, dotyka go patykiem, podpatruje tworzenie. Bo sam niczym pająk – jak mówi – zamierza zaplatać sieć i łączyć w całość nitki. Majewski sięga po nowoczesne technologie (CGI) i również pajęczyna jest generowana komputerowo. Początkowo zbyt idealna, później „psuta” na wzór prawdziwej. Kto inny majstruje sieć, kto inny nakłada rosę, inny tworzy pająka.
Pająk wyszedł przepięknie, ale konstruktor animując jego ruch napotkał zagwozdkę.
– Z której nogi rusza pająk? Tyle trudu, aż żal, by jakiś znawca stawonogów miał pretekst do zakwestionowania jego poczynań.
Telefony do „pajęczakologów” niewiele dają. Nikt nie wie. Na planie rodzi się myśl, by sprawdzić drogą obserwacji. Pająki ze strychu poddawane są testom… i trajektoria ruchu, a wraz z nią fundamentalne pytanie: z której nogi?! pozostaje kwestią otwartą. Z dowolnej. :)