Archiwa tagu: wywiad

Zawsze nie ma nigdy

Zawsze nie ma nigdyNie recenzja a anons. Rozmowa z Pilchem o Pilchu wychwytuje z jego życia różne wątki, komentuje je pilchową frazą, sama w sobie jest wyborem, szukaniem różnych oświetleń etc. Pisanie o tej książce wydaje mi się dublowaniem (acz niepomiernie mniej sprawnym) tego, co już zrobili rozmówcy. Nie zaanonsować jednak nie mogę, bo przyjemność miałam ogromną.

Autobiografizm to w prozie Pilcha trakt główny. Wcześniejsze Dzienniki (dwa tomy), podjęta (i zarzucona) na łamach „Tygodnika Powszechnego” próba autobiografii. Poza tym felietony – w jakiejś olbrzymiej chyba liczbie – mają subiektywizmów pilchowych co niemiara. Proza też. Jedna bardziej, inna ciut mniej, ale zawsze. Więc czyta się o Pilchu za każdym razem, gdy Pilch pisze o czymkolwiek. A jeszcze nadmienię, że in statu nascendi jest biografia pisana przez Katarzynę Kubisiowską (Pilch się nie wtrąca, aprobuje bez autoryzacji).

Mniejsza o to, o czym się tu mówi, dużo istotniejsze – jak. Ważne, że rozmówczynią jest ktoś bliski Pilchowi (Ewelina Pietrowiak to jego muza z czasów Pod mocnym aniołem). I że – choć napomina się o problemach z głosem, tudzież różnistych zniżkach formy fizycznej – kondycja Pilcha-opowiadacza jest niezmiennie wysoka. To stary wyga gawędziarstwa, szafarz anegdot, ripost i puent. Złośliwych jakby ciut mniej niż można by oczekiwać, ale niezmiennie (auto)ironicznych, podszytych zmysłem humoru, którego nikt Pilchowi nie odmówi. Wołami nie odciągną tego, kto zacznie czytać.

Jeśli Pilch sięga po autobiografizm, pisząc teksty stricte literackie, to świadomie. Ceni dewizę realistów: opisz swoją wieś, a opiszesz świat. Musi być babka Czyżowa, biskup Wantuła i pani Mazurowa, bo to filary. A w dygresjach kolejni niepospolici. Tischner przemknie tu i tam, Filipowicz, a za z nim Szymborska. Mariana Stali nie może zabraknąć, bo wszędzie był i wszystko wie. 
„Urodziłem się w Wiśle, arcyciekawym miejscu, i z natury rzeczy – na początku lat pięćdziesiątych – w arcyciekawych czasach. Ale czy dla człowieka piszącego są miejsca, czasy, rzeczy, ludzie – jego miejsca, jego ludzie, jego czasy, jego rzeczy – niewarte uwagi? Wszystko, co się znajduje w polu jego widzenia, ma metafizyczną nadwyżkę”.

Człowiek piszący i człowiek czytający. O takim Pilchu jest tu najwięcej. Mogłabym przepisać z pół książki, gdyby to z prawem autorskim nie kolidowało, a i tak byłby to ledwie wybór miejsc zakreślonych. Szalenie mi się te metaliterackie dywagacje podobają. Zwłaszcza, że mówi ktoś, kto umie pisać. A jak potrafi czytać! – to jest dopiero coś, w czym chciałabym u Pilcha praktykować! Że odkrył Masłowską, to wiadomo. Podobno według Stasiuka to Pilch pierwszy entuzjastycznie wyraził się o jego Murach Hebronu. A Zygmunt Miłoszewski wyłonił się z konkursu na opowiadanie, który Pilch (na łamach „Polityki”) zorganizował, rozczytał, po czym zwycięzcę wskazał. To jest nos.

Co do pisania – najmocniej zapamiętałam nutę nieuchwytności przyszpiloną sentencją: „W obliczu tego, co nienapisane, rzeczy napisane zawsze bledną”. Dopóki się słów nie ustawi według wymyślonego porządku, można mniemać, że tworzy się rzeczy najprzedniejsze i „ekstra virgin”, co zmaterializowane niemal nigdy się nie potwierdza. A inny smaczek, to gdy Pilch podpytywany o to, jak dobrą literaturę wyczuć i jakie kryterium względem siebie stosuje, sięga po kryterium intuicji.

„Czuję frazę, a fraza ma swoją tonację. Ale jest to bardziej intuicyjne, trudne do opisania. Z drugiej strony, jak to świętej pamięci Henryk Bereza mawiał: trzeba się znać na literaturze jak na wełnie. Dobry krawiec, który ma uszyć ubranie, bierze do ręki materiał i od razu wie, czy się nadaje na garnitur czy na płaszcz. To się czuje. Nie musi uszyć, by wiedzieć, tylko dotknie i wie”.

Pilch pisaniem żyje. W znaczeniu tyleż zawodowym, co egzystencjalnym. Niektóre z wyznań łączących pisanie z samotnością (niemal totalną) mrożą konsekwencjami i – gdyby ktoś żywił romantyczne złudzenia – rozwiewają mrzonki. „… dostosowałem świat do mojego biurka” – nie oznacza to izolacji, z czegoś przecież trzeba brać materiał do szycia, ale ustawienie hierarchii. Co o tym myśleć? Nie jest to przecież żadna żelazna zasada, a jedynie (aż) konkret z życia Jerzego Pilcha. To, co bardzo odpowiada mi w tym wywiadzie-rzece, to wyważenie tonu. Są przecież wyznania na tematy arcyważne, nawet ostateczne. A nie ma patosu, nadęcia, tonacji prawd objawionych, żadnych emocjonalnych wymuszeń. Gdy rozmówczyni usiłuje wydobyć od pisarza wyznanie, co postrzega jako swą zaletę, pada (bo paść musi) dbałość o porządek i pracowitość. Luterskie z ducha. Ale tuż za nimi drepcze skromność. Co jest o tyle zjawiskowe, że Pilch to facet i skromny, i nie nazbyt pokorny zarazem. Autoironia jest kodem, który to scala. 

Bo też Pilch ma dziwactw krocie. Począwszy od tych 39 zaostrzonych ołówków, gotowych do służby, po szafę pełną spodni i koszul. Nie pada liczba, lecz wyobrażam sobie ilości hurtowe. Koszule czarne (w użyciu i jeszcze nierozpakowane), a w sąsiedztwie koszule „wielobarwne”, czyli białe. Na moją wyobraźnię działa też mania spacerowa. Nie wiem, czy wciąż aktualna? Pilch bowiem samochodu sobie nie zawłaszczył, a komunikacja miejska go irytuje. Ma takie naznaczenie, że wchodzi do niewłaściwych autobusów, co mocno mu wydłuża trasę. Antidotum na pomyłki jest w chodzeniu.

Jako że lepsza puenta nie przychodzi mi do głowy. A o Pilchu gadać można bez końca, więc niech będzie, że podniosę nawyk łażenia po mieście do rangi zaleceń dla wszystkich. Skoro można tym sposobem uniknąć choć kilku pomyłek, to łaźmy.

Zawsze nie ma nigdyJerzy Pilch w rozmowach z Eweliną Pietrowiak, Wydawnictwo Literackie

anons

Nietypowo, ale jak się tak zastanowić, to już sama nie wiem, jaki mój typ. Co ze mnie za typ? Bo najchętniej pisałabym o książkach. O klasyce lub świeżynkach, o literackich retrospektywach intrygujących mnie pisarzy. Takie bym sobie przekrojowe podglądy robiła. Gdyby to było proste, oczywiste i ciut łatwiejsze. Tymczasem zauważam niebezpieczny zanik książkowych inspiracji. Nie jest to zjawisko ostateczne. Wciąż inspirują mnie głównie słowa. Rzadziej natomiast skłaniają mnie do zabrania głosu. Możliwe, że jest to przejawem eskapizmu (od codzienności, od wpisanych w zawodowy grafik rozmów o literaturze tudzież od studiowania literaturopodobnych konstrukcji zwanych potocznie wypracowaniami). Możliwe też, że tempo czytelnicze odrobinę pokryła rdza. Się kręci, ale brak oliwy. Trochę obwiniam Kindle`a. Dawniej czytałam jeden tytuł od początku do samego końca, a odkąd noszę z sobą całą bibliotekę (rosnącą z dnia na dzień!), przerzucam się i porzucam, niszczę dobre nawyki i czasem aż dziw, że mnie nie mdli od takiej diety. Tą konfesyjną dygresją zamierzam zmobilizować się do ucywilizowania dzikich obyczajów. Wierząc w magiczną funkcję języka: „nazwane istnieje, a przynajmniej jest in statu nascendi„.

Dziś piszę sobie ku pamięci (a może jeszcze komuś ku zauważeniu) o tym, na co się czaję i czekam lub co w przelocie dostrzegłam i uznałam za warte zauważenia. 

W sobotniej Trójce audycja o Rwandzie (Raport o stanie świata – z tej strony można przejść do odsłuchania audycji, 45`). Dziś czystej i bezpiecznej, objętej szeroko zakrojonym pakietem programów pomocowych, sterowanej polityką odzyskiwania tożsamości. Już niemal dwadzieścia lat minęło, od wiosny 1994 roku, od tych stu dni rzezi, które długo jeszcze będą stanowić cezurę między tym, co było przed, a tym, co po. Hutu i Tutsi, nie potrzebowali najeźdźców, by doświadczyć piekła. „Ścinać wysokie drzewa” – to hasło nadawało radio, zachęcając plemię Hutu do wzięcia w dłoń maczety i ruszenia ku sąsiadom. Znamy to z Hotelu Rwanda (reż. Terry George, 2004), z książek reporterskich Jeana Hathfelda (Stategia antylop) czy Wojciecha Tochmana (Dzisiaj narysujemy śmierć). Reportaże zazwyczaj posługują się metodą rekonstrukcji wydarzeń z perspektywy kilku, kilkunastu lat kwarantanny. Pisane po latach, rejestrują to, co zostało w umysłach i psychice. Diagnozują stan traumy. Pytają – jak żyć dalej?

Ludobójstwo przejmuje grozą. To, co nastało później, niepokoi czymś kuriozalnym, nie do pojęcia. Nową rzeczywistość tworzą przecież ci, którzy doświadczyli starej (w roli morderców lub w roli ofiar). Wiadomo, że nie sposób było ukarać winnych, bo brakło miejsca w więzieniach, kary były więc symboliczne. I oto dzisiejsza Rwanda – ponoć świetnie radząca sobie na płaszczyźnie działań państwowych, pozostaje miejscem, w którym trauma domaga się przepracowania w każdym z osobna. Z audycji zapamiętałam opowieść o mężczyźnie w dresie, który regularnie uprawia jogging. Zdrowo. Zawsze ma przy sobie paszport i mówi, że dba o kondycję, bo od niej zależy tempo ucieczki. Z polowania na Tutsich ocaleli tylko najszybsi.

Joanna Kos-Krauze, Krzysztof KrauzeGościem audycji była również Joanna Kos-Krauze, która wraz z mężem pracuje nad nowym, rwandyjskim projektem. Roboczy tytuł: Ptaki śpiewają w Kigali. Premiera zapowiada się na przyszły rok. Punktem wyjścia było opowiadanie Wojciecha Albińskiego (Kto z państwa popełnił ludobójstwo z tomu Antylopa szuka myśliwego). Podobno ostatecznie scenariusz podryfował w innym kierunku. Rzecz będzie o radzeniu sobie z przeszłością, a jednym z lejtmotywów są ptaki. Badania ornitologów wskazywały na wymieranie sępów. Tendencje zahamowało ludobójstwo – sępy odżyły, karmiąc się trupami, zagrożenie przesunęło sie na ptaki śpiewające. Dość wymowna metafora. 

PolańskiCiekawie zapowiadają się też kolejne  Rozmowy poszczególne Żakowskiego z Polańskim. Dziennikarz rekomenduje je na portalu pisma: „Polityka” on-line. Zapowiada się dwuodcinkowy wywiad – w TVP 2, o 17.20 – dziś i za tydzień. Konwencja latynosko-hitchcokowskiego serialu. Nie wiem tylko, po co rozdzielać na części 40 minutowy materiał. Wyjaśni się. Zapowiedzi Żakowskiego nieprecyzyjne, bo sam programu jeszcze nie widział, ale spotkanie z Mistrzem odbiera jako doświadczenie życiowe. Ja sobie uświadamiam oczywistość: Polański ma już osiemdziesiąt lat (!). Na oko, sądząc po stylu bycia i energii, dziennikarz oszacował go na czterdziestkę. Brzmi wiarygodnie. I skłania mnie do refleksji nad tym, co by tu robić i czego się wystrzegać, by mieć podobnie. Najbardziej przekonuje mnie pomysł, by nigdy nie robić tego, na co się nie ma ochoty, a zawsze to, co w duszy gra. Ale ten pomysł jest, niestety, samobójczy. Jeszcze mu się przyjrzę.

Agata KuleszaTrzeci anons dotyczy ogłoszonych w najnowszym numerze nominacji do Paszportów „Polityki”. Swoje zdanie mogę mieć tylko co do jednej kategorii: film. Ale nie żałuję, że nie mam mocy decyzyjnej, bo trudno wybrać. Wybór obejmuje Tomasza Wasilewskiego (Płynące wieżowce m.in.), Dawida Ogrodnika (Chce się żyć i Ida, m.in.) i Agatę Kuleszę (Ida, ale ostatnio aktorka bierze udział w wielu projektach – dla niej oglądam niedzielny serial Krew z krwi). Nie ma co dyskutować nad tym, komu się bardziej należy, bo i tak rozstrzygnie wybór kryterium. Ciekawe wydaje mi się przesunięcie granicy wieku. Wśród nominowanych i wśród kandydatów do nominowanych (również ciekawa lista!) sporo jest twórców wcale nie początkujących. Mój sentyment kieruje się w stronę pani Agaty. Dodam: szok-nie szok, ale dziw – Kulesza wciąż nie ma notki biograficznej na FilmWebie. Nominacje literackie nie budzą we mnie potrzeby trzymania kciuków, choć interesuje mnie rumuński reportaż Małgorzaty Rejmer (Bukareszt. Krew i kurz), który posiadam i który jest w moich czytelniczych planach. 

Kevin SpaceyPozostał anons ostatni. To odcinek FilmWebowego cyklu Znani nieznani, opowiadającego na ogół o początkach kariery lub mniej oczywistych odsłonach twórczości różnych ulubionych ulubieńców. W tej kategorii nie dziwi obecność bohatera najświeższego materiału. Kevin Spacey – i jego wcielenia sprzed American Beauty! Sprzed House of Cards. Nie skomentuję (ale wypomnę!) głosu z offu, który chyba nie mnie wybrał sobie na swój target, skoro sięga do takich wyjaśnień: „Po latach pracy w teatrze (…) aktor zdał sobie sprawę, że w ten sposób nie dorobi się fortuny i legionu fanek”. Wow! no tak, wszystkim nam chodzi właśnie o to, a Kevinowi Spaceyowi to już bez wahań. Ten, kto to mówi, wie, co mówi i wie, co czuje lekko w ten sposób uprzedmiotowiony podmiot jego wypowiedzi. Przecież.

Tak się więc sprawy mają, takie są moje typy na dziś. Trochę ulotne, bo z aury informacji wyrwane. Ale wszystkie dotyczą twórców z kręgu niezmiennie przeze mnie docenianych.

przez szkiełko

Grzegorz Miecugow, Szkiełko i wokół. Rozmawia Violetta Ozminkowski, Wydawnictwo Czerwone i Czarne 2012

Muszę na wstępie zrobić założenie. Jak w matematyce, gdy przeprowadzamy dowód i ustalamy dziedzinę – np. że nasze „x” należy do zbioru liczb rzeczywistych albo wymiernych etc. Tym samym zastrzegam sobie pewne pole rozważań, poza które nie wychodzę, bo tam moje spostrzeżenia mogą nie obowiązywać.

Założenie: do Grzegorza Miecugowa mam stosunek neutralny. Kojarzę go od zawsze, bo ma charakterystyczną twarz i rozpoznawalny głos. Nie śledzę jego poczynań (nie odbieram stacji TVN 24), a jego poglądy polityczne (jeśli jest dobrym dziennikarzem, to powinny być mocno ukryte) są mi tak samo obojętne jak to, czy w szkolnej stołówce będzie jutro pomidorowa czy kapuśniak – bo nie jadam. 

Przeczytałam wywiad-rzekę i poddałam się nastrojom. Najpierw uniósł mnie duch anegdoty. Później refleksji nad tym, jak to jest, że niektórym tak sprzyja wiatr i niesie ich (niby przypadkiem) tam, gdzie niejeden chciałby być. Wreszcie – powiało filozofią, spojrzenie na kosmos, uogólnione konkluzje na temat naszego hic et nunc, poczułam grozę nieogarniania celu, do którego zmierzamy. I to jest całkiem dużo jak na książkę w miękkiej okładce, bez pretensji do czegokolwiek, lekką, inteligentną, bez megalomanii.

Rzecz utkana z biografii, ale Miecugow jakby usuwa się w cień, dając pierwszeństwo ciekawym czasom i podglądowi znanych miejsc. Tym właśnie uzasadnia swoją zgodę na propozycję wywiadu: był w wielu kluczowych miejscach, a działo się to w znaczących czasach. I tak: najpierw Kraków (jest synem znanego dziennikarza i mieszkał na Krupniczej – w tym słynnym domu literatów), później Warszawa. Radio i telewizja, trochę prasa, trochę szkoła dziennikarska. Słynna radiowa Trójka, której szefuje przez 4 lata, narodziny komercyjnej stacji tv (z ambicjami, które później się rozwiały), tworzenie pierwszego w Polsce całodobowego kanału informacyjnego. Człowiek, który specjalizuje się w rozmowach – dumą napawa go program „Inny punkt widzenia”, ale prowadzi też (lepiej lub gorzej) „Szkiełko i oko”, gdzie rozmawia się spontanicznie i zależnie od impulsu widzów. 

Pierwsze: anegdotki

Dwie ulubione: o Szymborskiej i o wiadrze. 1) Było to w pamiętnym roku 1996, w roku katastrofy sztokholmskiej, która odmieniła los Poetki, czyniąc ją na wieki noblistką. Pani Wisława odpoczywa w Zakopanem. Na wieść o Noblu rygluje drzwi i chroni się przed nagabującymi jak może. Miecugow ma dyżur w telewizyjnym studio i chce namówić ją na rozmowę. Dzwoni. Recepcjonistka jak lwica chroni prywatności Szymborskiej. Miecugow prosi o przekazanie Poetce swego nazwiska. I rzeczywiście, to zadziałało. Byli sąsiadami na Krupniczej. Gorąca linia, będzie rozmowa, Miecugow podkręca głośniki, by koledzy słyszeli ustalenia co do ewentualnej rozmowy na wizji. Pani Wisława zaczyna prosto i zwyczajnie: – Grzesiu, a pamiętasz, jak mi nasikałeś na kanapę? – Pani Wisławo, nie pamiętam, ale czy może Pani… Mogła.

2) Ta historia zdarzyła się wcześniej. W powietrzu wisiała rewolucja. Coś się stać miało i niebawem się stało. Był koniec lat 70. Miecugow pracuje w radiu, razem z Kasandrą, panią Solecką.

„W kraju już było czuć pewien rodzaj dziwnego marazmu. Pewnego dnia pani Solecka powiedziała mi: «Panie Grzegorzu, idą straszne czasy, zobaczy pan, że za chwileczkę niczego nie będzie w sklepach, nawet wiadra». Dopadła mnie taka absurdalna wizja, że nawet wiadra nie będzie można kupić…”

Drugie: wiatr w żagle

Dlaczego właśnie Miecugowem tak kieruje Palec Boży (?!), że Mrożek stawia mu kolację w Paryżu (G.M. był wówczas studentem), Iredyński zaprasza do domu i udziela rad, jak pisać słuchowiska, Szymborska nie odmawia, Lem udziela odpowiedzi na pytanie, czy wierzy w Boga, a prezes Walter namaszcza zaufaniem. Jasne, że wyżej wymienione fuksy są różnej wartości dla różnych ludzi. Niemniej jednak… takie sytuacje to ja poproszę: idzie Miecugow warszawską ulicą, jest bez pracy, koleżanka pyta go „co i jak”, on mówi, że „nijak” i słyszy: „To przyjdź do nas, do radia, akurat rozglądamy się za nowymi głosami”

I teraz właśnie przypomnę poczynione założenie, że nie wnikam w roztrząsanie tego, co mi niedostępne. Bo może raz był to czysty przypadek, raz czyjaś rekomendacja, innym razem czyjaś wpływowość lub uległość. A co mi tam. Mnie interesuje taki fenomen, który w Miecugowie dostrzegam. Bycie podatnym na ruch wiatru, ustawianie żagli tak, by wiatr nas niósł. Drugorzędną sprawą jest sam talent, inteligencja, super umiejętności. Miecugow u początku swej radiowej kariery miał duże problemy z uzyskaniem karty radiowca (dykcja), żadnego pojęcia o montażu, lęk przed wystąpieniem na żywo. Okoliczności wyposażyły go w doświadczenie, dały pewność i odwagę tworzenia.

Ale myślę, że kluczowe są dwie cechy: otwarcie na nowe doświadczenia i własna inicjatywa. Bohater książki ma na swym koncie sporo ugrzęźnięć, co to by się nie zdarzyły, gdyby trzymał się sztampy. Choćby epizod ciężkiej fizycznej harówki na saksach w Wiedniu albo zupełnie z czapy – prowadzenie Big Brothera. Do kategorii „własnej inicjatywy”, czyli działań spoza głównego zawodowego nurtu, wrzucam pisanie radiowych monologów, słuchowisk, wydanie powieści (Przypadek – maj 2012). Te cechy to są napędzacze szczęśliwego trafu. Kto nie strzela, ten nie trafia.

Trzecie: filozoficzne zwątpienia 

Oszołomiły mnie dywagacje kosmiczne. Fascynacja ks. Michałem Hellerem – jeśli to komuś coś mówi. Ja co prawda nie potrafię na tym poziomie dyskutować, ale szacunek dla Hellera mam i stawiam go w jednym rzędzie z Tischnerem jako niezależną, głęboką, filozoficzną, a więc niezwykle rzadko spotykaną siłę umysłu w polskim kościele. I to że kojarzę, ustawia mnie w jakiejś niszy, do wielu innych nisz nie należę. Istnieją już tylko nisze, luźno rozrzucone zbiory ludzi posługujących się określonym kodem czy kanonem. Może niech Miecugow wyjaśni:

„Mamy coraz mniej wspólnej przestrzeni, w której możemy się dogadać. Myślę, że to się dzieje w całej naszej cywilizacji. Jeszcze dwadzieścia lat temu oglądaliśmy to samo, czytaliśmy podobne książki. Kiedy teraz mówię kolegom, że się cieszę, bo mam szansę porozmawiać z księdzem Michałem Hellerem, to okazuje się, że co drugi z nich nie słyszał o Hellerze. A z kolei kiedy pada nazwisko Lady Gagi, ja im mówię, że nie kojarzę jej z twarzy. Znam tylko zbitkę słowną: Lady Gaga. Moi studenci nic nie wiedzą o Zbyszku Cybulskim, nie wiedzą, kim była Brigitte Bardot. Oni się urodzili w 1991 roku. Skąd mają ją znać? W tym rozpadającym się starym świecie zostaje coraz mniej miejsca na tradycję, na ciągłość. Nie mówię jednak, że to źle, że stary świat się rozpada. Młodzi żyją w coraz bardziej pokawałkowanej rzeczywistości, w której jednak potrafią się zwołać, jak coś im zagraża”. 

W prasie najgłośniej komentowano to, że Miecugow bez pardonu mówi o stabloidyzowanym widzu, który domaga się papki, więc ją dostaje. Jajko było najpierw czy kura? Telewizja wychowała sobie widza, serwując tanią rozrywkę, czy widz pilotem zagłosował na te programy, które go bawią i „rozrywają”? Takie i inne rozmyślania zagęszczają się w ostatnich rozdziałach, więc gdy kończę lekturę, lekkość anegdot jest już wspomnieniem i myślę, że  w dziwną stronę świat zmierza. I nie da się kijem rzeki zawrócić, ale może warto spróbować jakiegoś niezależnego albo przynajmniej świadomego dryfu lekko pod prąd?

wywiady, różne kwiaty i kwiatki

Papermint. Magazyn o książkach” nr 3 (listopad 2011) i nr 6. (czerwiec 2012)

Herbatkę piję i dochodzę do zachwianej homeostazy. Możliwe, że prawdziwa homeostaza jest rajem utraconym – zadowoli mnie stan względnej używalności strun głosowych i tradycyjnej temperatury istot stałocieplnych (36,6). Póki co mam zwiększony przydział czasu na lekturę i jak można było przewidzieć, nie sięgnęłam po Ulissesa, lecz do popularnych magazynów. Wywiady podobały mi się szczególnie. I z kilku kwiatków splotę sobie wianuszek. 

Od sasa do lasa były moje poczytania, wybiorę więc dwa przykłady, które tworzą tandem. Oba z „PAPERmintu”, którego archiwalne numery nabyłam wiedziona sentymentem do „Archipelagu”. Dostępny w księgarniach Matras: „lifestylowo-literacki magazyn skierowany dla [sic!] wszystkich tych, dla których czytanie jest trendy”. Lifestyle, trendy… tym tropem pójdę i odwołam się do reklamowanych na okładkach wywiadów z „lifestylowymi” osobowościami – o czytaniu i nieczytaniu. 

Chodzi o to (jak mniemam), by porozmawiać z kimś znanym o czytaniu, dowodząc tym samym, że można być celebrytą, a MIMO TO czytać, więcej: być obeznanym w literaturze nieprzeciętnie. Ja trafiłam na rozmowę z Andrzejem Grabowskim – tu zza pleców wynurzały się dwa wcielenia: Ferdynanda Kiepskiego i osoby współprowadzącej z Agnieszką Wolny-Hamkało program Hurtownia książek. Drugi bohater to Piotr Najsztub, mistrz wywiadu(ów)… z zawodu będący Piotrem Najsztubem, który kongenialnie sam siebie definiuje jako osobę od zawsze naznaczoną „niczym nieuzasadnioną megalomanią”. 

Dwa nokauty. Najpierw Grabowski wyznaje ze skruchą, że odkąd skończyła się emisja programu telewizyjnego, czyta dużo mniej, jest śmiertelnie zmęczony czytaniem, ma alergię. Potem Najsztub prowokuje tezą, że książki szkodzą, on ich unika, bo są niebezpieczne. Ma 50 lat i od 25 lat nie czyta. 

Uwielbiam takie sytuacje! Gdyby wyznali obaj, że czytają po nocach, rogi zaginają, prowadzą dzienniczek lektur, tobym przekartkowała magazyn. Ale tak jawna deklaracja niemocy czytelniczej, która przewrotnie prowadzi do pochwały Księgi (P.N.) lub książek wszelakich (A.G.), to jest dopiero paradoks! Strawa dla tamaryszka!

Hurtownia książek – jak i wszelkie akcje czytelnicze, programy edukacyjne etc. – największy wpływ wywarła na tych, którzy ją prowadzili, bo oni jedyni zostali do przeczytania i przemyślenia recenzowanych tomów przymuszeni. Grabowski jest rozbrajająco konserwatywny. Kiedyś czytał dużo, do dziś tamte lektury są tym, do czego się odwołuje, co tworzy zaplecze jego humanistycznej edukacji. Gombrowicz, klasyka rosyjska, pisarze-dysydenci. Niczym bohaterowie Rejsu: nie ufa temu, czego nie zna. ;) Po książki Ignacego Karpowicza czy Sylwii Chutnik dobrowolnie by nie sięgnął. Całe szczęście, że ktoś o to zadbał i zaproponował aktorowi dyskusję w telewizji. Przeczytał i się zachwycił.  Może to jest metoda? Proponować rolę znawców tematu tym, którym przydałoby się dokształcenie. 

Grabowski budzi sympatię i odrobinę zakłopotania. Z  sentymentem czytam o jego admiracji dla wykładów księdza profesora Tischnera. Z szacunkiem przyjmuję wyznanie, że szczególnie uważnie czytał książki, które mu się nie podobały, bo chciał być uczciwy i rzetelny w ich ocenie. Bawi mnie wyznanie, że biografią Steve`a Jobsa bardzo się zmęczył, gdyż stale natrafiał na różne trudne terminy, takie jak: twardy dysk, bity i bajty. No i nie wiem, co myśleć o deklaracji, że uwielbia domową bibliotekę i gromadzi z zamiłowaniem książki. Bo póki co trzyma je w kartonach, czekając na jakąś bliżej niesprecyzowaną przeprowadzkę. Strasznie go ciekawi, co też jest w podarowanych mu przez Ewy Wiśniewską czterech kartonach książek. Ale czeka z ich otwarciem na dogodny moment. Życzę, by książki nie spleśniały.

Wywiad z Najsztubem – świetny, rozegrany przez mistrza słownej szermierki. Jest prowokacja, jest nonszalancja, jest emanacja tej wspomnianej wcześniej megalomanii. I jest sobiepańskość, przekonująca inteligencja (to subiektywne, ja ulegam), która zmusza do przemyślenia kilku niepodważalnych zdawałoby się tez. 

Uśmiech, gdy N. mówi, że co prawda od ćwierćwiecza nie czyta, ale od dziecka po czas studencki pożerał książki, zna klasykę i zaległości wielkich nie ma. Że niegdyś zbierał książki, majątek tracił, antykwariaty przeszukiwał, targał tomiszcza podczas przeprowadzki, a teraz w ogóle książek nie posiada. Gdy ktoś mu podaruje, przekazuje ją dalej, komuś, kto przeczyta. Wśród ulubionych (fajnie, że można mieć ulubione, mimo nieczytania) jest Mistrz i Małgorzata i Władca Pierścieni. Najsztub jest diablo paradoksalny. Bo przeraża go nieczytający świat, widzi jego miałkość, Księgę umieszcza na piedestale ludzkich wytworów, a sam nie czyta. Przewrotność ukryta polega na prowokacji – nie czytając beletrystyki, nadal pożera słowo, najczęściej w wersji elektronicznej i spoza literackich rankingów. Dlaczegóż więc literatura piękna utraciła czytelnika? 

„Uznałem, że mam tak mało energii, życia w sobie, że nie mogę go zużywać na przeżywanie losów bohaterów książek, bo nie starczyłoby go już dla mnie. Poza tym, jako dziecko czytałem ucieczkowo, żeby przenieść się w inny świat. I to mi zostało, a nie chciałem już uciekać. Chciałem żyć swoim własnym życiem. Dlatego przestałem czytać”.

Teza, którą stawia Najsztub, wyrasta z przekonania, że zmienił się inteligencki paradygmat. Kiedyś, by przynależeć do tej grupy, trzeba było czytać książki, a one były takie same w centrum i na prowincji. Istniał w miarę jasno określony kanon, inteligencki sznyt. Tego już nie ma. Zgadzam się, coś tu się rozwaliło i to na dobre. Ale co w zamian? Jeśli można być inteligentem, nie czytając książek, to w jaki sposób można tę przynależność uzyskać, potwierdzić? Oglądając filmy? Bywając w modnych kulturowych przestrzeniach (festiwal)? Jeśli nie książka, to co? Muzyka jest od czegoś innego, nie stymuluje dyskursu, lecz emocje. Dziś najsilniej kształtują media i (w tym) społecznościowe portale, ale to nie jest żadną miarą kuźnia inteligencji. Więc?

Raz: czytanie nie ma mocy kryterium. Dwa: czytanie zostało zastąpione przez pisanie. Nie pierwszy raz to słyszę, więc nie eureka, ale zacytuję kilka pobudzających wyobraźnię komentarzy. Druga teza jest dla Najsztuba bolesna i zapowiada degrengoladę. Zgadzam się, tym samym unikając jednoznacznego zajęcia stanowiska „za” lub „przeciw” Najsztubowym przemyśleniom. Bo jestem trochę na tak, a trochę na nie i może na tym polega siła przewrotności Najsztuba. Wkurza, podważa wartości, bez namaszczenia rozbija piedestały, ale potem się smuci, więc jest po stronie tego, co obalił.

„O dziwo, czytanie książek zostało zastąpione przez ich pisanie! Teraz wszyscy piszą. Biorąc pod uwagę standardy poważnej i dobrej literatury, to mamy setki tysięcy grafomanów. (…) Jeszcze w latach 70. i 80. musiało być w człowieku coś zwariowanego i kardynalnego, żeby odważył się tworzyć. Dziś to jak gotowanie makaronu. W młodych ludziach nie ma przekonania, że tworząc, czyli na przykład pisząc, przekraczają jakiś Rubikon. Nie, oni to robią, ponieważ wszyscy tak robią – uważają, że albo wyjdzie, albo nie. Nie ma tego, co w moim pokoleniu, że tworzenie to pewien rodzaj nabożeństwa człowieczeństwa”. 

„Zanosi się na to, że już niedługo będziemy żyli w społeczeństwie, w którym są sami pisarze, dziennikarze, poeci, blogerzy, z których coraz mniej będzie wcześniej czytało prawdziwą literaturę. Więc nie będą wiedzieli, że są grafomanami”. 

Ja sobie przypisuję tę właściwość, że zdążyłam trochę przeczytać przed założeniem bloga. A nawet nadal poczytuję.
Nie do wszystkich zaskoczeń z „Papermintu” czuję miętę, bo jednak warto byłoby się zdecydować i jednakowo pisać nazwisko Bułhakowa, najlepiej przez „samo ha”. Chyba że… doszło tu do interwencji diabelskiej szajki, która namieszała w ortografii. [nr 3]

wędrówka pająka

[Wiem, że znowu długaśna notka, ale… nadaje się do czytania na raty.;) ]

WYWIADY I SPOTKANIA NA HORYZONCIE

Seanse filmowe na festiwalu mają swój charakterek. Niby ten sam film można obejrzeć w innym czasie i miejscu, a jednak nie będzie to już ten sam ogląd. Załóżmy, że w ogóle mamy do czynienia z filmem, który będzie miał pofestiwalową dystrybucję. Zasadnicza część repertuaru nowohoryzontowego do kin przecież nie trafi. A jeśli trafi…

1) Inne będzie skupienie i percepcja.
To jest fenomen. Wydawać by się mogło, że ilości towarzyszy znużenie i brak koncentracji. Niekoniecznie. Nie wiem, skąd ona przybywa, ale uważność festiwalowa jest innego rodzaju. Daje szczególne błogosławieństwo filmom bez akcji, długim (zdarzają się czterogodzinne, w tym roku je omijałam), milczącym… Przykłady? Koń turyński Tarra, tajlandzki film Wieczność, na pewno nieprzegadany Ceylan i jego Pewnego razu w Anatolii. Zacytujmy fragment recenzji z gazety festiwalowej „Na Horyzoncie”, to rekomendacja wymienionej wyżej Wieczności.
„Tempo tego filmu niektórych widzów może doprowadzić na próg szaleństwa. Bynajmniej nie dlatego, że jest tak gwałtowne. (…) Przez pierwsze siedem minut obserwujemy więc człowieka, który na małym motorku przemierza surowy krajobraz. Za sobą ma kryjące się we mgle postrzępione szczyty gór, wokół bezludne przestrzenie porośnięte wyschniętą trawą, a nad sobą blade niebo. Wszystko tonie w szarościach. Niebo i ziemia są prawie nie do odróżnienia. Prócz terkotu silnika nie słyszymy nic innego. Na pierwsze słowo, jakie padnie w Wieczności, przyjdzie nam jeszcze poczekać.” (Iwona Sobczyk)

Na co dzień na tak intensywne oglądanie nie miałabym sił (ani chęci) i może wierciłabym się w fotelu, gdy ojciec z córką po raz piąty gotują ziemniaki w mundurkach i konsumują je przy stole według tego samego rytuału (Koń turyński), motocyklista mógłby mnie zirytować, a noc w Anatolii uśpić. Bo film oglądany po dniu obrosłym w codzienny pośpiech, czasem do ostatnich kadrów walczy z projekcją osobistych emocji widza.

2) Inna atmosfera sali.
Nie ma popcornu, szelestu ani mlaskania, nie przeszkadzają niczyje pogaduchy i chichoty. Trochę to grząski temat, bo masowość festiwalu stała się wentylem dopuszczającym to, co dla weteranów jest już łamaniem atmosfery. Jest i nie jest, bo i tak ta ogromna widownia jest nieporównywalnie spójna w porównaniu z jakąkolwiek salą multipleksów.

3) Autorzy nie wyjdą na scenę (a w każdym razie: rzadziej wychodzą).
Tymczasem NH słyną z gości, z możliwości rozmowy na gorąco po seansie lub dłuższych spotkań w Cafe Gazeta. Czasem tylko brak na nie czasu i nie wiadomo, czy postawić na spotkanie, czy biec na kolejny film. Co niezaznane osobiście wraca jeszcze następnego dnia w wywiadach z Gazety „Na Horyzoncie” (dostępne w archiwum festiwalu)

*****

Poniżej mój wybór fragmentów wywiadów i kilka obserwacji ze spotkań. Ilustruję je fotografiami powstałymi specjalnie z okazji festiwalu (rozmieszczone w kinie Helios pełniły rolę scenografii). Zaczerpnęłam je ze strony artystów-fotografów, dokąd odsyłam: NH 2011 i wcześniejsze: ENH 2010.

BÉLA TARR 

Na festiwalu wrocławskim pokazał film już w Europie doceniony (Berlin, Srebrny Niedźwiedź). On sam wystąpił w roli mistrza (półtoragodzinny wykład w sekcji masterclass) i bohatera pamiętanej tu przez wielu retrospektywy z wcześniejszej edycji ENH. Kilka słów o Koniu turyńskim już napisałam (tu). Przypomnę: film czarno-biały, dwuipółgodzinny, rozgrywa się w zamkniętej przestrzeni (dolina, chata woźnicy i jego córki, drzewo, studnia, droga…), oparty na częstych repetycjach scen, które prowadzą ku nieuchronności. Rozgrywający się niemal w milczeniu dramat ludzi, którzy wszystko tracą i żyją w świecie, który utracił Boga (światło).

Podoba mi się jego zaproszenie na seans (piękny głos: niski, głęboki), którym rozprasza czające się na sali napięcie oczekiwania. Mówi, by zawierzyć oczom, nie szukać symboli i wymyślnych interpretacji.

Ktoś pyta reżysera, dlaczego bohaterowie z takim mozołem pakują się i wyjeżdżają, by w następnym ujęciu powrócić… Tarr odpowiada: „Wszędzie jest mniej więcej tak samo. Nie warto znikąd uciekać.”

A propos inspiracji…
– Najbardziej lubię reżyserów, którzy mają własny język filmowy. Gdybyśmy zobaczyli kadr Federico Felliniego, nie wiedząc, kto go zrobił, szybko byśmy do tego doszli – z nim jest całkiem jak z Rembrandtem. Lubię takich reżyserów, którzy mają swoje widzenie świata.
  – Andriej Tarkowski?
– Jego też lubię, choć jest przesadnie religijny. U niego deszcz przynosi oczyszczenie, u nas deszcz tylko robi błoto. W tym błocie tkwimy po uszy.” (stąd)

Te słowa są symptomatyczne. Filmy Tarra są rozpoznawalne i raczej nie prześwietlone metafizycznym uniesieniem. Co wcale nie znaczy, że z niego wyzute.

” – Filmowe historie mają to do siebie, że chcą, abyśmy uwierzyli, że coś się dzieje. Ale przecież doskonale wiemy, że nic się nie dzieje. To tylko życie, które ciągnie się w niewyobrażalny sposób. Dzień za dniem. Ale przecież każdy dzień, pomimo swojej powtarzalności, przynosi nam coś nowego. Wie pan, co jest przeszywającego w upływie czasu? Że każdy kolejny dzień przybliża nas do śmierci. (…) Żadnych fajerwerków, wybuchów. Tylko niezauważalne przejście od istnienia do nieistnienia. To wszystko. Zostaje cisza.” (stąd)

Reżyser przyznaje, że bliskie są mu inspiracje malarskie. Ale niekoniecznie ze wskazaniem na konkretne dzieło, raczej to wszystko, co już kiedyś widzieliśmy i co w nas żyje, mniej lub bardziej świadomie. Choć akurat jeden obraz (Zmarły Chrystus Andrea Mantegni) przypomina się bardzo wprost.


KIM KI DUK

Kim Ki Duka wszyscy chyba pokochali. Może dlatego zwłaszcza, że odsłonił się w dokumencie autobiograficznym Arirang. To zapis jego samotności, czasu spędzonego w chatce na odludziu, w bardzo skromnych warunkach. Zaszył się tam dotknięty kryzysem, niemocą. Niektóre źródła podają (ale to delikatna sprawa, nie warto szafować przyczyną czyjejś depresji), że przyczyniła się do tego tragedia na planie filmowym. Odgrywano scenę śmierci przez powieszenie, aktorka omal nie zginęła…

Kim Ki Duk to wizytówka koreańskiego kina. Autor 15 filmów, z których najbardziej znane są chyba Pusty dom (2004) i Wiosna, lato, jesień, zima… i wiosna (2003). Filmowy samouk. Gdy w filmie (Arirang)sam przeprowadza ze sobą wywiad (zabawny) i pyta Kim Ki Duk Kim Ki Duka, czym jest sztuka, dlaczego się nią zajmuje, skąd cierpienie…, to odpowiedzi są proste i brzmią naprawdę szczerze. Arirang to nazwa koreańskich pieśni, wyśpiewywanych, gdy duszę spowija smutek i melancholia. Kim Ki Duk wyśpiewuje w filmie (płacząc) dwie z nich. Co więcej: śpiewa również dla nas po seansie. Ale wierzę, że tak jak mówi, uchwycił się na nowo nadziei i wraca z dogłębnych smutków do tworzenia.


ASGHAR FARHADI

Kolekcjoner berlińskich Niedźwiedzi: w tym roku złoty za Rozstanie, rok temu srebrny za Co wiesz o Elly. Mistrz kompozycji i ktoś, kto umie odbierać pytaniom moralnym jednoznaczność.

(A.F): ” …wszystko zależy od perspektywy widza. Niektórzy skoncentrują się na emocjonalnej stronie Rozstania, inni zwrócą uwagę na socjologiczny wymiar mojego filmu. Najważniejsze było dla mnie jednak pokazanie wszystkim, że kino irańskie nie ma tylko jednego oblicza. Że potrafimy kręcić też inne filmy, które zaskoczą zachodnią publiczność nowym estetycznym podejściem.”

– Nie wszyscy zwrócili uwagę, że Rozstanie jest też świetnie napisanym filmem. W scenariuszu musiał Pan połączyć skomplikowane losy wielu bohaterów. Od czego rozpoczyna Pan tworzenie filmowych historii?

(A.F): – Trudno mi mówić o metodach pisania filmu, ponieważ najczęściej jest to długotrwały proces. Najczęściej wychodzę od jednej, inicjującej sceny – w przypadku Rozstania był to obraz mężczyzny myjącego chorego ojca. Potem staram się rozbudowywać historię, dodając nowe elementy. Całość przypomina jednak układanie puzzli, które muszę skonstruować z mini historii.” Więcej: Tu.


URSZULA ANTONIAK

Odważna babka. Bezkompromisowa i chyba ze skłonnością do szarżowania w jeździe bez trzymanki. Same atuty. Oglądasz jej film i nie wydaje mi się, by po seansie mógł szybko wyparować. Będzie drążył. Polka reżyserująca w Holandii. Zaistniała filmem Nic osobistego (ja przegapiłam…), we Wrocławiu pokazała Code blue.

„Nie sądzę, żeby ten film był bardziej kontrowersyjny niż wiele innych pokazywanych w Cannes. Budzi silne reakcje, ponieważ w bardzo poważny sposób dotyka bardzo poważnych tematów takich jak śmierć, samotność czy seksualność. Widzowie przyzwyczajeni do tego, że ich się w kinie ochrania i prowadzi za rękę, mogą się poczuć rzuceni na głęboką wodę. Nie mają już tylko oglądać, muszą przeżywać. Moim zdaniem jednak jeśli reżyser podejmuje ryzyko, ma prawo do tego samego zaprosić publiczność.”

Tak odpowiada na pytanie o aurę skandalu wytworzoną wokół filmu w Cannes. Podobno organizatorzy (chcąc zapewne być poza wszelkim podejrzeniem) wywieszali w miejscu projekcji informację: „Ten film może zranić twoje uczucia”. Paranoja. (Wypowiedź pochodzi stąd)


LECH MAJEWSKI

A poniższe zdjęcie to naprawdę… trafione w dziesiątkę i lekko ironiczne jakby. ;) Aureolka, mentorski palec, postawa mistrza…
Majewski, czyli Młyn i krzyż, czyli opowieść o obrazie Breugla Droga krzyżowa. I o tym, co zdarzyło się chwilę przed i po. I o artyście, który tworzy obraz niczym Bóg wszechświat. Film piękny, niesamowity wizualnie, imitujący XVI-wieczne płótno, że aż nie do wiary, ile w nim życia. Majewski-reżyser, Majewski-malarz, Majewski-sztukmistrz najnowocześniejszej technologii i wreszcie Majewski-gawędziarz, który po projekcji rzucał czary na zasłuchaną widownię.

„Idiociejemy.” Tak najkrócej diagnozuje stan naszych dusz, umysłów i działań twórczych. A zidiocenie widać tym wyraźniej, im niżej pochylimy się nad dziełami dawnych mistrzów. Odkrywanie Breugla to przygoda wielu lat. Sięga młodości Majewskiego, czasów, gdy wyruszał latem w podróż do wuja w Wenecji (przesiadka w Wiedniu, czas na odwiedziny w muzeum!). I kilka lat gruntownej analizy, poprzedzającej tworzenie filmu. Wierzę na słowo – a słowo było pełne pasji – że maestria Breugla przerasta naszą wyobraźnię.

Zaciekawił mnie Breugel-kolekcjoner twarzy, wyszukiwacz przeróżnych typów fizjonomicznych, które mają już przypisaną opowieść. Zupełnie jak Fellini – zauważa Majewski.

Najwięcej zabawy pojawia się, gdy snuje anegdoty o aktorach. Mniej o Michaelu Yorku (gra zleceniodawcę obrazu), bo to nic-dodać-nic-ująć angielski dżentelman. Ale Charlotta Rampling, niczym bezpretensjonalna księżniczka, zamknięta w swoim twórczym świecie (a tworząca bez przerwy, jak nie rolę, to wiersze) a zarazem gotowa poświęcić królewskie zaproszenie, by być do dyspozycji przy dogrywkach. Ktoś, kogo chciałoby się poznać, ale onieśmielenie blokowałoby mowę. Charlotta grała Marię. Jak odmiennie w zestawieniu z rolą matki Justine i Claire w Melancholii von Triera.

Za to istnym bratem-łatą okazał się odtwórca postaci malarza, Rutger Hauer. Jego menedżerowie stawiają kosmiczne warunki, a on brata się ze statystami, tarza w trawie i bawi grą jak nowicjusz.

Kto film widział, ten pamięta pewnie scenę z pajęczyną. Filmowy Breugel obserwuje pająka snującego sieć, dotyka go patykiem, podpatruje tworzenie. Bo sam niczym pająk – jak mówi – zamierza zaplatać sieć i łączyć w całość nitki. Majewski sięga po nowoczesne technologie (CGI) i również pajęczyna jest generowana komputerowo. Początkowo zbyt idealna, później „psuta” na wzór prawdziwej. Kto inny majstruje sieć, kto inny nakłada rosę, inny tworzy pająka.
Pająk wyszedł przepięknie, ale konstruktor animując jego ruch napotkał zagwozdkę. 

– Z której nogi rusza pająk? Tyle trudu, aż żal, by jakiś znawca stawonogów miał pretekst do zakwestionowania jego poczynań.

Telefony do „pajęczakologów” niewiele dają. Nikt nie wie. Na planie rodzi się myśl, by sprawdzić drogą obserwacji. Pająki ze strychu poddawane są testom… i trajektoria ruchu, a wraz z nią fundamentalne pytanie: z której nogi?! pozostaje kwestią otwartą. Z dowolnej. :)