Dawno mnie tu nie było (nie żeby nigdy). Niech więc będzie, że wracam nocą, w niepokojącym szumie miasta, w kałuży krwi i wśród flashbacków wypełniających głowę Joego (uporczywych tak, że przenikają do mojej). Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem…. cztery, trzy, dwa… jeden.Płatny zabójca, zbir do wynajęcia, mściciel krzywd. Uderza precyzyjnie, znienacka, jak trzeba to w kilku wrogów po kolei. Młotkiem z supermarketu. Oblepiają go obrazy zbrodni sprzed lat. Świeże uderzenia mają coś zneutralizować lub zagłuszyć. Nie wyrywają go jednak z transu, nakładają kolejną warstwę impregnantu na życie. Joe (Joaquin Phoenix) to żywa przeszłość. Słowa, obrazy, sytuacje. Flashbacki: „stój prosto…”, „musisz się bardziej postarać”, odliczanie. Strzępy obrazów: nakładany na twarz dziecka worek (jedna z metod, którą Joe testuje odruchowo na sobie); mama leżąca pod stołem – palcem na ustach nakazująca milczenie dziecku; dzieci stłoczone w przyczepie, pełne lęku; ruszająca się stopa dogorywającego człowieka na pustyni.
Przeszłość do końca się nie wyjaśnia. Wiemy, że Joe doświadczył przemocy. Zło najsilniej uderza w dziecko, zostaje w nim na lata, na zawsze. Casus Joe – skrzywdzony chłopiec, który w malejącym odliczaniu znajdował nadzieję, że „to” się zaraz skończy. Był też po drugiej stronie – z rozkazu zabijał (amerykańskie operacje wojskowe – najprawdopodobniej).
Gdy rozpoczyna się akcja, Joe wykonuje zlecenia za pieniądze. Nie wnika w to, kogo zabija i dlaczego. Mówią, że jest brutalny. A jest też kruchy i delikatny. Film wypełnia zadanie specjalne: ratowanie nastoletniej Niny Votto, córki senatora, wykorzystywanej w burdelu przez bogatych zwyrodnialców. Tym razem zadawane razy mają posmak zemsty osobistej. Ciąg wydarzeń skupionych wokół eterycznej blondynki – polecam do obejrzenia.
Konotacje: Taksówkarz, Leon Zawodowiec, Logan: Wolverine.
Trudno pisać o tym filmie, nie używając słów: trans, psychodeliczny nastrój, surrealistyczna rzeczywistość. Zanim przejdę do Joaquina Phoenixa, oddam cesarzowi co cesarskie: muzyczny klimat stworzył mistrzowsko Jonny Greenwood (niesamowite, że w tym samym roku skomponował tak odmienny soundtrack do Nici widmo), reżyseria jest w rękach kobiety – Lynne Ramsay. To ma znaczenie, bo brutalność świata – co do której nie ma tu złudzeń – podana jest nie bezpośrednio. Tak mi się zdaje, bo po seansie, gdy próbowałam sobie przypomnieć, czy była scena, na którą nie mogłam patrzeć, przyszła mi do głowy tylko jedna. Ta, w której nie o śmierć chodzi, lecz o wyrwanie zęba.
Gdy Joe wkrada się do domu, w którym dygnitarze zabawiają się dziewczynkami, obserwujemy to wtargnięcie z perspektywy czarno-białego monitoringu. Analogiczna scena w Taksówkarzu eksploduje czerwienią krwi. Nie naoczność więc, nie tarantinowska bezpośredniość i nadmiar.
Nadwyżka zła, brudu, bezkarnej niemoralności – to wszystko jest w Joe, który doświadcza ich z nadwrażliwością. Niejednoznacznie okrutny morderca. Swoje robi scenariusz i reżyserski pomysł na fragmentaryczną rekonstrukcję przeszłości Joego. Na przeplatanie scen, w których jest katem, ze scenami, w których jest opiekuńczy i czuły. Joe opiekuje się swoją mamą: robi jej porządek w lodówce i sprząta, gdy nieporadnie zaleje łazienkę. Żartuje, gdy staruszka przestraszy się nadawanej w tv Psychozy. I będzie czuwał aż nie zaśnie, by strach nie zakłócił jej snu. Razem śpiewają alfabetyczną piosenkę – rozbrajająco dziecięcą. Chwilami to wręcz komiczne. Również scena, w której Joe leży obok konającego mordercy jego matki i razem śpiewają do wtóru słodkiej melodii sączącej się z radia. Jakby byli nie uczestnikami sytuacji, na którą mają wpływ, lecz wmanewrowanymi w ten absurd dziećmi.
I to wcale nie umniejsza grozy, którą Joe w sobie nosi i którą zaraża. W tym maestria gry Joaquina Phoenixa. A więc: image. Długa broda i kitka, prezencja kloszarda. Powracający gest przemywania twarzy. Jakby pod strumieniem bieżącej wody można było coś zmyć. Momenty wyłączenia – wtedy, gdy powraca przeszłość lub całkiem niespodziane, gdy ktoś włącza Joego w normalne życie. Taka jest np scena, w której idącego ulicą zahacza grupa azjatyckich nastolatek, prosząc o zdjęcie. Nie wiem, czy wynika to z jakiejś zbieżności, czy właśnie niewinność roześmianych twarzy (z coraz bardziej zdziwionymi i łzawiącymi oczyma) wywołuje w Joe konsternację. Joe jest cholernie zmęczony życiem. Chce się z niego wylogować. Całkiem dosłownie – np. podduszając się w foliowym worku, czy przymierzając się do zadania sobie ciosu nożem. Kładąc kamenie do kieszeni, by tonąć. Traci koncentrację lub kieruje ją na szczegół bez znaczenia (na zielony cukierek, np). Chwilami niemal namacalnie głowę rozsadzają mu obrazy.
Dodajmy do tego głos – niski, chropawy, niewyraźny. Barczysta sylwetka i zmęczony, śmiertelnie zmęczony ciężki krok, którym przemierza ulice w dzień. A które nocą są ulicami wyjętymi z filmu Scorsese`a.
Świat Joe jest zarazem przytłaczający i nierealny. Kwintesencją nierealności są ostatnie sekwencje. Zdarzyło się naprawdę? Przecież matka pojawiać może się już tylko w wyobraźni. Drzemka przy stole w knajpce, gdy planuje wyprawę z Niną – gdy oboje nie wiedzą, dokąd chcieliby uciec. A Joe to śpi, to wreszcie pozwala sobie umrzeć. Może nigdy go tu nie było. Zobaczyć warto. Potwierdzam to po drugim już seansie (pierwszy na jesiennym aff we Wrocławiu).
Nigdy cię tu nie było (You Were Never Really Here) – reż. Lynne Ramsay, UK&USA 2017