Jacek Hugo-Bader, Skucha, Wydawnictwo Czarne, 2016
Czytałam miesiąc temu. Pierwszy czerwcowy weekend jest najlepszym z możliwych terminów, by o Skusze mówić i po nią sięgać. Powtórzyć pytanie i bardzo uważnie wysłuchać odpowiedzi tych, których na bohaterów wybrał Hugo-Bader. „Jak ci się żyje w Polsce, którą sobie sam wywalczyłeś?” Książka dotyczy konfrontacji z minionym 25-leciem. Jest lustrem podstawionym nam wszystkim, takim, jakimi dziś jesteśmy, o skrajnie różnych diagnozach polskiej rzeczywistości, o innym zapleczu emocji, które nami rządzą, innym zapotrzebowaniu na wolność i różnym natężeniu głodu wyrównywania rachunków.
Warto czytać, bez dwóch zdań. Choć lektura nieco dźga i smakuje gorzko.
Piszę (przełamując zramolenie) także dlatego, że naziemne życie książek trwa dziś zbyt krótko. Naziemne, czyli medialne, promocyjne, rozgrywane w czasie gorącej percepcji tekstu przez szerszą społeczność. Owszem, Hugo-Bader pisze reportaże, które się zauważa. I na tematy nieobojętne. A mimo to – wydaje mi się, że nagłośnienie powinno tu być dłuższe i wyrazistsze. Oczywiście, poza życiem naziemnym jest egzystencja podskórna, nurt głębinowy, póki co nie do zdiagnozowania. Podskórność jest niezależna od mody i bieżących motywacji. Nią się nie martwię. Natomiast szybkie znikanie gorących tytułów z publicznej wokandy przeraża mnie. Tym bardziej, że jest to dyktat kolejnych książek proszących o literackie bycie. Ludzie za dużo piszą, wydawcy za szybko wydają, czytelnicza przemiana materii niestety nie przyspiesza, a koniunktura czytelnicza jest jaka jest.
Otóż, Jacek Hugo-Bader pracuje nad tryptykiem, który Skucha zwiastuje, będąc jego częścią drugą. W planach są Ćwiara i Refluks. Skuchę pisał 22 lata. Zaczął pięć lat po zwycięstwie opozycji w 1989 r. Wracał, gromadził materiał, przeprowadzał rozmowy i wreszcie nadał projektowi kształt reporterskiej książki. Ma dar przekonywania do swych pomysłów i chyba żadna promocja nie znaczy tyle, co rozmowa z Hugo-Baderem. Inteligencko-zawadiacki ton, bezpośredniość, błyskawiczne tworzenie więzi ze słuchaczem, gawędziarstwo. Celne ukłucia szpilą, niecenzuralne akcenty. Wróciłam do nagrania Z najwyższej półki (polecam), w którym Trójka wypikowała „przerywniki”, na szczęście piknięcia słychać. Rekomendacja Hugo-Badera jest tak silna, że lekko przyćmiła mi książkę, łudząc przejrzystym konceptem, który się zmącił w czytaniu*.
Założenia do Skuchy były następujące. Wybrać ludzi, którzy walczyli o wolną Polskę i spytać ich, jak tę wolność wykorzystali. Tylko kogo pytać? Selekcja ma znaczenie. Wybór padł na MKK (Międzyzakładowy Komitet Koordynacyjny NSZZ „Solidarność”), zwany też Firmą. Jedną z wielu podziemnych organizacji z lat „wojny jaruzelskiej”. Tę, w ramach której działał Hugo-Bader. A potem zawężenie kolejne: tylko ci, których autor znał osobiście, czyli „koledzy z partyzantki”. Jasna rzecz, że to, co mogłoby być ułatwieniem, było utrudnieniem.
Jeśli komuś się zdaje, że krąg 20 ludzi jest niereprezentatywny, zmieni zdanie diametralnie. Ci, którzy siedem trudnych lat szli w tym samym kierunku, po odzyskaniu wolności rozproszyli się promieniście. Wtedy byli młodzi (Kolumbowie, rocznik 50.). Lata, które upłynęły od 1989, to esencja ich dorosłego życia. Były sukcesem lub porażką, czymś zależnym od nich i czymś, w co zostali wmanewrowani lub co po prostu było ceną, jaką płaci się za wcześniejsze wybory.
„Wśród polskich konspiratorów przedostatniej dekady XX wieku panuje bezwstydnie egalitarny duch. Mamy tu arystokratów i chuliganów, takich, w których żyłach płynie błękitna krew, i takich, u których jest to roztwór pół na pół z bimbrem; takich, którzy mają siedem klas, i takich z doktoratami; ludzi, którzy piszą uczone eseje o rewolucji francuskiej, wolności, równości i braterstwie, i ludzi, którym Komuna Paryska kojarzy się tyko z placem na warszawskim Żoliborzu”. Tych, którym przypadną w udziale ministerialne teki i tych, którzy zostaną bezrobotni, bezdomni i pominięci nawet przy świętowaniu rocznic.
Mówi Hugo-Bader w rozmowie – wybrałem gladiatorów, buntowników, herosów. Ale czas zrobił z nimi swoje. Poturbował, zranił lub choćby postarzał. A z wiekiem coraz trudniej jest konfrontować się z tym, co boli. Człowiek robi się kruchy, bezradny. Wie, że już nie wyprostuje, nie naprawi, nie wymyśli sam siebie na nowo. Zostaje bagaż, który kilkakrotnie, w tym również w tytule, jest określany jako SKUCHA.
Dawno nie miałam w ręku tak gorzkiej opowieści. Szalenie interesującej, bo ludzie, którzy się tu pojawiają są nietuzinkowi. Żyją intensywnie, ryzykancko, czasem awanturniczo. I z jednej strony (tej społecznej) Skucha jest wnikliwą diagnozą dzisiejszych rozczarowań i wczorajszych błędów. Niedoraźną, niesłużącą zbijaniu kapitału jakiejkolwiek partii, lecz pytającą o los generacji. Żeby nie wykrzywiać intencji, dodam, że Skucha nie lansuje „Polski w ruinie” i tego typu populistycznych głupot. Tytułowy błąd nie jest wytykany żadnym „onym”, tylko sobie i nam. Hugo-Bader, skądinąd podkreślający, że należy do tych zadowolonych z życia, nie odcina się od przeoczeń. Z rozmowy w Trójce: „To jest także nasza skucha. Również moja, bo jestem elementem mozaiki. O tyle ważnym, że jako reporter opisuję społeczeństwo i mam obowiązek pokazywania miejsc bolących. A ja se, kurwa, opisywałem to, co na Kołymie czy na Dalekim Wschodzie, Wietnam i Mongolię opisywałem. No, Michał, kurde balans”. Wina, nie-wina. Poczucie, że nie wszystko jest ok. I solidarnie za to odpowiadamy.
Z drugiej strony – Skucha ma wymiar uniwersalny, bo zderza czytelnika dowolnej generacji najpierw z mitem na temat tego, o co w życiu chodzi i że robimy, co trzeba, by to osiągnąć, a potem z deziluzją i smutkiem. Mam wrażenie, że wszystko, na co patrzy się z takiej nostalgicznej perspektywy jest zaprawione posmakiem gorzkich migdałów.
***
Kłopoty z nadmiarem koncepcji
Teraz, gdy książka wraca do mnie już przeczytana, widzę zdecydowanie pełniej niż wtedy, gdy się gubiłam w tropach. Doceniam, polecam, zapamiętam. W trakcie lektury miałam wrażenie nadmiaru. Bo Hugo-Bader pisze literacko i ma 1001 pomysłów na dobudowanie drugiego dna.
Tekst podzielony jest na trzy części: 1) Kolumbowie, rocznik 50., 2) Siedem lat w trumnie, 3) Początek świata szwoleżerów. Świetne, intertekstualne tytuły (aluzje do książek Bratnego i Brandysa). Potem każda z części rozpada się na kilkadziesiąt rozdzialików. Większość z metaforycznym nagłówkiem. To każe główkować, łączyć, tropić. W sumie – rozprasza. Z każdym z bohaterów przebywa się króciutko, każda postać wielokrotnie wraca, trzeba ją sobie poskładać z fragmentów. Bohaterów jest wielu i zanim człowiek wsiąknie, może się zgubić. Jest kilku Andrzejów, trzy Ewy (w tym jedna, która była Markiem), jest Michał zwany Tomkiem, Fred zwany Tolkiem, Staś zwany Adamem i w ogóle, prawie wszyscy mają pseudonimy. To raz.
Dwa – materiały są z różnych lat. Z rozmów bezpośrednich, z blogów i wpisów internetowych (tam, gdzie obrażeni na rzeczywistość bohaterowie odmówili rozmowy), z reportażu napisanego w 2009, teraz na nowo posklejanego, wreszcie z kompilacji kilku osób w jedną etc.
Do tego dorzućmy pomysły Hugo-Badera na lejtmotywy przeplatające opowieść, wypływające raz po raz na powierzchnię. Lejtmotyw tytułowej „skuchy”. Albo psów – często podniesionych do rangi metaforycznego odpowiednika ludzkiego losu. W ogóle: ktoś powinien napisać o Skusze, śledząc wtrącenia o pieskim życiu. Poza tym – motyw poturbowania i epigońskiej potrzeby walki. Widoczny niemal w każdej historii. To trzy.
Cztery – wtrącenia metaliterackie, czyli uwagi reportera o pisaniu reportażu. Owszem, reporter jest jednym z bohaterów, kimś przynależnym do świata opowieści. I te uwagi są ciekawe. Ale rozgrywają się na dobudowanym piętrze.
Wszystko ok, zgodne z hybrydyczną naturą gatunku i zasadami sztuki. Pomysłów na łączenie i zestawianie z sobą puzzli jest tyle, że można by Skuchę czytać po wielokroć. Tym bardziej, że jeśli jedną z wielu koncepcji pominiemy, to coś zazgrzyta. Np. rozdział o psich kupach bez odniesienia do wielokrotnych „pieskich aluzji” wydaje się ciałem obcym. Jeśli nie wyjaśnimy sobie, dlaczego wszystkie rozdziały o Michale Bonim mają w tytule „tajemnica”, może irytować ta powtórka etc.
Nie twierdzę, że bogactwo pomysłów jest złem. Mówię tylko, że czytało się kłopotliwie.
***
Jakby nie było, opowieść Hugo-Badera ma niesamowitą moc. Historie, z których każda wywołuje dreszcze (podziwu, bólu, smutku), są katalogiem portretów. Właściwie nie katalogiem, lecz kolejnymi warstwami, dzięki którym portret pokolenia nabiera wyrazistości. Skucha zostaje ze mną w tych indywidualnych losach, w tytule, który – niestety – jest niezwykle trafiony, i w diagnozie, otwierającej oczy, uszy i myśli na ludzi, których przytłacza rozczarowanie i z napędu frustracji są gotowi na wiele lub niepokojąco bezsilni.
Książka Hugo-Badera boli. Najbardziej boli tych, którzy pamiętają tamte czasy. Bo sądzę, że jeżeli dla kogoś czas ten jest Historią Nieprzeżytą – nie zrozumie.
Czytając ją z każą stroną wracał do mnie ten czas. Hugo-Bader jak nikt potrafi w prostych słowach zawrzeć całą czerń i biel tamtego życia
Co do czytelników, których boli…
Hugo-Bader wziął na siebie rolę generacyjnego świadka. To emanuje z jego wypowiedzi. I stad ten zapał, żeby zdążyć wszystko utrwalić, prześwietlić. Pisze pod presją. Nie tyle tego, by nie skrzywdzić nikogo (choć się zarzeka, że bardzo na to uważa). Pod presją weryfikacji tekstu przez bohaterów. I do nich trafia w szczególności. Zgadzam się.
Ale tak bym nie zawężała. Bo te rozczarowania są dość uniwersalne. Prawie każda generacja ma swoje mity/ideały, które wcześniej czy później pękają. Z wiekiem jesteśmy bardziej krusi, podatni na gorycz. Oczywiście, Kolumbowie, rocznik 50. to pokolenie na miarę poprzednich Kolumbów, ale nic nie jest takie znów pierwszy raz. Wczoraj słuchałam Nesterowicza, rekomendującego swoją najnowszą książkę (Każdy został człowiekiem) i też o tym, jak sobie radzą idealiści, gdy opadnie pył bitewny,,, Tylko dwie dekady wcześniej, w latach 50.
Co do czerni i bieli. Biel też, masz rację. Ale rzadziej. ;)
Hugo-Bader jest dla mnie jednym z najlepszych reportażystów (jeśli nie literatów w ogóle) w Polsce – zawsze mieliśmy dobrych, ale on jest bezdyskusyjnie w czołówce. Nawet biorąc pod uwagę ten nie do końca udany pomysł z Broad Peak, który się skończył lekkim kwasem. Uwielbiam go. Przepadam za jego reportażami z północno-wschodnich krańców świata, ale „Skucha”, brzmiąca zupełnie inaczej, opowiadająca historie z naszego przecież podwórka, poruszyła coś we mnie bardzo mocno.
Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak był mimo wszystko świetną lekturą. Żal mi było, że kwas (bo cień cieniem), mimo sporych jednak nakładów sił i brawury podróżniczej. Nie przekreślam. I też niezmiernie cenię Hugo-Badera, jak Ty. Fart, że trafił do reportażu. Bo to niezwykle barwne koleje wiodły do pióra dzisiejszych reporterów. Korzyść obopólna – i reportera, i czytelników.
Trochę powydziwiałam na literackość Skuchy. Nie idę w zaparte. Włącza mi się podejrzliwość przy literackich ambicjach reportera. I trochę się haczyłam z początku. Ale oddaję sprawiedliwość, że warto czytać. I w ogóle – pomysł na Skuchę – prosty i genialny. Ciekawi mnie, jak wypadną ubecy w Ćwiartce. Może trzeba by dodać, że spotkanie z książką Hugo-Badera to – owszem – lektura, ale też podpatrywanie, jak reporter podchodzi do tematu, do bohaterów. Hugo-Bader ma swój patent. Taki image, że i empatia, i zdolność przekraczania granic, i bezpośredniość w parze z prostotą. Więc dobrze, że jest.
Pozdrawiam :)