Archiwa tagu: thriller

Sługi Boże

Sługi Boże – reż. Mariusz Gawryś, Polska 2016
Adam Forman, Sługi Boże, Wydawnictwo Agora 2016

slugi-boze

Jaki plakat (okładka książki), taki film. Bartek Topa w katedralnym mroku, na karku czuje oddech monumentalnych rzeźb, które z racji wielkości i pozycji widzą więcej. On błądzi po omacku. W sinej ciemności – dyktowanej nocną porą i staraniem tych, którzy pod osłoną czerni chcą niejedno zataić. Komisarz Warski: zmęczony i zdeterminowany. Po przejściach. Z gnatem w ręce, bo jak trzeba (choć nie można), to strzela. 

Tak rozpoczyna się film: obława na pedofila, który przestraszonej dziewczynce maluje paznokcie czerwonym lakierem i szminką barwi usta. Już jest w potrzasku, ale jeszcze może szantażować, osłaniając się dzieckiem. Warski strzela bez negocjacji. Wkrótce dostaje nakaz terapii i jasno widzimy, co sądzi o „szczerych rozmowach” na kozetce. „-Z czym mamy problem?” – zagaja psycholog. „- Nie wiem, z czym pan ma problem.” – ripostuje i przekierowuje „reflektor” Warski. Taki jest, nikt go nie będzie wydelikacał i prześwietlał. Mroczne sprawy, jedna za drugą. Zdążył już sobie spieprzyć życie prywatne, mieszka wśród nierozpakowanych pudeł. Wycisza się w wodzie albo chociaż oddaje jej część niemego krzyku. Tak go widzimy, gdy zaczyna się nowa, gruba sprawa.

Kombinuję, jak pisać, by nic nie zdradzić, bo wszystko jest nadto. Trzeba zobaczyć bez spojlerów. Może ci, którzy robią rekonesans, szybciej łapią trop. Ale ci, którzy wiedzą malutko lub nic (jak ja), mają większą frajdę. Udał się film. Polecam. Niezły polski thriller kryminalny

Po pierwsze: świetny Warski. Bartek Topa ma dobrą passę. Nie tylko on: tu są dobrze rozpisane role. Blisko przy Topie pojawia się Julia Kijowska, grająca policjantkę z Niemiec (Ślązaczkę). Jest Adam Woronowicz, jak zwykle świetny w roli typa pełnego dwuznaczności. Krzysztof Stelmaszyk gra watykańską szychę, tyleż cyniczną, co dowcipną. Foremniak piękną, tajemniczą kobietę. Role wyraźne i nieoczywiste. Miałam co rusz wrażenie, że wyczuwam zagrożenie i fałsz, ale tropy bywały mylne. Myślę więc: – Uważaj na nią. Oszukuje. – Widzisz, kręci coś na boku. – Ale układ! Grubymi nićmi szyte. – Rany! Więc w sumie, choć niemiły, to jednak nie taki najgorszy. etc. Super niespodzianki. Dobrze zagęszczone. Tempo narasta, wręcz wariuje. Co nieprawdopodobne, staje się rzeczywiste, nawet przekonujące. I tak jak w zupie „dookoła ogródka”: i marchewka, i groszek, i seler, i ziemniaczek, i wszystko inne. Czyli: służby specjalne – te z poprzedniej epoki i te nowe, farbowane; watykańskie „przedsiębiorstwo” (jak mówi Kuntz); przywiązanie do tradycji z wykwitami nietolerancji (chodzi o chorał gregoriański śpiewany przez kobiety); i kobiecość uwodzicielsko chora; i przekrwione oczy ofiar dziwnie naznaczonych etc. Ładny miks. I do tego wszystko jest szyte na miarę: według prawideł gatunku. Bez szukania „formy bardziej pojemnej”, w której znalazłyby ujście ewentualne zakusy na arcydzieło. Jest porządnie. Z dobrym muzycznym tłem i piosenką, która chyba najsilniej wybija się tu klimatem: „Biegnij dalej sam” (Fisz Emade Tworzywo)

Jasna rzecz, że to jest film, którego nie może nie obejrzeć ktoś, kto lubi Wrocław. Bo miasto pięknie się prezentuje, nawet jeśli mrocznie. I z lotu ptaka, i z bliska. Da się rozpoznać scenerię, ale też nie jest tak, że film folderuje miasto turystom. 

I żeby do końca nie zdradzać, czego dotyczy śledztwo i dokąd prowadzi, powiem tylko, że epizodziki też pamiętam i są świetne. Na przykład scena z tatarem na śniadanko, gdy Warski doradza jajko, a Kuntz go raczej nie chce. Albo gdy Warski z Rudzkim o diable gadają – pierwszy sugeruje, że szef chóru ma go chyba pod skórą i pewnie jest ich dwóch (schizofrenicznie), a drugi imputuje Warskiemu, że siedzi w nim cały Legion. Wiele smaczków. Z samolotem do Rzymu, co leci na północ, czyli w najwłaściwszym kierunku.

Skoro o filmie więcej mówić nie chcę (bardzo go zarazem polecając), to może o książce? Pewnie za chwilę tajemnica bardziej się rozjaśni, bo dziś jeszcze trzeba było tropić. Otóż odpowiednikiem filmu jest książka o tym samym tytule, która o miesiąc poprzedziła premierowy seans. Napisał ją Adam Forman, który nie istnieje. A ściślej: istnieje jak ten diabeł w kilku wcieleniach. Reklama Agory odsłania kilka twarzy, z których każda mówi: Adam Forman to ja, a książka jest o tym. Czyżby taki był podział pracy, że każdy zajął się innym aspektem? Więc zacytuję, dziwiąc się niezmiernie, jak to jest, że czterech facetów pisze jedną książkę, w dodatku – sądząc po filmie – sensowną.

Można posłuchać i popatrzeć TUTAJ:

  1. Mariusz Gawryś: „To książka o milczeniu i próbie przebicia się przez to milczenie”.
  2. Piotr Głuchowski: „To historia o gniewie i zemście, ale także o wybaczeniu”.
  3. Maciej Strzembosz: „To książka o przeszłości, która powraca i przynosi zbrodnię”.
  4. Paweł Goźliński: „To opowieść o tym, jak wniknąć w ludzką osobowość i wykorzystać ją dla własnych celów”.

Na granicy

Gorący filmowy czas – oglądam na tyle dużo, że nie nadążam z zapisem emocji, na które nakładają się wrażenia z kolejnych seansów. Tracę więc okoliczność skupienia się na jednym zdarzeniu, uchwycenia jego pierwszej fali rażenia. Być może zyskuję na tym tyle, że druga fala wrażeń musi przebić się przez szum innych fal. Jeśli się przebije, to raczej warto się jej przyjrzeć.
Na granicyNa granicy obejrzałam w dniu premiery (19.02), nasycona napięciem i tajemnicą, z niedosytem narracji. Jedna szala wyraźnie cięższa od drugiej, co daje się logicznie wytłumaczyć: stąd niepokój, że brakuje kilku klocków, by poskładać je w ciąg przyczyn i skutków z kropką wyjaśnienia na końcu. Niemniej jednak (i wcale nie „pomimo”) Na granicy zapada w pamięć i wśród propozycji polskiego kina wyróżnia się „charakterem pisma”. Reżyser debiutuje w fabule, ma na koncie syberyjskie dokumenty (Nasiona, Otchłań, Ikona). Obsadził się w roli scenarzysty i wybrał do współpracy ciekawy zespół. Podkreślę, że jest to zespół facetów i męski klimat przekłada się na aurę filmu. „Nieobecna kobieta pełni w tej rzeczywistości funkcję świata utraconego, czegoś dobrego, co przestało istnieć”. Są tu mężczyźni po przejściach i mężczyźni w fazie inicjacji. Jedni już wiedzą, że czerń jest filtrem, którego nie da się usunąć, a rozjaśnić jest trudno, drudzy wchodzą w to z pewnym bagażem złudzeń, krytycznej rezerwy i podskórnego buntu, lecz nie dadzą rady – zdani tylko na siebie – nie ulec temu, co „bliższe krwiobiegu”. Natura znaczy tu instynkt, siła fizyczna, czujna nieufność.

Kasperski pisał scenariusz, wyobrażając sobie archetypiczne zwierzęta: hienę, niedźwiedzia, wiernego psa, wilka i małpę. A ja podsuwam twarze aktorów, bo niejedno można sobie wyobrazić, rozczytując obsadę filmu. Marcin Dorociński jest outsiderem, złym na pierwszy rzut oka, intrygującym, rozgrywającym własne porachunki ze światem. Zło (niejednoznaczne, mimo wszystko) narasta. Andrzej Grabowski to siła stada, którym dowodzi. Szef jednostki pogranicza, kontrolującej nielegalną migrację. Przytuli i „otruje”. Andrzej Chyra to ojciec dwóch dorastających synów. Z enigmatyczną przeszłością, z potrzebą ucieczki w Bieszczady przed pamięcią lub realnym wrogiem, nie wiadomo. Odpowiedzialny, choć wygląda na takiego, co już raz zawiódł. Dla synów – skała, z którą się walczy i o którą jednak dobrze się oprzeć. Bartosz Bielenia – starszy syn, najbardziej zniuansowana postać w tej opowieści. Aż za bardzo, bo Bielenia nie wszystko udźwignie. Jest i miękki, i bezwzględnie ostry. Szukający autorytetu i odrzucający podpórki, gdy zrozumie, że samotność jest nieuchronna. Młody wilczek szczerzący kły, ale zdolny do empatii. W jego relacji z ojcem tkwi niejasna zadra. Oderwany od lektury morderca. Kuba Henriksen – młodszy syn, zdecydowanie przedwcześnie zmuszony do konfrontacji z potworem. Przedwcześnie dla postaci, bo aktor sobie radzi.

Najciekawsze postacie to Konrad (Dorociński)  i Janek (Bielenia). I tak jak Dorociński daje popis gry aktorskiej, miksując cynizm z dowcipem, wdzięk z niezależnością, bezkompromisowość z bezwzględnością, tak Bielenia powinien chyba udźwignąć dwie postaci – tę sprzed przemiany i tę po niej, a coś się miesza. To jest najprawdopodobniej poziom scenariusza. Szczegół: wódka. Gdy ojciec w samotnej bieszczadzkiej głuszy namawia synów, by z nim wypili, bo taka tradycja, młodszy przystaje, starszy odmawia. Wraca do lektury, głuchy na męską sztamę, najpewniej chce coś zademonstrować, coś z przeszłości wypomnieć. Niedługo później, gdy analogiczną, choć mniej szczodrą propozycję składa przybysz, Janek pije prosto z gwinta. Ok, to ciekawe. Nie bardzo wiem, czy ma to znaczyć, że Konrad mu imponuje, czy nienawidzi ojca, czy  prowadzi jakąś grę, udając chojraka. Za mało wiem o Janku sprzed kulminacji. Co to za gość? Czyste niebieskie oczy, zdjęcie matki w roli książkowej zakładki, lęk przed zabitą sarną… to za mało, by odczytać przemianę. Ale wystarczające, by ją zauważyć. 

Wielu znaków nie mogę zinterpretować, choć zauważam je i wyczuwam tonację. Być może o to chodzi. Kasperski nakręcił thriller i opowiada, dyrygując napięciem i nastrojem. Pomagają mu w tym aktorzy i twórcy odpowiedzialni za muzykę (Bartłomiej Gliniak) i zdjęcia (Łukasz Żal). Opowieść dźwiękowa i wizualna to bardzo wyraziste narracje. Nie sądzę, by można było unieważnić wykreowany tym triumwiratem klimat.

Na granicy. Chyra. Bielenia. Henriksen

Zaciekawiła mnie rozmowa z Wojciechem Kasperskim przeprowadzona przez Małgorzatę Stasiak („Kino” 2/2016) – stąd pochodzą wszystkie cytaty, które tu przywołuję. Sporo w niej uwag o pracy na planie, o szukaniu rozwiązań, dochodzeniu od pierwotnego zamysłu do finalnego. Kilka tropów:
„Syberia to mój uniwersytet”.
„Chcieliśmy stworzyć własne Bieszczady, jakich nikt jeszcze nie pokazał”.
„W swojej historii wysyłam więc egzemplarze ludzkiego gatunku w góry, na granicę cywilizacji – tam, gdzie zaczną działać według pierwotnego kodu”.

Odnotuję tu kilka uwag o tym, jak rodził się film w głowie reżysera, zanim doszło do etapu zderzania tej wizji z filmowym planem i wkładem pozostałych twórców. Ciekawa rzecz przyjrzeć się, jak działa Muza. W tym przypadku Muza jest racjonalna (matematyczna!), o dużych skrzydłach przyczepionych do pleców. Skrzydła przyczepione, nie do końca się zrosły, ale mają takie pióra, że mogą unieść.

„Na początku zrobiłem listę uwzględniającą to, co najbardziej cenię w kinie. Potem zastanawiałem się, jak to opowiedzieć całkowicie po swojemu”. Co figuruje na liście? Filmy, których mocną stroną jest suspens: Obcy – Ridleya Scotta, Ptaki – Hitchcocka, Trzeci człowiek – Carola Reeda, Lśnienie – Kubricka i Uwolnienie Johna Boormana. Zanim więc doszło do aktu kreacji, na stole pojawiły się produkty i wygenerowany został przepis. Oczywiście, nic nie działa tak prosto, by wystarczyło podstawić do wzoru realną materię, a rezultat byłby bezbłędną realizacją marzenia. Mimo to zostaje mi w głowie Kasperski z jego równaniem na opowieść i będę się zastanawiać, jaki wzór wyklułby się w mojej głowie, gdybym mogła zamówić sobie film.

” Stworzyłem własne równanie matematyczne, którego składowe to otwarta przestrzeń i scena pośrodku tej pustki, na której pojawia się trójka bohaterów. Akcja rozgrywa się według zasad antycznej tragedii w otoczeniu dzikiej, nieokiełznanej przyrody”.

Na granicy, reż. Wojciech Kasperski, Polska 2016

sicario

Sicario, reż. Denis Villeneuve, USA 2015

Coraz częściej zdaję sobie sprawę z prawdy w zasadzie oczywistej: nie da się pisać o filmach, nie wpadając w pułapki. Bo co komu po spojlerach, żadna przecież mądrość w tym, że widziało się wcześniej i można jakieś wątki z osnowy wypruć. Gdy się zaś balansuje i tuszuje tropy, nie niszcząc niespodzianki, to znów niczego nie da się powiedzieć. Może więc niespecjalnie warto, ale wciąż kusi, by spróbować.

Sicario. plakatWERSJA A (minimalistyczna)
Siły amerykańskiego wywiadu walczą z kartelem narkotykowym, którego korzenie rozrastają się w Meksyku. Akcja rozpoczynająca się w Arizonie, wkrótce przeniesie się do Juaréz – stolicy ciemnych interesów. Ku zaskoczeniu Kate Macy (Emily Blunt), agentki FBI, która zgłosiła się do grupy z własnej woli. Dotąd „sprzątała” po jatkach, teraz chce im zapobiec, usuwając najgrubsze ryby. Sama w męskim świecie. Coraz silniej hiszpańskojęzycznym. Bez zrozumienia kto jest kim, co jest dopuszczalne i co jest celem głównym.
S
zlachetna, pozornie krucha. Jej zaskoczenie wynika z przywiązania do prawa. Amerykanie nie powinni na obcym terenie działać tak bezpardonowo. Nie powinni wchodzić w układ ze złem, prowokować, działać nieczysto i nieproceduralnie. Granice dozwolonego są niewyobrażalnie (a przecież namacalnie) elastyczne.

Kate Macy to plan pierwszy, bohater-protagonista, wiemy tyle, co ona, czyli prawie nic. Cały film zbudowany jest na dezorientacji. Kate nie może się doprosić, by prowadzący zdradzili jej swe plany. Dostaje strzępy informacji. Resztę musi wydedukować z obserwacji i nasłuchu. Uważność, napięcie, przerażenie, niedowierzanie. Skupiona twarz i zwięzłe wypowiedzi.

Figury numer dwa i trzy (w dowolnej kolejności) to Matt (El Araña – Pająk) i Alejandro (La Muerte – Śmierć). Matt (Josh Brolin) jest gościem z CIA. Gracz niezdradzający reguł, wyga bez złudzeń. Uśmiech, guma do żucia, nogi na biurku (o ile jest biurko) i klapki do długich spodni. Alejandro (Benicio Del Toro) ma zmęczoną twarz, jest znużony i czujny jednocześnie. Małomówny, tajemniczy, podminowany – inicjacyjna scena podczas lotu, w której zrywa się z drzemki jak z traumy, zdradza nieobliczalność. Przede wszystkim – nigdy się nie przedstawia i nie odsłania swojej rangi. A sądząc po tym, co robi, można mu przypisać najdziksze konotacje. 

Wersję minimalistyczną „otaguję” trzema wskazaniami – odpowiednio do kart, które są w grze: dezorientacja, cynizm, desperacja. Dodam, że „sicario” znaczy „płatny zabójca”.

Sicario. Emily BluntSicario. Josh BrolinSicario. Benicio Del Toro

WERSJA B (powściągliwa)

Powściągliwie, lecz z zachwytem! Świetne tempo. Nie twierdzę, że akcja wiruje, raczej się zagęszcza. Eksploduje raz po raz w spektakularnych „kotłach”. Każdy z nich to jakby piętro niżej w piekle. Choć nie jestem pewna, czy Dantejska wizja dziewięciopiętrowego leju ma tu rację bytu. Może piekło to magma, mocno obniżony rozległy parter?

Więc raz: mamy bojowników FBI szturmujących podejrzany przyczółek narkotykowego biznesu. Z porażającym odkryciem, po którym większość zaangażowanych wpada w trans wymiotny.

Więc dwa: mamy pięć czarnych samochodów eskortowanych do Juaréz i masakrę na autostradzie.

Więc trzy: na pozór wyluzowaną scenę w pubie, bez obcych, w tanecznym rytmie, który zaciska na szyi ręce kochanka in spe.

Więc cztery: nocne łowy na grubą rybę z przynętą w postaci policjanta. Skorumpowanego, bo innych chyba nie ma.

Więc pięć: odsłona motywacji, czyli wyjaśnienie, dlaczego bezwzględność Alejandra i tak nie dorównuje tym, na których się mści.

Więc sześć: kolacja, podczas której dosiada się do rodzinki płatny zabójca i robi swoje.

Więc siedem: dwie konfrontacje z wymierzoną w siebie nawzajem bronią i jedno pouczenie: prawo – jeśli istnieje – to tylko w małych miasteczkach.

WERSJA C (hulaj dusza)

Świetna jest Emily Blunt i Josh Brolin, ale najlepszy Benicio Del Toro. Ma do zagrania tyle, ile trzeba. Pozostaje na drugim planie. Ale każde jego wkroczenie do akcji jest paraliżujące. Jak by to wyrazić bez emfazy? No, po prostu, jest Del Toro, zapominasz oddychać. Scena, w której każe dzieciom jeść kolację, a dorosłym zachować biesiadny nastrój na moment przed strzałem, łączy w sobie oczywistość z totalnym zaskoczeniem. Niby Del Toro robi to, co zamierzał i czego byłam świadoma. Ale to, że nic go nie powstrzymuje, że fala wzruszenia czy analogii z własną traumą nie budzi w nim jakiegoś veta, to jednak szokuje. Del Toro gra znużeniem, nieobliczalnością. Tym, że nigdzie nie przynależy i rozgrywa prywatną wojnę – mógłby pracować dla wroga, dla obu stron, dla diabła, byleby rozegrać rewanż.

Dlatego tak istotny i świetnie wkomponowany jest wątek zamieszanego w przemyt narkotyków meksykańskiego policjanta. Wątek przez długi czas poboczny, dygresyjny. Ojciec, matka i syn wpatrzony w ojca. Tata, odganiający małego od strzelby (jakby chciał wierzyć, że brudu się nie dziedziczy i synowi dany będzie jaśniejszy los). Gdy w końcowych scenach oglądam chłopaka idącego na mecz z matką, widzę w ich twarzach tę samą desperację, którą nosi w sobie Alejandro – potrzebę pomszczenia ojca. I poza wszystkim innym (w skrócie: poza milionami dolarów płynącymi z narkotykowego biznesu) chodzi również o to: to się nie skończy. Bo nie działają prawne mechanizmy – to raz. Bo są otwarte rany, które nie pozwolą skupić się na racjach „uniwersalnych”, o ile będą w niezgodzie z prywatną zemstą.

Bardzo dobry film – niewykluczone, że mogłam się do tego zdania ograniczyć – WERSJA D (ze wskazaniem). 

kojot na łowach

Wolny strzelec (Nightcrawler), reż. Dan Gilroy, USA 2014

…z rozmyślań przy makijażu…

Od trzech tygodni noszę się z potrzebą zarekomendowania Wolnego strzelca, a tu roboty co niemiara, noce zarwane, weekendy pracowite, sił tylko tyle o ile. W pamięci dziura i wolniutko uciekają z niej szczegóły. Czy zdążę ująć wrażenia, zanim wszystkie ulecą? Dylemat hamletyczny: skoro czasu brak, to pisać czy nie pisać? No, ba! Przecież ja nie dlatego piszę, że mam czas. Odwrotnie: nie mam go, więc dyscyplinuję się dodatkowym przedsięwzięciem. Czyli: pisać! Właśnie dlatego, że wszystko jest na przekór.

Wolny strzelec. Jake Gyllenhaal jako Lou Bloom

Straciłam świeżość pamięci, zyskałam kontekst (Eli, Eli Tochmana i wywiad z Jakiem Gyllenhaalem). Przede wszystkim: film Gilroya (debiut reżyserski, doświadczenie scenarzysty) jest thrillerem. Tym, co testuje jakość jest więc napięcie, niepokój i tempo. Wszystko w odpowiednich dawkach i w punkt.

Oto Lou Bloom, bezrobotny freak, ulepiony z jakichś półproduktów i nieustannie doskonalący swój wizerunek. W jednej z pierwszych scen kradnie złom, próbuje sprzedać na złomowisku, a odprawiony z kwitkiem oferuje się jako współpracownik. Elokwentny, ale mówi zapożyczonym językiem. To dopiero preludium, lecz jest w nim wszystko, co najistotniejsze. Lou chce odnieść sukces, z nizin wyskoczyć ku szczytom, zrealizować  marzenie o samorealizacji, być w czymś najlepszy. To pragnienie nie wynika z żadnej konkretnej pasji. Lou nasłuchał się instruktaży lub czytał poradniki. Aż kipi od konstruktywnych frazesów. Jest głodny. Zapoluje na dużą porcję. W pierwszych scenach nieporadny, wyrasta na self-made mana w kreacji bez szwów. To przeraża.

Zwłaszcza dlatego, że Lou – przypadkowy świadek nocnych łowów paparazzi – odnajdzie swoją misję w podglądactwie. Zacznie robić zdjęcia i kręcić filmy, które karmią przeżarte, ale głodne sensacji społeczeństwo. Lou jest rzemieślnikiem, nie wizjonerem. To facet, który umie wykreować siebie, będąc głuchym na głos wewnętrzny i mając słuch absolutny na każdy szmer zapotrzebowania ze strony świata. Media płacą, Lou dostarcza.

Oczywistości: Lou robi zdjęcia z wypadków, z miejsca zbrodni, z niedostępnych zwykłym ludziom intymnych tajemnic. Inna sprawa, że takich sytuacji jest coraz mniej, bo podobnie szybkich Billów jest zatrzęsienie. Armia chętnych łamie każde tabu. Liczy się jeszcze prędkość, ostrość kadru i bliskość. W myśl zasady: „Jeśli Twoje zdjęcia nie są dostatecznie dobre, to znaczy, że nie podszedłeś dostatecznie blisko.” – (Robert Capa). Lub jak w Wolnym strzelcu sam Lou Bloom objaśnia asystentowi naturę pożądanych zdjęć: „Wyobraź sobie krzyczącą kobietę biegnącą z poderżniętym gardłem”. Kto kim steruje? Czy media żądające sensacji, by podnieść słupki oglądalności, czy hieny pokroju Lou uczące dziennikarzy przekraczać ograniczenia etyki. I jest też strona biernych oglądaczy, tylko pozornie wolna od garbu. Ale te kwestie nie są przecież nowe. Zasługą filmu jest ich zgrabne zaserwowanie. 

To, co najlepsze, to  Lou – w ciele wychudzonego, przemienionego, obsesyjnie skupionego na robocie Jake`a Gyllenhaala. Świetna kreacja. Gdy odniósłszy sukces rozwija swą firmę i zatrudnia sobie podobnych, wygłasza przykazanie, które zostało mi w głowie. „Nigdy nie proszę o coś, czego sam bym nie zrobił”. Brzmi jak rzetelny instruktaż dobrego rzemiosła. I tylko szczegół zgrzyta: Lou może zrobić naprawdę wszystko, więcej niż jesteś w stanie sobie wyobrazić.

Lou Bloom

Co tu robi kojot? Kojot jest inspiracją. Podobno (czy naprawdę?) kojotów w Los Angeles niemało. I Gyllenhaal umyślił, by do nich się upodobnić. Bo jest w kojotach niezależność, skrytość, nerw i głód. Nienasycenie. Ok. 

„Widuje się je w najmniej spodziewanych momentach, jak przemykają po ulicy, niczym cienie. Ich technika polowania polega na żerowaniu na słabszych. To wszystko pasowało do tej postaci, więc pozostało mi popracować nad tym, żeby dopasować stan ciała do stanu umysłu… Podczas zdjęć niemal codziennie biegałem z domu na plan, który był oddalony o nawet 25 kilometrów. Musiałem biegać przynajmniej 15 km dziennie, najchętniej zapuszczałem się w okolice, gdzie mieszkają kojoty, tam czułem się jak wśród swoich”. (Wywiad dla „GW”)

Co na to kojot? Może któryś zechce upodobnić się do Gyllenhaala?

aneks
Wolny strzelec zdobył jedną (tylko!) nominację do Oscara – w kategorii scenariusz oryginalny, ale rywalizację wygrał Birdman.

labirynt

Labirynt, reż. Denis Villeneuve, USA 2013 

Labirynt. plakat 2

Pater Noster

Ekspozycją jest scena polowania. Dla mnie dwuznaczna. Ojciec i syn przyczajeni w lesie, nastawiający cel na sarnę, która przystanęła. Modlitwa Ojcze Nasz jest prośbą o błogosławieństwo, wciągnięciem Pana w obieg ziemskich spraw. Strzał celny, będzie świąteczna dziczyzna. Ojciec mówi do syna coś w rodzaju memento: że trzeba być zawsze gotowym, czujnym, że jeśli wszystko się wali, ty masz być gwarantem bezpieczeństwa.

Sytuacja próby nadejdzie bardzo szybko. Jest późna jesień – Święto Dziękczynienia – sąsiedzi odwiedzają się i celebrują czas. Dwie zwyczajne rodziny czterdziestolatków, ich nastoletni syn/córka i dwie małe dziewczynki – słodkie, kochane, zajęte szukaniem czerwonego gwizdka. Dzieci zginą: Anna i Joy potrzebują pomocy; cokolwiek się stało – zabłądziły, utknęły gdzieś, czy ktoś je uprowadził – trzeba je ratować, ktoś powinien przy nich stać i pozwolić im znów na beztroskę. Rodzice są przerażeni. Wspomniany już ojciec Anny (Hugh Jackman) nie pozwoli sobie na bezradność. On ma być tym, który – nawet gdy wali się świat – da swym najbliższym wsparcie i rozwiązanie.

Modlitwa kilkakrotnie powraca. To nie jest szczególnie religijny świat, a pojawiający się na drugim planie ksiądz to niebudzący zaufania pijus. Lecz Ojcze Nasz samo ciśnie się na usta tym, którzy szukają wsparcia. Czasem coś się zacina: „i przebacz nam nasze winy jako i my….”. Nie ma przebaczenia, litości, tolerancji, ani domniemania niewinności. Jedni mówią Pater Noster, inni wypowiadają Bogu wojnę i sieją rozpacz. Ci modlący się wcale nie są czystsi i bliżsi racji. Choć dopóki ratują dziecko, mają po swojej stronie mój doping.

Prowincja

Najmocniejsza strona filmu to sceneria. Tak, można się sprzeczać, czy nie stawiać wyżej gry aktorskiej, ja jednak daję priorytet nastrojowi. Prowincjonalność. Miasteczko, raczej miasto, jego nie najzamożniejsza strona. Doverom brakuje funduszy na remont odziedziczonego domu, nie żyje się zbyt wygodnie, nic nie jest wypucowane na błysk. Trochę nieporządku we wnętrzach, zdezelowane samochody, prowizoryczne drzwi, opuszczona rudera w stanie zastraszającej rozsypki, piwnice. Klimat jesieni i ogołocenia na zewnątrz. To nie jest miejsce dla herosów, ludzie popełniają błędy, dopuszczają się zaniedbań, poszlaki wymykają się z rąk. Policja goni w piętkę, zresztą sprawy się piętrzą – do zaginionych dziewczynek doczepia się śledztwo w sprawie zbrodni na plebani i poszukiwanie młodego mężczyzny o inteligencji i emocjach dziesięciolatka. 

Na tym tle desperacja Kellera Dovera (Jackman), ojca Anny i detektywa Lokiego (Jake Gyllenhaal) ma w sobie coś z gorączki. Zmęczenie, bezsenność, samotność, wściekłość (ojciec) i upór zmieszany ze zwątpieniem (detektyw). Nerwowe tiki mrużonych oczu (Loki) i gwałtowność ruchów, obsesyjne trzymanie się tropu, który nie daje się rozpracować (ojciec).

Poszukiwania

Wiadomo: toczą się dwutorowo. Szuka policja, detektyw Loki choć błądzi po omacku, to błądzi z oddaniem. Szuka ojciec, który nie wierzy, by policji zależało na czymś naprawdę. Tydzień – tyle to trwa, szanse z każdą chwilą są wątlejsze. Widz wie odrobinę więcej niż każdy z poszukujących, ale też prowadzony jest mylnymi tropami. Thriller w dobrym gatunku. Do końca trzymający fason. Zaznaczam, bo zwykle happy endy amerykańskie lubią serwować podwójną porcję cukru. Tu jest w sam raz i – jak mawiano o dobrze skonstruowanej sztuce teatralnej – strzelba wisząca na ścianie w pierwszym akcie, wystrzeli w ostatnim. W tej roli czerwony gwizdek.

Pojedynek

Mierzą się z sobą ojciec i detektyw. Pojedynek nie jest dosłowny, dążą przecież do tego samego, choć trudno powiedzieć, by stanowili drużynę. Gdy oglądałam, coś we mnie rozstrzygało co chwila: Jackman czy Gyllenhaal? 

Niby więcej tragizmu widzę w Jackmanie, bo jego postać przekracza wiele granic. W imię dobra czyni zło. Niby jest tak, jak z tą sarną z preludium: zabijanie jest konieczne, czasem słuszne. Ale nie uwierzę, że niewinne. Keller Dover wchodzi w rolę oprawcy i gdyby wszystkie puzzle poskładały się w obrazek, zła metoda wręczyłaby mu order skuteczności. Ale nie. Więc to zatracenie jest naprawdę świetnie zagrane i mam nadzieję, że czerwony gwizdek będzie jak dobry omen.

Jednak obstawię Gyllenhaala. Pomimo kilku spektakularnych chwil zwycięstwa. Bo najciekawszy jest, gdy węszy, gubi tropy, łazi nie za tym, za kim trzeba. Gdy pytany „czy znajdzie…”, odpowiada, że znajdzie, choć nikt jak on nie wie, że zła ze świata nie usunie.  Detektyw Loki to ten typ, który docenia się za dobrze zmiksowane składniki. Nie ma naiwności, zapału, poczucia misji właściwego początkującym. I nie jest na tyle rozgoryczony czy zobojętniały, by móc spać, gdy wie o czyimś bólu. 

Słowem, niezły film.

wiem, że się powtarzam

Dziecko Rosemary, reż. Roman Polański, USA 1968

Powtarzam się, bo znów klasyka filmu, bo znów Polański, więc właściwie nihil novi. Ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że nie piszę o każdym filmie tego reżysera, który sobie ostatnio odkryłam, czy obejrzałam. O tym po prostu muszę.

Delikatna, błękitnooka Rosemary pochylająca się nad czarną kołyską, na moment przed poznaniem okrutnej prawdy, na dwa momenty przed triumfem macierzyństwa nad lękiem. Bez obawy o spojlerowanie można chyba wyznać, że to, co się wydarzy ma wydźwięk satanistyczny. Możliwe, że ktoś jeszcze filmu nie poznał, ale klasyka ma to do siebie, że nawet jeśli nie obejrzeliśmy, to i tak wiemy w czym rzecz.

Jest więc dziwna kamienica w Nowym Jorku. Taka, w której niegdyś mieszkały staruszki jedzące dzieci i tajemniczy Adrian Marcato, który wyczarował diabła. Brrrr… to jakieś bzdury. Raz po raz zdarzają się mieszkańcom dziwne wypadki, no ale nieszczęścia chodzą po ludziach, czyż nie? Rosemary i Guy, młode małżeństwo, decydują się zamieszkać w przestronnym mieszkaniu o dobrym standardzie. Dziecka im tylko brakuje do szczęścia. Zła legenda domu ich nie odstrasza.

I tu się trzeba zatrzymać i odsłonić, że – po pierwsze – kamienica to rozpoznawalny nowojorski The Dakota Building, w którego bramie kilka lat później (zupełnie bez związku z tym filmem) zostanie zastrzelony John Lennon. A parę małżonków grają świetnie dopasowani do ról: Mia Farrow i John Cassavetes (legenda reżyserska niezależnego kina amerykańskiego!). 

Ciąg dalszy to mistrzowski thriller z ciążą i wyczekiwaniem na dziecko w sercu intrygi. To jest dopiero matnia, pułapka i potrzask! Gdy opieka dziwnych i dość tandetnych sąsiadów zaczyna przybierać niepokojące rozmiary, gdy raz po raz ktoś zapada w śpiączkę i umiera, mąż z podejrzaną ufnością lgnie do nieznajomych, a biedna Rosemary, w krótkiej fryzurce i z olbrzymimi błękitnymi oczami niewinności, zaczyna drżeć o własne życie i życie maleństwa. 

Jasne, że scena nad kołyską to chyba najlepsza scena filmu. A przerażenie Rose po ujrzeniu niemowlaka to gwarantowany dreszcz i gęsia skórka. Ale mój ulubiony fragment rozgrywa się wcześniej. I o tej scenie słów kilka. 

Rosemary przechodzi ciążę nietypowo, ma silne bóle, potwornie chudnie, lekarz (wybrany jej przez tajemniczych sąsiadów) zaleca staroświecką terapię bez leków, wspomaganą ziołami i koktajlem z korzeniem tanisu. W jej głowie są miliony obaw i coraz więcej konkretnych podejrzeń. Teraz trzeba tylko przekonać starego dobrego doktora Hilla, że źle jej się dzieje i że trzeba ratować dziecko. 

Genialne jest to przekonywanie! Bo co robi Rose? Musi powiedzieć doktorowi, że ONI są przeciw niej i chcą ukraść jej dziecko do rytuałów. Że jej mąż jest z NIMI. I kilka takich drobnych informacji: o rytuałach, czarach, rzucaniu uroku, znamionach i sabatach. 

O tym, że nosiła medalion z zalatującym zielem o mocy wykorzystywanej przez czarowników. Że piła te głupie koktajle, po których było jej niedobrze i halucynogennie.

Że wszyscy czyhają na maleństwo a ona już nie ma sił. Że czuje się zdradzona i oszukana.

„Wiem, że to brzmi jak szaleństwo, ale mam tu książki”. Super! Książki o czarowaniu – niewątpliwie mocny argument w rozmowie z trzeźwym lekarzem. Diapazon min i emocji malujących się na twarzy Mii Farrow, to jest dopiero kaskada możliwości. Bo proszę sobie tylko wyobrazić: lęk, poczucie osaczenia, troskę o los dziecka, poczucie krzywdy i bólu, w dodatku doprawione napięciem wyczekiwanie na decyzję doktora, od której zależy wszystko. I wreszcie triumf! Pan doktor wierzy, spokojnym głosem mówi, że „na to wygląda”, że jej słowa mogą być prawdą. I obiecuje opiekę, każe odpocząć, bierze wszystko w swoje ręce. God bless Dr Hill! – szepcze Rose. Ratunek nadszedł. Kto widział, wie, w jak wielkim jest błędzie.

Lubię tę scenę, bo jest w niej szalona determinacja, świadomość, że trzeba zrobić wszystko, co się da (prosić, przekonać, zdobyć pomoc) i że nasz los zależy od tego, czy ktoś uwierzy w nasze słowa (które – przecież to wiemy – brzmią niewiarygodnie).

Ruth Gordon! O niej chcę powiedzieć. Bo ją przy okazji swego powrotu do Rosemary`s Baby odkryłam. Wciela się w Minnie Castevet, żonę Romana Casteveta, i jest w pierwszej linii satanistycznego frontu, który osacza biedną Rose. 

I czy to nie trafne posunięcie? Czy to nie współgra z naszymi wyobrażeniami, z kulturowymi archetypami, z kliszami popkultury? Otóż: Minnie jest gadatliwą starszą panią, ruchliwą bardzo i energetyczną. Jest wścibska i kiczowata. Diabeł niejedno ma imię: czasem woli elegancję czerni i srebra, czasem tandetę i błyskotki. Minnie jest tym drugim wariantem. Wyraża to nie tylko swoim strojem, sposobem bycia, ale i mówienia, bo mówi językiem przekupki. 

Pichci potrawy, przyprawiając je ziołami, czymś, co pozostawia dziwny posmak i zapewne jakieś dalej idące skutki.

Może się wydawać, że jest troskliwa i usłużna, ale można się jej bać, wyczuwając w każdym geście nieszczerość.

Wyrasta jak spod ziemi tam, gdzie się jej nie spodziewasz. I aż się ciśnie na usta przysłowie: gdzie diabeł nie może, tam babę pośle.

Ruth Gordon dostała za swą kreację Oscara dla najlepszej aktorki drugoplanowej (1969). I Złoty Glob w tej samej kategorii. Pozostali współtwórcy tego filmu otrzymali nominacje, lecz ich nie wygrali: Mia Farrow, Krzysztof Komeda (Kołysanka Rosemary to evergreen, muzyk nie dożył triumfu, zmarł w wyniku następstw po nieszczęśliwym wypadku), Roman Polański jako autor scenariusza adaptowanego etc.

Ruth Gordon to gigantka, a ja podzielę się tym, co o niej wyczytałam. 

Dama urodziła się w XIX stuleciu (1896), a jej debiutem była rola chłopca w adaptacji Piotrusia Pana. Długo nie było dla niej ról, choć zagrała z Gretą Garbo w Dwulicowej kobiecie (1941). 

Ale to była taka pani, która żadnej twórczej pracy się nie bała i co nie dograła, to dopisała. Razem z mężem, Garsonem Kaninem, stworzyła scenariusz filmów Żebro Adama ((1949) oraz Pat i Mike (1952), które pozwoliły zaistnieć ekranowej parze – Katherine Hepburn i Spencerowi Tracy. Ach, Ruth Gordon to „recydywistka” nominacji do nagród za scenariusze. Warto może wspomnieć jeszcze o tym, że wśród tych docenionych jest przeróbka jej autobiograficznej sztuki, Aktorka (1954).

Tylko grać nie mogła, bo nie było propozycji. Dopiero po siedemdziesiątce nadeszła lepsza passa. W 1965 zagrała druplanową postać w Ciemnej stronie sławy (nominacja do Oscara) – to było preludium, po nim Dziecko Rosemary i wiele, wiele innych. Bo nigdy nie jest za późno, i nigdy nie wiadomo, kiedy nadciągnie apogeum kreatywności. 

Gdy jako siedemdziesięciodwulatka odbierała Oscara za rolę Minnie w Dziecku Rosemary, powiedziała ze sceny:
„Nie macie pojęcia, jak zachęcająca dla tak młodej aktorki jest ta nagroda. Dziękuję wszystkim, którzy na mnie głosowali, a ci, którzy nie głosowali –  niech mnie przeproszą”.

Brawo! Brawo dla Ruth Gordon! I całus. :)