Archiwa tagu: animacja

zanik pamięci krótkotrwałej

Jednym pamięć szwankuje, innym towarzyszy jak namolny rzep. Niezwykle czuły „organ”, niecielesny, choć ma swoje biologiczne macki. Miejsca stałe – jakieś płaty potyliczne, ciemieniowe, zakręty skroniowe czy kątowe itp. Chciałoby się tak wyjąć ją i sobie pooglądać! Tu odkurzyć, tam nieco zmatowić, gdzie indziej trwale amputować. 

Od skraju do skraju: czasem móc ją wyłączyć, czasem uaktywnić, naoliwić i usunąć rdzę. Są sposoby na nadpamiętliwość i na niepamięć: dieta, terapia, coaching. Ale szczerze nie wiem, kto kim steruje: my pamięcią, czy pamięć nami.

Nadpamiętliwość jest gęstsza emocjonalnie. Żywi się traumą. Rozpamiętuje brak lub utratę, jakąś krzywdę czy zranienie. Wspomina niegdysiejsze emocje i słowa. Rzeczywiste lub urojone. Co ciekawe – to bez znaczenia. Pamięć jest interpretacją przeszłości. Powtarzam za Ewą Woydyłło* – jest alternatywa w tym temacie. Możesz pamiętać dobrze lub źle, jak chcesz. A po co chcieć źle? Nawet ekstremalne zdarzenia różnie się zapisują, jednych przytłaczają i niszczą, innych budują nie naruszając naskórka. Zależy od osobowości, a często właśnie od decyzji, że chcesz pamiętać, co dobre lub że do upadłego będziesz drążyć to, co boli. Eckhart Tolle*, mistrz świadomości, postrzega pamięć jak niepotrzebny brzęczyk. Nie en block, oczywiście, ale jednak. Utożsamia ją z umysłem, który – uwaga! – należy jak najczęściej wyłączać, bo jest narwany i nadprojekcyjny. A wtedy, oddychając głęboko i świadomie, pomieszkując w swoim ciele i świadomie smakując teraźniejszość, możemy wreszcie nie przegapiać życia. To Eckhart Tolle, nie ja.

Mądrzy ludzie mówią: nie żyj przeszłością. Nie trać teraźniejszości. Zinterpretuj to, co było tak, by nie raniło, lecz dawało siłę, pozwalało zrobić zakręt i bez garbu ruszyć dalej. Lub – co chyba statystycznie zdarza się rzadziej – by nie mamiło minionym pięknem.

A co na to sztuka? Ha! Wszystkie książki świata i wszystkie filmy są zrobione z przeszłości! Co to za bohater, którego nie uciskają przeszłe zdarzenia? Przeszłość motywuje, kształtuje, intryguje… itp, itd, etc. Na drugie ma Retrospekcja. Wszak każdy opowiadacz główkuje, jak tu zapuścić szyję w przeszłość. Czy retrospekcja ma wkroczyć we śnie czy w konfesyjnej rozmowie, błysnąć w monologu wewnętrznym czy we flashbackach? Tyle cudownych tricków i to by miało pójść w niepamięć? Nomen omen. 

Czytam właśnie Małe życie Hanyi Yanagihary, więc wiem, co mówię. Nie mam jeszcze wglądu w to, kim okaże się Jude i dlaczego bagaż ma taki ciężki. Wiem, że ma i że odrzucić nie potrafi. Dla równowagi przywołam Brunona Schulza, bo znalazł w przeszłości jakąś odnogę czasu, który wiecznie trwa i daje kopa. Aż się od tego frunie zimą w stronę fiołków i słodko zasypia w zaspach. Więcej przykładów nie uruchamiam, bo trudno wybierać z nadmiaru.

Otóż, chciałam zauważyć, że „niepamięć” ma dużo mniejsze obłożenie. Jeśli już, to pojawia się przy charakterystyce staruszków, którym mylą się twarze i dni. Jak dziaduniowi Domuntównej z Nad Niemnem. Jemu akurat pomieszało się tyleż z racji wieku, co z szoku miłosnego, bo mu żona odeszła z Pacenką. Wołał więc po naciśnięciu na jakiś memuarowy odcisk: „Pójdę! Znajdę! Zabiję!”, choć Pacenko już dawno był martwy. 

Nawet jeśli rzeczona niepamięć pojawia się w literaturze czy filmie, to jest bytem rozrzedzonym i niezbyt wdzięcznym w opisie. Masz ci los: opisz nicość!

Ok, ok, wiem. Gabriel García Marquez* jest genialnym wyjątkiem. Wszak plaga bezsenności, która nawiedziła Macondo, niebawem przekształciła się w zbiorową amnezję. Na szczęście ród Buendiów umiał temu zaradzić metodą karteczkową (co już kiedyś cytowałam: TUTAJ).

Do tego, że z wiekiem pamiętamy mniej, za bardzo bym się nie przywiązywała. Trzeba uwzględnić neurobiologię i to, że dzisiejsze nastolatki są poddane „przyspieszonej ewolucji”, która pamięć uznaje za organ fakultatywny. Zdaje się bowiem, że niewiele już trzeba pamiętać, skoro wszystko jest na kliknięcie. A że mam szerokie pole obserwacji, to potwierdzam, że znane mi nastolatki mają pamięć jak ser szwajcarski. Z wyjątkami, które cementują regułę. Że jednak żal i że warto się nie poddawać trendom, o tym przekonuje esej Umberto Eco*, list do wnuka, zachęcający, by pamięć ćwiczyć, systematycznie, z uporem i na przekór. „Pamięć jest mięśniem takim samym jak mięśnie w nogach”. Więc ćwicz. Ucz się co rano wiersza albo składu drużyny piłkarskiej. Znasz te z tegorocznego Euro, to sięgnij do składów sprzed lat. Sprawdzaj czy umiesz wymienić bohaterów z ulubionego filmu, miejsca, słowa, to wszystko, co sprawia, że świat nie jest pustym, sterylnym pokojem. „Wygląda to na zabawę (i jest to zabawa), ale sam zobaczysz, że twoją głowę wypełnią postaci, opowieści, wszelkiego rodzaju pamiątki”.

„Wszystko jest godne pamięci. Przyjdzie dzień, kiedy będziesz stary i poczujesz się tak, jak gdybyś żył tysiąc razy, bo będzie tak, jak gdybyś brał udział w bitwie pod Waterloo, jak gdybyś był świadkiem zabójstwa Juliusza Cezara i znalazł się w miejscach, gdzie Berthold Czarny, mieszając w moździerzu różne substancje w nadziei, że wyjdzie z tego złoto, odkrył przez pomyłkę proch strzelniczy i wyleciał w powietrze (…). Z innymi twoimi przyjaciółmi, którzy nie pielęgnowali pamięci, będzie tak, jak gdyby przeżyli tylko jedno życie – własne, które wyda im się bardzo smutne i ubogie”.

Tak, no cóż. Może gimnastyka pomoże. Bo też trzeba na koniec wyznać, czy to jest literacko płodne czy nie, robią się luki w pamięci. Robią się na potęgę. Pamiętacie Motyl Stil Alice*? Film, w którym Julianne Moore gra błyskotliwą profesor lingwistyki, rozkochaną w słowach, które nagle zaczyna tracić? Alzheimer. Pamiętam początki objawów (później jest jak w ciągu geometrycznym). Jogging kończy się w miejscu, którego nie rozpoznaje, choć biega tą samą drogą od lat. Coraz więcej słów lubi się chować „na końcu języka”. Albo ten test w gabinecie lekarskim, wredny, ja bym poległa. Jakieś informacje do zapamiętania – adres, nazwisko, dane bez związku, które umykają z głowy natychmiast, więc nie pamięta się ich, gdy lekarz prosi o przywołanie. Pamiętam (!), że stany przed diagnozą robiły na mnie duże wrażenie. Ostatecznie, kto tego nie zna z autopsji?!

Kilka przykładów, wcale nie wymyślonych (choć akurat nie moich własnych). Gubisz się w swoim mieście. Zapominasz PIN do karty debetowej. Zabierasz do torebki pilot od telewizora. Urządzasz scenę kasjerce, że naliczyła ci towar, którego nie kupowałaś, po czym znajdujesz go jednak w siatce. Ulubiony aktor ma twarz, a nie ma nazwiska. Zaglądasz do lodówki w poszukiwaniu Pazdana i nie znajdujesz w niej kluczyków od samochodu… 

DORY 5


„Cześć, jestem Dory*. Cierpię na brak pamięci krótkotrwałej”. Jak by nie było, aż tak źle nie jest, by Dory nie pobiła nas w tej konkurencji. Dory to mała zapominalska rybka ze Studia Pixar. Nie pamięta niczego dłużej niż sekundę. Nawet gdy kończy zdanie (albo w połowie), zapomina, co właśnie powiedziała. Zatroskani rodzice znaczą drogę do domu muszelkami i układają wierszyki mnemotechniczne. Martwią się. Całkiem słusznie, bo na długi czas tracą Dory z oczu. Rybka rośnie. Plącze się, myli, zapomina. Ale radzi sobie przednio, przysposabiając różnych towarzyszy do uwzględnienia jej specyfiki.

Niesamowita animacja. Pełna przygód i dowcipu, a tak bardzo wprost mierząca się z czymś nie do zbagatelizowania. Z innością, brakiem pełnej sprawności, której nie sposób odzyskać czarami czy technologią. Jeśli chce się – spróbować – temu zaradzić, to szukając w dostępnych zasobach. Skoro nie pamięć, to intuicja. Jeśli nie wiem, to pytam. Jak już wiem, że nie tu, to idę tam.

Jasna rzecz, że moje uwagi o nadreprezentacji bohaterów ze schorowaną pamięcią, inaczej mówiąc: z bagażem przeszłości, wcale nie znaczą, że naprawdę nikt nie pisze o uwolnionych od wspomnień i pamięci. …Dory jest o tyle ciekawym przypadkiem, że będąc bajką, nie jest zbyt słodka, że nie przeraża i nie drąży niemocy. Bardzo w sam raz, wręcz na miarę. Mówiłam, że występuje tu Krystyna Czubówna? Widocznie zapomniałam…

DORY 6

***

  • Ewa Woydyłło, Dobra pamięć, zła pamięć, Wydawnictwo Literackie 2014.
  • Eckhart Tolle, Potęga teraźniejszości, Wydawnictwo Galaktyka 2010.
  • Gabriel García Marquez, Sto lat samotności
  • Umberto Eco, O pożytkach z oglądania się za dziewczynami [w:] „GW” z dn. 23.04.2016
  • Motyl Still Alice, reż. Richard Glatzer, Wash Westmoreland, USA 2014.
  • Gdzie jest Dory?, reż. Andrew Stanton, Studio Pixar, USA 2016.

w głowie się nie mieści

W głowie się nie mieści, reż. Pete Docter, Ronaldo del Carmen, Studio Animacji Pixar, Walt Disney Pictures, USA 2015

Szybciutko, na gorąco. O tym filmie chyba wyjątkowy maruda mógłby rzec słowo pozbawione aprobaty. Zgodny zachwyt krytyków. I właśnie to mnie do kina wygnało – że niemożliwe. Zazwyczaj nie rozglądam się wśród opinii przed seansem, więc w głowie miałam tyko peany Panów z FilmWebu. Teraz zajrzałam do nich ponownie: wszystko się zgadza! W programie movie się (Walkiewicz, Popielecki i w zastępstwie Muszyńskiego – Oleszczyk) zgodnie przyklaskują: film roku! Jak to?! – myślę, gdy słyszę po raz pierwszy – taki zachwyt nad animacją? Że aż do Obywatela Kane`a przyrównana albo że to skompresowane studia psychologiczne? Trochę się to – nomen omen – w głowie nie mieści.
W głowie się nie mieści

Ostatecznie nie wiem, ile się w tej kompresji spakowało i kto jest w stanie całą mądrość zdekompresować. Pięciolatek? Dziesięciolatek? Może dopiero ktoś z maturą? Wiem, że jeszcze wrócę do filmu Doctera i skupię się na stricte kognitywnych odkryciach. Pierwszy ogląd oddaje prym opowieści. Film jest zabawny, barwny, dynamiczny, inteligentny i prowadzony przez dobrego dyrygenta! Jeden z czołówki najmądrzejszych filmów, jakie widziałam. Ever.

Bohaterką jest 11-letnia dziewczynka, którą poznajemy w dniu narodzin i w kilku scenach z jej najwcześniejszych lat. Mieszkała w Minnesocie, otaczała ją przyjazna aura. Szczęście w pigułce, niestety, reglamentowane, bo nadszedł czas wywrotki. Ściślej: przeprowadzki do San Francisco. Albo: wyprowadzki z krainy Dzieciństwa w sferę tuż przed Dorastaniem. Jeszcze nie na całego jest nastolatką, dopiero stoi w progu, ale burza nastrojów już przepycha się na plan pierwszy.

Perypetie małej Riley to jeden z filarów fabuły. Drugi, równoległy filar, to komentarz do wewnętrznego świata bohaterki prowadzony z perspektywy jej emocji. Pomysł tyleż prosty, co genialny. Za konsoletą stoi pięcioro spersonalizowanych uczuć: Radość, Smutek, Odraza (wstręt), Strach i Gniew.  Każde wystrojone w dyktowane charakterkiem fatałaszki. Krótko-zwięźle – Smutek rozbraja! Wiadomo, deprecha wkurza jak nic, działa ze spóźnionym zapłonem i farbuje na niebiesko czego się chwyci. Przeprasza, że żyje, niby chce się schować w kąt, a rośnie tam, gdzie jej nie siano. I choć Radocha wyznacza jej kółko i próbuje zgasić w zarodku, to wkrótce sama rozumie, że sprawy nie są tak jednoznaczne. Wszystkie emocje mają prawo wydostać się na wierzch. Chronią, oczyszczają, regenerują, dają napęd. Nawet te z pozoru osłabiające (vide: Smutek). Jedna rzecz to współistnienie emocji. Druga – to, że nie istnieją w stanie czystym. Przynajmniej odkąd wyjdziemy ze skansenu dzieciństwa. Bo początkowo rej wiedzie Radość. I wydaje się, że jest synonimem szczęścia. A niekoniecznie.

Radość. PlakatSmutek. PlakatOdraza. PlakatStrach. PlkatGniew. Plakat

Trzy panie i dwóch panów – tak to się rozkłada genderowo (nie wiem, ale to może być znaczące). Taki jest zespół emocji Riley. A nie tylko nią sterują (?) uczucia. Każdy ma własny pakiet, z czego wynikają przeróżne wojny i starcia. W filmie jest to zalążkiem kilku świetnych anegdot. Gdy nasz Strach wejdzie w relację z czyjąś Odrazą albo Gniew się naczupurzy na cudzy Gniew etc. Świetnie to ilustruje jeden ze zwiastunów

To, co zasygnalizowałam powyżej, byłoby już wystarczające, by film wybrzmiał i namieszał. O najlepszym jednak nie wspomniałam. Bo najcenniejszy, moim zdaniem, jest efekt zmieszania prostych i znanych każdemu sposobów reagowania, tego, co nazywamy osobowością i bez podręczników umiemy diagnozować, z dość skomplikowaną jednak wiedzą na temat ludzkiej pamięci, przeróżnych struktur i mechanizmów, wiążących nasze przeżycia w niepowtarzalny, jedyny we wszechświecie organizm. Inaczej mówiąc: miks mądrości płynącej z doświadczenia życiowego i akademickiej wiedzy o procesach poznawczych, o tym, co przynależy do sfery świadomości i podświadomości.

Tu właśnie ukryty jest poziom kognitywistyki. Przygody tak się rozpędzają, że na pewnym etapie Radocha ze Smutkiem znikają zza konsolety (a jak! nastolatce czasem musi wystarczyć gniew, wstręt i lęki). Wraz z nimi wędrujemy po meandrach wysp tożsamości, krainy snów i wyobraźni, podświadomości, pamięci długo- i krótkotrwałej, gdzie z zaułków wyskakują przypominajki lub archetypiczne figury naszych pragnień. Skomplikowany to wszechświat, lecz rządzący się jasnymi prawami. Niezbadanymi do końca, więc akcja nie toczy się przewidywalnie. Jeśli bowiem analiza podpowiada, by wskazać fundamenty i główne „wyspy” osobowości, by szukać w przeszłości sterów tego, dokąd zmierzamy, to i tak zaskoczą nas różności (a to Bing Bong, a to zapamiętane nie wiadomo dlaczego pierdołki).

Rodzinka1. W głowie się nie mieści   Riley. W głowie się nie mieści

Gdyby ktoś jakimś cudem nie słyszał jeszcze zachęty, by obejrzeć najnowszy film wytwórni Pixar, to ja swój głos dostrajam do chóru pochwał. 10/10. Koniecznie zobaczyć. :)

Smutek i Radość2. W głowie się nie mieści

 

Karski

Karski i władcy ludzkości (dokument), reż. Sławomir Grünberg, Polska, USA
karskiMówią o nim James Bond. Mówią: „moralny arystokrata”. Książki piszą i kręcą filmy. A i tak: choćby się wzięło za to tysiąc atletów (a każdy zjadłby z tysiąc kotletów), to nie udźwigną, to i tak będą trochę nie w czas. I na pewno nie na modłę odczuć głównego bohatera. Ta ostatnia rozbieżność sprowadza się do tego, że Karski zrobił coś niezaprzeczalnie heroicznego i słusznego. Ale nie dane mu było doznać spełnienia, więc długie lata, a może całą wieczność (do końca) żył w przeświadczeniu, że doświadczył porażki.

Dokument Sławomira Grünberga ma hybrydyczny charakter. Tworzą go przede wszystkim rozmowy z Janem Karskim – i te fragmenty są nie do przecenienia. Fakty otrzymują sporą nadwyżkę dzięki sposobowi, w jaki zostają przedstawione. Tło stanowią materiały archiwalne, obrazy Zagłady – mocne, choć przecież widzimy je nie po raz pierwszy. Część z nich zaczerpnięto z filmu Lanzmanna Shoah. Trzecią materią współtworzącą film jest animacja. Pomysł świetny, wizualizacja przeszłości na pewno lepsza niż fabularyzowane wstawki. Ale liczyłam na więcej. Zasłyszałam przed seansem porównanie do Walca z Baszirem i oczekiwałam, że zobaczę coś równie oryginalnego. Otóż nie, ale i tak – jest znośnie. 

Zacznę od Bonda, bo nie na nim chcę skończyć (to raczej wabik niż sedno). Karski – i młody, i starszy – jest szalenie przystojnym, eleganckim mężczyzną. Erudytą, zwłaszcza poliglotą. Uczy się języków, bo marzy o dyplomacji. Rok 1939 gruntownie krzyżuje mu plany. Lecz Karski podchodzi do sytuacji „proaktywnie” – działa w organizacjach Polski podziemnej. Wysyłają go za granicę z przeróżnymi misjami. Ociera się kilkakrotnie o śmierć. Uniknął Katynia, wydostał się również z niewoli niemieckiej. Penetruje strefy największego zagrożenia (getto i obóz wywózek Żydów na ostateczną likwidację). Zapamiętuje, a pamięć ma fotograficzną. Ucieka, by dotrzeć tam, gdzie jeszcze nie wiedzą, jakie zło urzeczywistnia się na polskiej ziemi. Ma misję, by ujawnić niewiarygodny plan Holocaustu. Emisariusz. Wiezie na Zachód bezcenne mikrofilmy i świadectwo swoich oczu. Niczym Bond, choć ma skromniejsze gadżety. Bohater.

Karski i władcy ludzkościKarski, siedzący vis-à-vis kamery, opowiada o czymś, co zdarzyło się ponad pół wieku temu. Dla niego nie jest to rozdział zamknięty. Pamięta szczegółowo, wnikliwie i empatycznie. Ta pamięć to jego tożsamość. Więc z jednej strony: ciężar zbrodni – zła materializującego się w działaniu. Z drugiej strony – zło zaniechania, obojętności, politycznej kalkulacji. Podwójny garb. Karski nie jest winny żadnej z tych katastrof. Ale swą bezradność, niemoc, nieskuteczność nazywa porażką.

Raporty Karskiego – choć dziś można mówić, że miały swój wpływ na  bieg historii – nie wywołały jednak spektakularnej reakcji. Karski mówi, czego oczekiwał: konkretnych działań odwetowych, nagłośnionych jako odpowiedź na Holocaust, wymuszających na Niemcach (prosta wojenna kalkulacja) zmianę planów, wstrzymanie eksterminacji. Politycy, do których dociera, wybierają półśrodki, działania zastępcze. Nie dowierzają lub zmieniają temat. Po wojnie będą się dziwić, że Zagłada zdarzyła się naprawdę. Lub będą (w imię wyższych racji) usprawiedliwiać swą wstrzemięźliwość. Jak genialnie Karski parodiuje Roosevelta! Jeszcze jeden opanowany przez Karskiego język – ten, którym mówią „władcy ludzkości”, z manierycznym przeciąganiem sylab i durową tonacją.

Ogromne wrażenie robi deheroizacja, odsłona pęknięć i wątpliwości. Tu nie ma Bonda. Jest człowiek świadom własnych ograniczeń i ceny, jaką za nie płacą inni.

To zapamiętam szczególnie.
* Karski wspominający, że zaniechał reakcji, gdy jako student, przed wojną, był świadkiem szykan wobec żydowskich kolegów. Odkupił tę słabość po wielokroć, mimo to pamięta, że tak właśnie było.
* W celi na Gestapo, po torturach, jego próba samobójcza. Można by uderzyć w ton heroiczny: śmierć ratowała przed potencjalnym złamaniem. Ale Karski mówi: „straciłem wówczas pewność siebie” i pozwala mi spojrzeć na to szargnięcie się na życie jak na czyn człowieka, który dotarł do ściany.
* Opowieść o brawurowej ucieczce ze szpitala i wykiwaniu Niemców ma swój rewers w epilogu. Karski przypomina, że wzięto 32 zakładników, których rozstrzelano. On był już wówczas nieuchwytny. Sumienie zapamiętuje wykaz rachunków.
* Poczucie, że jest coś winien tym, w których cierpienie został wtajemniczony. Ginących za murami getta, tych, których kazano mu pamiętać. Dlaczego tę winę miałby nosić w sobie Karski? Nie ma w tym logiki, ale taki jest moralny odruch ludzi jego pokroju. Bo ludzie są – jak mówi w ostatnich ujęciach – potencjalnością. Coś sprawia, że jesteśmy zdolni i gotowi czynić potworne, bezgraniczne zło. Coś również każe nam przekraczać siebie i pielęgnować to, co człowiecze. Karski dodaje, że istnieje wybór. Pięknie też – dyskretnie i naturalnie – wskazuje na Boga. Jednego Boga wszystkich ludzi – tak, jak małemu chłopcu objaśniała to matka. – On jest tak Niepojęty, że ludzie nazywają Go podług tego, co są w stanie zrozumieć. Różni różnie. Ale to wciąż ten sam, jeden dla wszystkich, Bóg.

Nie po to sporządzam wykaz obciążeń, z którymi borykał się Karski, by delektować słabość. Wręcz przeciwnie. Każda z ww. „słabości” jest siłą. Może dzięki wyzwalającej świadomości, która przekracza ograniczenia. Może dzięki temu, że bohaterstwo bez skromności byłoby jałowe.

Film nie do przegapienia. Również jako inspiracja do lektury – kilka biografii może posłużyć jako przedłużenie spotkania. Np. Yannicka Haenela – Jan Karski (2010).

Mr Fox, fantastyczny

Fantastyczny Pan Lis, reż. Wes Anderson, USA 2009

…na poprawę humoru, ucieczkę przed zmęczeniem, na brak życiowych przygód…

Mr Fox. Śniadanie u LisówŚniadanie w norce Państwa Lisów: fantastyczny On (George Clooney) i niesamowita Ona (Meryl Streep). Poza kadrem ich syn Ash (zielonooki) i bratanek Kristofferson (oczy błękitne). Ci dwaj niezmiennie w konflikcie, bo syn jest ciapką o wielkich ambicjach, a jego młodszy kuzyn bezwiednie utalentowanym bystrzachą. Plan pierwszy należy do Lisa. 

Dawno temu był lisim zagrożeniem okolicy. Najsprytniejszy, przebiegły, nieuchwytny. Głupie kury padały poderżnięte, a w Panu Lisie i w Pani Lis adrenalinka produkowała feromony szczęścia. Bywało niebezpiecznie, wręcz beznadziejnie – właśnie wtedy Pani Lis rzekła „I`m pregnant” i  „never more”. Lis miał przed sobą jeden kierunek: wybawić ukochaną z opresji, znaleźć „another job” i zostać Tatą. Tak ujarzmiono lisią naturę. Pan Lis przemienił się w felietonistę. Dobrze było, ale bez soli i pieprzu. Natura dała o sobie znać – to było nieuchronne.

Samo się życie prosiło, by je brać w łapki i ssać. Trzech wrednych farmerów w sąsiedztwie: gruby, mały i chudy (Boggis – kurza farma, Bunce – chyba gęsi i Bean – produkcja cedru, wina jak czyste złoto). Lis kupił przecenione kominiarki i ruszył w tan. Dodawać, że napytał sobie biedy? Ej, kłopoty Lisowi służą! Jak inaczej miałby pokazać skalę swej „fantastyczności”? Co tam, że mu odetną kitę – to będzie jego znak szczególny. Podobnie jak – podpatrzone u Clooneya! – strzelanie palcami i cwaniackie cmoknięcie. 

Mr Fox. Szczur w piwnicy

Szczur o krwistych oczkach (Willem Dafoe) jest rodem z gangsterskiego kina. Rozpijaczony, ze sprężynowcem w kieszeni, zaczepny i łajdacki. Lecz w ostatnich chwilach życia budzący zrozumienie i sympatię. Cóż, grał w niewłaściwej bandzie. Gdy jednak prosi o przedśmiertny łyk złotego cedru, to dałabym mu całą beczkę. 

Szczur był na służbie u człowieka. Pozostałe zwierzęta zwarły szyki, broniąc swego interesu, honoru i innych imponderabiliów. Chcąc je przedstawić, sięgnę po jedną z piękniejszych scen. Otóż, gdzieś w podziemnym korytarzu, w niezłym impasie, gromadzi się zwierzęca brać poturbowana przez farmerów. Pan Lis ogłasza swój (nie pierwszy) genialny plan („Wszystko albo nic”) i wznosi toast. Naprawia nim błąd, gdy nierozważnie pysznił się przy suto zastawionym stole. Teraz są głodni, kieliszek wyobrażony, gardło suche, ale słowa właściwe. Szacunek dla każdego. O sobie wspomni na końcu. Pamiętacie przemowy Wilka z Wall Street? Jeśli można im przeciwstawić coś o równej sile motywującej do działania, to są to słowa Pana Lisa.

„Widzę grupę dzikich zwierząt. Z ich nieokiełznaną naturą i talentami. Z łacińskimi imionami, mówiącymi wiele o ich DNA. Każde ma silne i słabe strony, zależnie od gatunku. Te piękne różnice być może dadzą nam cień szansy na uratowanie mojego bratanka i pozwolą mi wynagrodzić Wam wątpliwą atrakcję przebywania tutaj. Tylko tak pomyślałem. Dziękuję za uwagę. Na zdrowie”.  I po gromkiej aprobacie zaczyna się spis wszystkiego, co każdy z osobna wnosi do wspólnoty. Fantastycznym pomysłem Fantastycznego Pana Lisa są te łacińskie imiona. Tożsamość rośnie jak na drożdżach. Najmniejsza myszka staje się olbrzymem. Lutra lutra! (wydra) i Talpa europea! (kret), i Oryctolagus cuniculus! (królik), i Castor fiber! (bóbr), i Meles meles! (borsuk), Mustela nivalis! (łasica), aż po Microtus pennsylvanicus! (nornik łąkowy,  myszowaty gryzoń).

Wes Anderson i LiskiChociaż nie. Może jeszcze lepsza jest scena późniejsza. Gdy Lis (Vulpes vulpes) spotyka Wilka (Canis lupus) i prezentuje się jako poliglota.

Niezliczone są rzesze tych, którzy znają od dawna Fantastycznego Pana Lisa (2010). Niemały procent – zakładam – widziało film kilkakrotnie. Ja do nich zamierzam dołączyć. Tyle tu różności! Bo to i kino familijne, i komedia pełna mrugnięć i parodii, i po prostu: film emanujący gracją, wdziękiem i inteligencją. Jak Meryl Streep i George Clooney. ;)

na horyzoncie

14. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty – Wrocław, 24.07 – 3.08

nowe-horyzonty-2014-plakatFestiwal trwa, dotknęłam go tylko po skraju. Trzy weekendowe dni i wygrany voucher na 12 filmów. Obejrzalam 11, prawie zgodnie z tym, co zaplanowałam, choć kilka tytułów przeszło mi koło nosa. I tak: nie obejrzałam Zimowego snu Nuri Bilge Ceylana, Bezpańskich psów Tsai Ming-lianga, izraelskiej Śruby oraz  Żony policjanta Philipa Gröninga. I – rzecz spodziewana – nie dostalam się na Swobodne opadanie György Pálfiego. Ale i tak zestaw, który wytypowałam był – z grubsza – wart obejrzenia. Gdybym była oddała festiwalowi duszę na 11 dni, to mogłabym wybierać spośród większej puli tytułów. Co tu mówić! – tyle dzieje się wokół tego, co główne, że chyba każdy ma problem z odcinaniem nadmiaru.

Moje résumé jest więc bardzo mało reprezentatywne. Jeden film z sekcji Filmy o Sztuce (Siewca), jeden z Konkursu Nowe Horyzonty (Biały cień), coś z retrospektywy Rehy Erdema (Kobiece pieśni) i takie tam. Uwagi zestawiam według kolejności oglądania, starając się je minimalizować. Bo przecież jedenaście zamaszystych omówień w jednej notce byłoby nazbyt absorbujące (uwagę i cierpliwość czytelnika).

Spoiwem może być podróż. Do filmowych światów, ale często również dosłownie, do wyznaczonego w przestrzeni celu. Przemierzanie miast, pustyń, dróg przecinających lasy, nawet przestworzy nieba… to niemal wszechobecny trop.

1. Ten ostatni rok – reż. Oksana Bychkova, Rosja 2014
Moskwa. Od sylwestra 2012 do sylwestra 2013, mniej więcej. On jest taksówkarzem, ona pracuje w reklamie. Młode małżeństwo. Tak różni, że aż dziw jak na siebie wpadli. Żenia lgnie do ludzi, lubi się bawić, potrzebuje bywać na koncertach, oglądać i czytać to, co jest w obiegu w jej środowisku. Igor mówi: „ja jestem głuptak, Ty – królewna”.  Czasem się mijają, gdy Komar wraca z nocnej zmiany. A Żenia wtedy przytula się, wygrzewa, mości się w życiu. Tak po nazwisku zwraca się do męża: Komarku, Komarze… Skoro awers i rewers to można zgadnąć, że Igor jest dość tradycyjny, praca nie inspiruje go do większych odkryć, imprezy woli kameralne, wieczorami chętnie siedziałby w domu, z Żenią. Żeby nie było skojarzeń z negatywnym stereotypem, dodam, że ma poczucie humoru, a gdy jest przy Żeni, świat nie jest w stanie ich rozdzielić.

Bardzo naturalna więź, podkreślona symbiozą seksu – czułego, zatracającego – pierwszą scenę przyjęłam jako ilustrację jeszcze jednej sfery życia, potem było już jasne, jak nie do pominięcia to spoiwo. Serio: nie o namiętność tu chodzi a o bliskość, która unieważnia drobiazgi i daje siłę. 

Ten ostatni rokTrzy sceny. Jedna jest wyprawą do galerii handlowej, by kupić Komarowi kurtkę. Komar chce tylko czarną albo granatową. Żenia namawia: kup żółtą, takiej nikt nie ma, ładna. Komar: nie, nie będę wyglądał jak semafor! Druga dotyczy wieczornego seansu przy laptopie. Komar marudzi, że kopia słaba, beznadziejne przebarwienia, zero akcji. Żenia wyjaśnia, że to Kieślowski, filtr koloru specjalnie właśnie taki, że to wysublimowane etc. Trzecia – impreza w pracy Żeni. Ona szaleje, on siedzi w kurtce bez ruchu. 

Ok. Różnice, które naturalnie doprowadzą do napięć i próby. Gusty, potrzeby, zainteresowania – odmienne. Mimo to nie sposób nie obstawać za taką wersją losu, w której ta bliskość będzie trwać. Bo o co chodzi? Przecież tysiąc wspólnych poglądów nie daje żadnej gwarancji na dopasowanie. Ten ostatni rok jest dla mnie przede wszystkim opowieścią o tym, że bliskość wymyka się logice i prawdopodobieństwu. Jest też filmem o Moskwie, o jej kontrastach, o tym, że na każdym kroku zderzają się w niej różne światy. 

To film z sekcji Ale Kino+, nie nazbyt nowohoryzontowy, ale świeży. Najsympatyczniejszy z tych, które obejrzałam.

2. Wróg – reż. Denis Villeneuve, Kanada, Hiszpania 2013
WrógToronto
Hmm… za dwa tygodnie wchodzi do kin. Mnie przyciągnął duet reżyser-aktor. Gyllenhaal zagrał niedawno w Labiryncie Villeneuve`a, pomyślałam, że to dobry znak. Tym razem aktor gra podwójną rolę. Jest sobą i sobą. ;) Bo rzecz o sobowtórze. Wykładowca (czego? dwukrotnie słyszę fragment jego wykładu o manipulacji, o totalitaryzmie odbierającym indywidualność) rozpoznaje siebie w aktorze. Świadomy absurdu dąży jednak do kontaktu. Dwa odrębne (?) życia zaczynają na siebie nachodzić. Scenariusz powstał na podstawie powieści José Saramago, a czuje się, że podszewkę tkał Franz Kafka. Niepokój, kolejne odkrywane analogie, niepewność swego życia… Poruszył mnie na tyle, że miałam nadzieję dobrnąć do kulminacji. Gyllenhaala świetnie się ogląda, lecz – nie wiem dlaczego – wrażenia rozpryskują się jak bańka tuż po seansie.

W katalogowym opisie znalazłam diagnozę: „utwór upajający się własną tajemnicą”. Lepiej, gdyby obyło się bez tego upojenia. I bez pająków. Słowem: na liście widzianych przeze mnie filmów tego reżysera miejsce drugie. Wyżej niż Pogorzelisko, niżej niż Labirynt. A klimat każdego tytułu zupełnie inny.
Sekcja Panorama.

3. Ścieżki – reż. John Curran, Australia 2013
Australia (od Alice Springs do Oceanu Indyjskiego, wskroś australijskiej pustyni, 1 700 mil)
Znów sekcja Panorama i film bez formalnych eksperymentów. Fabularnie nieco jednowymiarowy, więc nie zostawił we mnie śladów, z którymi musiałabym się mierzyć. Ale obrazy wchłonęłam – zresztą wybrałam ten tytuł właśnie dla wizualnej podróży. 

Ścieżki. bMia Wasikowska wciela się w postać Robyn Dawidson, młodej „Wielbłądziarki”, która postanowiła przemierzyć pustynię samotnie i dokonała tego w 1977 roku, co odnotował i nagłośnił „National Geographic”. Podróż trwała 7 miesięcy. Końcowe zdjęcia prawdziwej Robyn niesamowicie odpowiadają fizyczności Mii: krucha, drobna blondynka z wielbłądem u boku. Dziewczyna jest zdeterminowana: by wyruszyć (choć wszyscy pukają się w czoło), by przetrwać, by dotrzeć. To się musi dobrze skończyć, więc dramaturgia niczego tu nie nakręca. Mia jest ładna, gdy się uśmiecha i gdy umorusana i brudna jak diabeł opada z sił. 

Groteskowy fotograf, dojeżdżający co kilka tygodni na trasę, by uwiecznić jej wysiłek, irytuje tyleż charakterem co schematem. Świetny jest epizod z Aborygenem, który towarzyszy Robyn, by przeprowadzić ją przez święte miejsca, dla samotnych kobiet niedostępne. Opowiada całym ciałem, buzia mu się nie zamyka, nic nie szkodzi, że jest nieprzetłumaczalny. 

Sedno filmu to obrazy. Piękna, zmienna, niekończąca się pustynia. Nie bardzo wiem, po co wyruszyła w tę podróż Robyn Dawidson (są różne deklaracje), ale dla mnie, siedzącej bez ruchu w fotelu, było to odświeżające, przenoszące w dziewicze rejony piachu i horyzontu rozsuniętego bez granic. Cóż, z wielbłądami nie dałabym sobie rady. Nawet nie podjęłabym próby.

4. Biały cień reż. Noaz Deshe, Tanzania, Niemcy, Włochy 2013
Tanzania
White ShadowO, tak. Wreszcie Nowe Horyzonty (konkurs główny). Zdecydowanie trafiony tytuł i choć mam w głowie luki, potknięcia, choć trochę się gubiłam w odbiorze, to nie na tyle, by się w niego nie wkręcić. Moja literacka podróż do Afryki z Chimamandą Ngozi Adichie dostała obuchem po głowie. W filmie Noaza Deshego Afryka jest zdolna do najdzikszych, obłędnych posunięć, jest nieprzetłumaczalna. 

Biały cień jest kinem społecznym, ważnym, interwencyjnym. Dotyczy sytuacji albinosów (w Tanzanii jest ich podobno 150 tys.), którzy wedle wierzeń świetnie nadają się na amulety. Ten przesąd napędza biznes. Zabić albinosa, poćwiartować, dobrze sprzedać – to  nie thriller, to się dzieje naprawdę. Na dużą skalę. 

Bohaterem jest Alias, dorastający chłopak, którego ojciec w jednej z początkowych scen pada ofiarą napaści. I ojciec, i syn to albinosi. Naznaczenie w Afryce niesamowicie mocne i nawet bez opętańczej akcji odcinania kończyn i genitaliów byłoby trudne. Matka wysyła syna do wujka, nie potrafi ochronić Aliasa przed agresją. Świadomość zagrożenia i zagubienia, totalnej dezorientacji narasta i podskórnie oczekuje się na zwiększenie absurdu. Sceny kręcone były z udziałem lokalnej społeczności, czuje się siłę tłumu i jego bezwzględność.

Nie przeszkadzałoby mi, gdyby fabułę nieco uprościć. Natomiast sposób opowiadania jest szalenie sugestywny. Intensywna muzyka,  montaż zaskakujący i to, co podobało mi się najbardziej: mieszanie dosłownej brutalności ze scenami surrealistycznymi, oddającymi wewnętrzną ucieczkę, niemal dziecięcość chłopca.

5. Jauja – reż. Lizandro Alonso, Argentyna & inne 2013
Argentyna
Jauja
Moje pierwsze spotkanie z Lizandrem. Na wrocławskim festiwalu natrafić na film, który snuje się z wolna, nie dba o akcję, dialogów prawie nie potrzebuje… no, naprawdę nietrudno. Ale kilka nazwisk to twórcy tyleż skrajni, co mocno samoswoi i uznani za tutejszą specjalność artystyczną. Wysoko oceniani, nawet jeśli z seansu ciurkiem wychodzą ci, którzy weszli nieświadomie albo chcieli się zmierzyć i nie dali rady. Carlos Reygadas (Meksyk). Lubię. Nuri Bilge Ceylan (Turcja, tu snucie jest jednak przyspieszone). Bardzo lubię! Nieżyjący już, więc mniej obecny Theodoros Angelopoulos (Grek). Lubię, nieczęsto wracam. Béla Tarr (Węgry). Tak. Tsai Ming-liang (Tajwan). Absolutnie mam dość. I – nieostatni przecież na liście – Lizandro Alonso (Argentyna). Lubię? Nie lubię? Raczej tak, byle nie po obiedzie.

Patagonia. Obszar pustynny, urozmaicony roślinnością i skałami, przecinany akwenami wodnymi. Niezwykła przestrzeń, która wchłania bohatera. A bohaterem jest pewien duński oficer, wypełniający tu jakąś misję, ale gubiący chyba wszystko, co możliwe: 15-letnią córkę, której desperacko szuka, cel zleconego mu zadania, kierunek poszukiwań, konia etc. Jest schyłek XIX wieku. Legenda przypomniana w tytule mówi, że Jauja jest mityczną krainą szczęścia, której nie sposób znaleźć; szukając, nie znajdujesz, a gubisz to, co masz. Inna legenda, przytoczona w filmie straszy dezerterem, polującym na zbłąkanych. Nie jest więc bezpiecznie. Im bardziej w głąb, tym bardziej wiadomo, że droga donikąd nie prowadzi. Póki żyjemy, idziemy. Samotni. Spotkanych ludzi jest niewielu i nie na długo dają nam swoje wsparcie.

Co ja o tym myślę? Że poetyckie to bardzo. Piękne i dręczące. Z tajemnicą, o której od początku wiem, że się nie wyjaśni. Ale oglądałam, nie podsypiając.

6. Kobiece pieśni reż. Reha Erdem, Turcja, Niemcy, Francja 2013
Turcja
Kobiece pieśni
Reha Erdem ma we Wrocławiu swoją retrospektywę. Znam kilka jego filmów (mój ulubiony to Kosmos), obejrzałam najświeższy. Bardzo dziwny i gdybym musiała interpretować, co wynika z tak ukazanego świata i międzyludzkich relacji, to miałabym problem. Nie dlaego, by trudno było odebrać tę opowieść. Wciąga, jest momentami zabawna, czasem baśniowa, to znów podsuwa nam pod nos ludzkie słabości, irytując lub budząc chęć kopnięcia bohatera w tyłek. Jakoś zbyt jednoznacznie przydzielone są energie: kobieca i męska. Tytułowe kobiece pieśni są niczym rzucane czary, uzdrawiają duszę, dodają wiary w siebie, rozanielają. Kobiety potrafią się w nich schronić, może dzięki temu widzą w świecie znaki (np. jelenia na leśnej dróżce), które przywracają mu sens i czystość. Mężczyźni tak nie potrafią. To marudy, hipochondrycy, podstępni choć naiwni starcy lub żółtodzioby głupie i nieopierzone.

Podział energii ze względu na płeć jest naiwny. Reżyser potwierdza w rozmowie, że tak właśnie widzi świat. Nie będę dyskutować, drzwi są dawno wyważone. Chyba że nie dostrzegam innych, bardziej egzystencjalnych? Drzwi to drzwi. Schemat to schemat. Ale naiwność bardzo dobrze współgra z całością. Otulona jest i nostalgią (dosłownie i w tym rozszerzonym znaczeniu, gdy mowa o tęsknocie za utraconym życiem) i gotowością do ofiary, zdolnością przemiany. 

Rzecz rozgrywa się na wyspie, z której ewakuuje się mieszkańców, bo nadciąga trzęsienie ziemi. Niektórzy mimo to zostają. Albo nie mają pieniędzy na rozpoczęcie nowego, albo liczą na szczęście, albo nie wierzą w telewizyjne wiadomości, bo przecież zawsze rządzą nami jacyś złodzieje, którzy chcieliby, byśmy coś zrobili, a my im pokażemy figę z makiem! Wokół umierają konie. Padają zarażone chorobą, przeczuwają kres? Jeśli więc świat wokół jest zielony, momentami piękny, to jednak podszyty apokalipsą.

 7. Masaż niewidomych reż. Lou Ye, Chiny, Francja 2014
Pomyłka. Opis w katalogu zwiódł mnie na manowce.

8. Dziewczynka z kotem – reż. Asia Argento, Włochy, Francja 2014
Rzym. Też podróż, jeśli uwzględnić jak często 10-letnia Aria, córka aktora i pianistki jest wyrzucana z domu i wędruje z kotem w klatce to tu to tam. Groteska, przerysowania, coś, co kojarzy mi się z kinem Paola Sorrentino (wyjątek dla Wielkiego piękna, bo świetne) tylko słabsze. Może da się tę poetykę wytłumaczyć spojrzeniem dziecka. Nie kupuję. Szkoda, że oglądałam na początku dnia – gdybym była zmęczona, ucięłabym sobie drzemkę.

9. Zrywa się wiatr – reż. Hayao Miyazaki, Japonia 2014
Japonia
Zrywa się wiatr
W samą porę, po dwóch niewypałach trafiłam na animację. Baśń o marzeniach, nagrodzonych miłością, okupionych utratą i kontrowersją, której nie sposób od zrealizowanych marzeń odłączyć.

Jirô jest chłopcem w okularach, który już wie, że słaby wzrok nie pozwoli mu zostać lotnikiem. Postanawia, że będzie projektował piękne jak ptaki (albo ości makreli) samoloty. We snach rozmawia z włoskim mistrzem,  panem Caproni, który choć od niego starszy, gdy mówi o samolotach, jest rówieśnikiem Jirô.

Śledzimy dzieciństwo, młodość, dorosłość… Jirô żyje swą pasją, jest szlachetny i skromny. A czasem potrafiący zaryzykować wszystko, gdy wymaga tego miłość. Wątek melodramatyczny dodaje tej historii gorzkiej słodyczy. Słodkie jest przeznaczenie i sama miłość, gorzka choroba i rozłąka. Ukochana ma gruźlicę, nic więc dziwnego, że pojawi się kontekst Czarodziejskiej góry, która przywołana w rozmowach odnosi się tyleż do leżakowania i czekania na zdrowie, ile do sytuacji tuż przed nadchodzącym kataklizmem. Nadciąga wojna. Druga światowa.

Jirô ma swoj pierwowzór w autentycznej postaci. Padają określenia: film biograficzny. Nie wiem, jaki jest stopień wierności i czy aby wątek melodramatyczny tu czegoś nie lukruje. Ale lukry topnieją, gdy uświadamiamy sobie kilka konfliktów natury politycznej i moralnej, które nękają bohatera. Konkretnie: mówimy tu o legendarnym japonskim konstruktorze, którego dziełem był myśliwiec Mitsubishi Zero. Piękne maszyny sunące niebem, zwiększające swą prędkość, zapierające dech w piersiach – to bombowce, które m.in. zniszczą Pearl Harbor. Jirô Horikoshi obmyślił je w 1940 roku. 

Zrywa się wiatr, więc trzeba żyć, poderwać się do lotu, mimo ciężaru doświadczeń czy rozczarowań. W tej opowieści jest taka czystość i dobro, że wcale nie chcę zakłócać tej aury rozmyślaniem, że samoloty bojowe może i bywają piękne, ale na ogół są też diabelnie skuteczne. Marzenia materializują się z dużym hukiem.
Film z sekcji Panorama.

10. Siewca – reż. Julie Perron, Kanada 2013
Kanada, prowincja Quebec.

SiewcaDokument z sekcji Filmy o Sztuce, którego bohater – niegdysiejszy kabereciarz i mieszczuch – osiada na wsi i żyje z produkcji nasion. Film powstawał w ciągu czterech lat i jest portretem Patrice’a Fortiera, a także jego pracy – żmudnej przecież, systematycznej, fizycznej, ale wykonywanej z dużym artystycznym zacięciem.

Patrice Fortier uprawia rośliny, z których później selekcjonuje ziarno (bardzo dba o jakość) i sprzedaje. Bez żadnej nadbudowy jestem gotowa zaliczyć pracę ogrodnika do działań artystycznych. :) W tym przypadku wszystko zaczęło się od artystycznego projektu i chyba wciąż jest przeplatane działaniami przypominającymi performence.

Performence, czyli na przykład wystąpienia z przyjaciółmi w perukach z kopru, skanowanie marchewek, kreowanie uścisku roślin, z których jedna jest podporą drugiej etc. – jest efektowny i zabawny. Mnie jednak najbardziej interesuje praca. Wyszukiwanie ziaren rzadkich roślin, przywracanie ich do obiegu, pogaduszki z klientami o słodyczy buraka czy ogórka, którego nasiona są dokładnie takie, jakie sprzedawano w latach 40. Taka na przkład kucmerka. Popularna w XVIII wieku – ona jeszcze może powrócić! Ja się na to piszę. Zjadłabym kucmerkę. Trzymam kciuki, film bierze udział w konkursie.

11. Wędrówka na Zachód – reż. Tsai Ming-liang, Francja, Tajwan 2014
Marsylia
Wędrowka na Zachód
Tsai Ming-liang jest przereklamowany. Moim zdaniem: król jest nagi. Rzecz o niczym, pod którą można podłożyć dowolnie rozbudowaną filozofię, można też przeżyć objawienie, wszystko można. Ale to nie jest immanentną cechą dzieła, lecz dobrych chęci odbiorcy lub jego podatności na impuls.

Na festiwalu głośno o Bezpańskich psach tegoż twórcy. Mnie było dane obejrzeć 56-minutową Wędrówkę na Zachód.

Nie ma dialogów, chyba że jakieś przypadkowe słowa wyłowione z ulicznego gwaru. Nie ma fabuły i żadnej przyczynowo-skutkowej logiki wiążącej sceny. To informacja, nie ocena. Choć im bardziej wpatruję się w w obrazy Tsaia, tym bardziej tęsknię za opowieścią. 

Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, na film składa się 10 scen, więc na każdą przypada statystyczne 5 minut; nie są jednakowej długości, najdłużej trwa „przejście podziemne”. Scena rozpoczynająca: twarz mężczyzny wypełnia cały ekran, on patrzy wprost na mnie, ja na niego. Proszę: ludzka twarz. Jest jak księga, można z niej wyczytać niejedno. Skoro jednak nie mam żadnych danych, wszystko, co wyczytam, sama w tę twarz włożę. Uruchomię myśl interpretującą, która rzeczywistość zniekształca. Trzeba więc raczej być przed tą twarzą i czekać. Jeszcze dwukrotnie wrócą męskie oblicza, tym razem z profilu i na tle morza. 

Motywem przewodnim jest wędrowanie mnicha. Ok, taki performance. Idzie sobie mnich. Tak wolno, jak tylko można, a nawet bardziej. Każdy krok uruchamia te same mięśnie, zawiesza się, ruch jest statycznością niemalże. Świat wokół żyje jakimś swoim tempem, mnich zachowuje niezależność. Zdecydowanie bliższe jest to prowokacji niż „byciu sobą”. Ludzie mijają go, czasem się obejrzą, nic szczególnego się nie wydarzy. Tylko w jednej scenie dołączy do mnicha mężczyzna. To znany z Holy Motors Denis Lavant (vide: zdjęcie). Spektakularna jest scena schodzenia w podziemne przejście. Trwa najdłużej. Może akcja dzieje się w Marsylii, ale schody wszędzie wyglądają podobnie, więc jestem przez circe 10 minut nigdzie. A mnich się gimnastykuje: lewa, oddech, prawa, oddech. 

Ok, jest jeszcze motyw lustra, jest motyw odwróconego obrazu i padają wygłoszone z offu słowa sutry. Nie przykładam do nich wagi, bo są dołączone jak metka do towaru. Coś o ułudzie, że działanie zawsze są ulotne jak bańka mydlana czy podmuch wiatru. Uff, nie szastajmy szlachetnym słowem minimalizm. To jest mniej niż minimum. 

Wróciłam nieuwiedziona żadnym filmem, lecz nasycona. Żal, że nie biorę udziału w całości, bo to inna jakość oglądania. Ale też spokój, szansa na wyprostowanie i rozruszanie ciała. Bez pośpiechu, ale szybciej niż mnich. ;)

magicy (nie) istnieją

Iluzjonista, reż. Sylvain Chomet, Francja, Wielka Brytania 2010.

„Kiedy życie traci swój czar, wszystko czego trzeba, to jedna osoba,
która wciąż wierzy w magię”.

Kto jest kim?

Sylvain Chomet (ur.1963) – utalentowany autor komiksów i filmów animowanych; krótkometrażową animację (jego debiut, nominacja do Oscara) – Starsza pani i gołębie (1998) – zobaczyć można TU. Sławę przyniosła mu pełnometrażowa animacja (znów oscarowe nominacje) Trio z Belleville (2003). W 2010 powstał Iluzjonista nagrodzony Cezarem i Europejską nagrodą Filmową. Chomet parał się również filmem aktorskim: reżyserował jedną z części Zakochanego Paryża (2006).

Jacques Tati (1907-1982) – francuski aktor, reżyser, scenarzysta, szczyt popularności osiągnął w latach 50. Zasłynął z roli pana Hulot (Wakacje pana Hulot, Mój wujaszek etc.) – fajeczka, kapelusz, przykrótki płaszcz, niezdarny krok. Komik porównywany z Chaplinem czy Busterem Keatonem. Również scenarzysta. W roku 1956 napisał scenariusz, którego nigdy nie zrealizował. Reanimował go Chomet i w roli głównej: starego magika, którego sława już przygasła i który traci wiarę w sens iluzji, „obsadził” postać przypominającą Jacquesa Tati. Prawa do scenariusza sprzedała Chometowi córka Tatiego (inspiracja tej opowieści), sugerując, by powstała animacja, której kreska odrywa się od dosłownego odgrywania roli jej ojca, symbolicznie przenosząc postać w stronę archetypu.

O co chodzi?

To nie jest świat dla magików (czytaj: artystów). Iluzjonista z cylindrem, grubym królikiem i napełniającymi się kieliszkami ustępuje miejsca aktorom popkultury: rockowym zespołom, reklamie, medialnym gwiazdom. Nie dla niego estrada Londynu czy Edynburga. Wyrusza na prowincję, gdzie przez chwilę utrzymuje się na fali, zanim nadejdzie nowe. Przegrywa z tym, co skoczne, merkantylne, lepiej wypolerowane. I nie on jeden: brzuchomówca sprzedaje lalkę (cena zniżkuje aż do zera!), cyrkowiec ma myśli samobójcze. Są lata 50., lecz równie dobrze mógłby to być świat współczesny. To nie jest świat dla artystów (wytwórców magii). 

Iluzjonista spotyka Alice, dziewczynę-sierotę, sprzątającą w hotelu, w którym się zatrzymał. I ona wierzy w iluzję. A iluzjonista dla niej czaruje. Zabiera ją ze sobą w świat. Nadal jest trudno, ale zwyżkują akcje sensu. Bo przecież  „wszystko czego trzeba, to jedna osoba, która uwierzy w magię”. Znaczące, jak bardzo potrzebny jest odbiorca. To, że artysta kocha sztukę, nie wystarcza. On przecież zna swe rzemiosło, a chodzi o wiarę w czary. 

Iluzjonista wyczarowuje dla dziewczyny buciki, płaszczyk, sukienkę… Dorabiając nocami gdzie bądź. Najgorzej, gdy musi wykorzystywać swój talent do wyciągania z cylindra staników i pończoch (reklama). Pieniądze nie biorą się znikąd, choć taką iluzję podsuwa dziewczynie. Ale wszystko ma swój kres. Alice zakochuje się i wkracza w świat zupełnie innych czarów. Czas Iluzjonisty przeminął: odchodzi, zostawiając kartkę z wyznaniem: „magicy nie istnieją”. I nie istnieją wymyślone przez nich światy. Ale moc przemiany trwa: Alice z kopciuszka staje się piękną panną. Sztuka daje siłę do metamorfozy.

Świetna animacja! Nostalgiczna. Piękna wizualnie. Pełna delikatnych uczuć. Niewypowiedzianych, bo film, choć mówi odgłosami, jest pozbawiony dialogów (niemal, kilka razy bohaterowie dopełniają sytuację słowem, ale mam wrażenie, że nie nie były to słowa francuskie, lecz onomatopeiczne  zgłoski). Wspaniale nastrojowa muzyka. Duża porcja melancholii, ale i dowcipu, energii, anegdotycznych sytuacji. Jeśli odsłaniam zarys fabuły, to dwie przyczyny mną kierują. A pierwsza z nich to przekonanie, że ta opowieść składa się z tylu anegdotycznych sytuacji, scenek, występów etc., że proste ramy fabuły nie zdradzają esencji, a są przecież dość przewidywalne. Druga przyczyna wynika z okoliczności, o których na marginesie.

No cóż, szkoda, że magicy są tak często usuwani w cień. Ale nieprawda, że nie istnieją. Nawet jeśli potykają się o własne skrzydła i śmieszni są jak złowiony przez marynarzy albatros. Gdy poderwą się do lotu, to ho, ho! Jeszcze magia może zwyciężyć… Chociaż chyba jednak zbyt optymistycznie próbuję spuentować ten film. Wyrastanie z naiwnego odbioru świata ma naturę ciągu geometrycznego, postępuje w zastraszającym tempie. 

Na marginesie

Oglądałam w sali pełnej nastolatków (seans z prelekcją i dyskusją), niektórym zdarzyło się przysnąć (widać nie są jeszcze odpowiednim targetem dla nostalgii). Żwawo natomiast zabrali się do wymiany poglądów po seansie. Przynajmniej „moja” gromadka łapczywie chwytała w dłoń mikrofon i perorowała. Dyskusję prowadziła studentka, którą polubili  (ja też) już podczas poprzednich poseansowych rozmów. Zadawała sensowne pytania, można było odpowiadać bardzo swobodnie i wyczerpująco. Żadnej tam z góry założonej tezy, każdy trop równoprawny. Zabawa świetna. I wielkie brawa, że podsumowując, niczego dydaktycznie nie ujednoliciła. A zadanie było trudne, bo pędy „do wycięcia”, dzikie i absolutnie wbrew logice opowieści, wystrzeliły wyjątkowo mocno, dopiero w drugiej fazie lekko zneutralizowane kontrą.

Otóż, film okazał się opowieścią o niewdzięcznej dziewczynie, pazernej na prezenty. Która później zdradza starszego pana i umawia się na randkę z rówieśnikiem. Tu pytanie, czy sympatyczny skądinąd magik nie był nadto dziwny, biorąc ze sobą młode dziewczę i spełniając jej zachcianki zakupowe. Poza tym: czas cyrkowców minął, faktycznie co innego przyciąga dziś uwagę. 

A nostalgia przemijania? A czary magii? A czysta naiwność dziewczęcia, która dodaje wiary artyście i ma tę samą siłę przemiany, co iluzja? 

Wspominam, bo symptomatyczne. Zwłaszcza to podejrzliwe dopatrywanie się anomalii relacji. Dorosły przyjaźniący się z dzieckiem? Lampka: pedofilia. Chłopięca przyjaźń? Lampka: widocznie geje (tu coraz częściej neutralna aprobata). Dziewczyna przyjmująca prezenty? Lampka: sponsoring (słowo padło w dyskusji kilkakrotnie!).

Jakie to dziwne. Świadomość dzieciaków pełna jest takich demitologizujących podejrzeń. Niejeden film już widzieli, nie raz, nie dwa śledzili dyskusje o odmienności. Aż wydaje się, że mniejszość to większość. 

I choć wiem, że upraszczam (z konieczności), bo terminem „odmienność” objęłam zgoła różne zjawiska. Poza tym: jest jakaś siła w przełamywaniu wyobrażeń stereotypowych i zasiedziałych (w uświadomieniu sobie „podtekstów”). To jednak  nostalgia Iluzjonisty dopadła mnie i przyłapała na refleksji wykraczającej poza opowieść o starym magiku. Czar iluzji pociąga za sobą czar naiwności. Znikają. „I może tak jest dobrze” – cytuję głos z sali. Ale żal mi tej magii przemiany, którą mogła wprawić w ruch nieskażona niczym ufność.