GREEN BOOK

Dwa miesiące przed Bożym Narodzeniem zaczyna się podróż, której finał zaplanowano na Wigilię. Tony Vallelonga – największy wciskacz kitu w Nowym Jorku, bramkarz w nocnym klubie, spryciarz i bystrzacha, pilnujący porządku metodą: komuś trzeba wlać, by było cicho – wyrusza w trasę jako szofer „doktora”. Tony jest Włochem i ma włoską rodzinę (wszelkie stereotypowe skojarzenia uprawnione). Kim jest doktor Shirley, pasażer auta? Czarnoskórym jazzmanem, z potrójnym doktoratem, eleganckim w mowie i obyciu samotnikiem. Dokąd jadą i po co? Na Głębokie Południe Stanów, które w latach 60. w temacie czarnoskórych ma mentalność plantatorów. Tony musi panować nie tylko nad kierownicą. Doktor Shirley, w NY mieszkaniec salonu nad Carnegie Hall, wysmakowany esteta, oklaskiwany przez elity – jest najwidoczniej posiadaczem genu masochizmu. Pcha się bowiem tam, gdzie mogą mu rozkwasić zgrabny nos. Asekuracją jest Zielona Książka, bedeker rekomendujący, gdzie może przenocować czarnoskóry na Południu, jeśli już koniecznie musi się tam wyprawiać. 

To taki film, który życia człowiekowi nie wywróci, długo się o nim nie myśli, ale dwie godziny seansu mijają nadzwyczaj przyjemnie. Okoliczności kalendarza sprzyjają, by go nie przegapić. Kilka powodów, dla których seans wart jest obejrzenia.

Po pierwsze – to klasycznie zbudowana komedia. Aż nie do wiary, że tak standardowe składniki wciąż dają niezły efekt. Przede wszystkim gra kontrastem. Bohaterowie niczym Flip i Flap, biały i czarny, nieokrzesany i kulturalny, towarzyski i samotnik, zlepek popkultury i koncentrat sztuki wyższej… Taki, który da sobie radę wszędzie i taki, który jak wyjdzie za róg, to się przewróci (bo ktoś go popchnie). Jeden jada dużo, wszystko i bez sztućców, drugi boi się zatłuścić ręce, jeść bez serwetki i bezpiecznego entourage`u. Chyba większość scen buduje ta opozycja. Drugi składnik komedii: jakaś nieodwracalna i dla obu stron nietypowa sytuacja, która wybija bohaterów z rutyny. Kontrakt zobowiązuje Tony`ego i Shirleya do bycia osiem tygodni w trasie. Nie uciekną od siebie, choćby nie wiem jak mieli siebie dość. I z czasem każdy z nich przenika innością, dopuszczając równoprawność bycia innym. Składnik trzeci: gra stereotypami – wprost i à rebours – Tony jako makaroniarz, a Shirley jako rewers wyobrażeń o czarnoskórym muzyku (lat 60.). Kto by pomyślał, że ukończył konserwatorium w Rosji i jest wirtuozem? Last but not least: szczęśliwe rozwiązanie – bo ile by wywrotek nie wykonać, w finale stoi się na własnych nogach, każdej ze stron rozszerzają się horyzonty, z obcych stają się dobrze sobie znanymi kumplami. 

Prościutko, ale tu wkracza drugi powód, by wybrać się na seans: gra aktorska. Tony (Viggo Mortensen) i doktor Shirley (Mahershala Ali). Obaj są zaskoczeniem wizualnym – i nawet przy zastrzeżeniu, że grywali przecież różne role, zadziałała niespodzianka. Dwie nominacje do Złotych Globów, Mortensen za pierwszoplanową rolę męską w komedii, Mahershala Ali za rolę na planie drugim. Nominacji i rozstrzygnięć to pewnie jeszcze nie koniec. Ostatnio widziałam Viggo Mortensena w filmie Capitan Fantastic (2016), był hipisem w czasach, gdy dzieci kwiaty weszły w fazę „małej stabilizacji” – wychowywał swoje dzieci w lesie, poza systemem. Raz po raz polował na jedzenie, więc posturę miał sportsmana. A tu nagle taki lekko tłusty Italiano… Pamiętam go też z niszowego filmu argentyńskiego Jauja (2014) Lisandro Alonsa, gdzie w kostiumowym wcieleniu był milczącym oficerem błąkającym się po opustoszałej przestrzeni Patagonii w poszukiwaniu córki. Slow cinema, bez klasycznej akcji i dialogów. A w Green Booku przecież papla jak najęty i działa strategicznie. Viggo Mortensen to również Aragorn u Petera Jacksona w trylogii tolkienowskiej. Przypominam tę przeszłość, by poświadczyć, że aktor wyśmienity i podkreślić, że można – oglądając Green Booka – ujrzeć go w całkiem nowej odsłonie. Z Mahershalem (oscarowa kreacja drugoplanowa w Moonlight) – jest podobnie. 

Lata 60., cóż, to był czas, gdy pisało się listy. Żona Tony`ego wymusza obietnicę, że będzie do niej pisał, a ponieważ Tony jest „rodzinny”, chcąc nie chcąc, pisze. Tak jak umie: że właśnie zjadł chipsy i chce mu się pić… Dużo o tym, co właśnie zjadł, bo jedzenie to dla niego przejaw życia. Niech żona wie, co czuł, gdy się objadł. I tutaj wkracza doktor Shirley i kilka zasad creative writing, które Tony`emu objawiają moc słowa. I które czynią z niego Szekspira, czytanego na głos przez Dolores całej rodzinie. Kto nie pamięta jak się miłosne listy pisze, niech patrzy, słucha i się uczy.

Obie postaci są – rzecz jasna – przerysowane. Bardzo zgrabnie. Konsekwencją jest to, że całkiem istotne obserwacje społeczne przesuwają się na dużo dalszy plan. Wprowadza je postać doktora Shirleya, którego tożsamość w czarno-białym (nomen omen) świecie jest poddana próbie. Czarnoskóry grający dla białych elit, nieznający Little Richarda ani Elli Fitzgerald, tkwi w strefie no man`s landu. Biali go oklaskują, ale nie pozwalają zjeść w dostępnej tylko dla nich restauracji. Czarni widzą w nim raroga, a i on woli podkreślać, co go od nich różni niż to, co łączy. Reżyser zdecydował się na opowieść osadzoną przed półwieczem – taki jest czas właściwy tej inspirowanej życiem historii – ale przypisał jej silnie dziś akcentowane problemy z tolerancją wobec inności i z niejednoznacznie rozumianą tożsamością. 

Szkoda, że nie dam rady opowiedzieć tu jednego z filmowych dowcipów. Mój ulubiony to ten lingwistyczny – gdy Tony, słuchając mówiącego po rosyjsku Olega, sugeruje, by wystrzegać się Niemców. „- Na zdarowie!” – „Danke schön” :)

Green Book – reż. Peter Farrelly, USA 2018

4 komentarze do “GREEN BOOK

  1. Marchew

    Sprawdzam, czy sprawdzasz, czy piszesz. No, sprawdzasz, bo już wcześniej napisałaś.
    Wszystko święta prawda. Jak ten film mógł się udać? Pozszywany ze zgranych gagów slapstickowej komedii? A jednak to działa. Świetny pamflet na salonową hipokryzję. Salon od frontu, a od strony wychodka… Bardzo aktualne – rasizm i ksenofobia wyssane z mlekiem matki i zakamuflowane politurą poprawności politycznej.

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Jak Ty mnie znasz! Piszę, żeby nie sprawdzać. Działanie ucieczkowe. ;)
      Otóż to. Owszem, schematy niby zaprzeszłe – rasizm lat 60. Najwidoczniej jednak mentalność zmienia się jeszcze wolniej niż można by było sądzić.
      Brzmi aktualnie… Zmiany tylko na powierzchni.

    1. tamaryszek Autor wpisu

      OK, sprawdziłam, kto to jest Wesley Snipes. ;)
      W tym filmie Ali nie przypomina Wesleya, ale nie przypomina też siebie. Tam, gdzie jest podobny do siebie, jest również podobny do rzeczonego WS.
      Tu jest delikatną mimozą, która nie pędzi do przodu – ba – każe czasem cofnąć samochód i wymusza na kierowcy podniesienie kubka-śmiecia.

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.