Archiwa tagu: komedia

GREEN BOOK

Dwa miesiące przed Bożym Narodzeniem zaczyna się podróż, której finał zaplanowano na Wigilię. Tony Vallelonga – największy wciskacz kitu w Nowym Jorku, bramkarz w nocnym klubie, spryciarz i bystrzacha, pilnujący porządku metodą: komuś trzeba wlać, by było cicho – wyrusza w trasę jako szofer „doktora”. Tony jest Włochem i ma włoską rodzinę (wszelkie stereotypowe skojarzenia uprawnione). Kim jest doktor Shirley, pasażer auta? Czarnoskórym jazzmanem, z potrójnym doktoratem, eleganckim w mowie i obyciu samotnikiem. Dokąd jadą i po co? Na Głębokie Południe Stanów, które w latach 60. w temacie czarnoskórych ma mentalność plantatorów. Tony musi panować nie tylko nad kierownicą. Doktor Shirley, w NY mieszkaniec salonu nad Carnegie Hall, wysmakowany esteta, oklaskiwany przez elity – jest najwidoczniej posiadaczem genu masochizmu. Pcha się bowiem tam, gdzie mogą mu rozkwasić zgrabny nos. Asekuracją jest Zielona Książka, bedeker rekomendujący, gdzie może przenocować czarnoskóry na Południu, jeśli już koniecznie musi się tam wyprawiać. 

To taki film, który życia człowiekowi nie wywróci, długo się o nim nie myśli, ale dwie godziny seansu mijają nadzwyczaj przyjemnie. Okoliczności kalendarza sprzyjają, by go nie przegapić. Kilka powodów, dla których seans wart jest obejrzenia.

Czytaj dalej

w starym (dobrym) stylu

W starym, dobrym stylu (Going in Style), reż. Zach Braff, USA 2017

Nie przeżyłam katharsis i za kilka chwil pewnie zapomnę. Ale spędziłam w kinie miły wieczór, więc uwieczniam. 

Starsi panowie trzej, osiem dekad na karku, wdzięk i stetryczałość w symbiozie. Przywiązanie do stylu, którego dziś się już nie praktykuje (a żal). 

Oni sami fazę ekspansji mają za sobą, teraz znoszą dyktaturę ciała, młodszej generacji i bezosobowych skarlałych instytucji. Te ostatnie kondensują się w „osobie” banku.

Bank to wróg, okrada i pasie się cudzym. Jest przy tym machiną sprawnie działających bezmyślnych trybików, którym do rozumu trafić nie sposób, bo zamiast niego mają cukrową watę lub obligacje (karykaturalni urzędnicy). Idea jest podobna do tej, która organizowała (świetny!) film z tegorocznej puli oscarowej: Aż do piekła (Hell or High Water). Skoro bank okrada nas, weźmy mu, co nasze. Napad na bank, z którym mamy rachunki do wyrównania. Wspomniany film rozgrywał to w teksańsko-kowbojskiej scenerii. Tu jesteśmy w klimacie amerykańskiej aglomeracji (NY). Konwencja komedii ustala tonację. Oczywiście, będą klisze, uskoki od komplikacji, gładkie happy endy. Nie szkodzi. Można wręcz uznać to za nadwyżkę, aluzję do wcześniejszych tego typu pomysłów, do filmów, w których zagrali pierwszoplanowi aktorzy, do ich emploi.

Tercet składa się z: Michaela Caine`a (Joe), Morgana Freemana (Willie) i Alana Arkina (Albert). Dorzućmy Ann-Margret Olsson, która odmładza ww. obsadę o pół dekady (nie ma co przy tych liczbach szacować inaczej niż w dziesięcioleciach). Ann-Margret podchodami, wdziękiem, uporem zdobywa serce Alberta, który do życia zwykł podchodzić sceptycznie i jeśli w coś wierzył, to w jedno: że nie zamierza się z nikim wiązać. ;)

Panowie żyją samotnie, sercem Williego i myślami Joe rządzą ich wnuczki. Ach, no tak to właśnie jest, że jeden z przyjaciół jest emocjonalny (Freeman), drugi to bystrzak intelektu (Caine), trzeci cynik i ciut maruda (Arkin). Wystarczy, by wspólny los mogli sobie urozmaicać na miarę możliwości. Jak się spodziewamy, głównym urozmaiceniem ma być napad na bank. Zanim do niego dojdzie, zrozumiemy, dlaczego jest konieczny. Po pierwsze: dlatego, że film rozpoczyna się napadem (w którym Joe występuje w roli zafascynowanego obserwatora i oczka mu się świecą do takiej pomsty na gnębicielach). Po drugie: jesteśmy wtajemniczani w efekt gospodarczego przekrętu, który „mrozi” emerytury, cedując je na bankierów. A kiedy w skrzynce Joego widzimy najpierw kopertę żółtą (ostrzeżenie, że zabiorą dom), później czerwoną (egzekucja ww. ostrzeżenia), to jasna sprawa, że lont się pali, a „bomba” wybuchnie.

Najbardziej spektakularnymi scenami są te bankowe. I wprawka rabunkowa w supermarkecie – obrazuje, jak daleko od natury starszych panów jest fach złodziejski. Najmniej podobały mi się przeszarżowane epizody z Christopherem Lloydem, który gra staruszka-imbecyla w takim stadium demencji, że nie śmieszy, lecz żenuje. Mam dwie ulubione scenki. Pierwsza zabarwiona ironią, druga dziecięcym urokiem. (spojlerki małe, nieszkodliwe, lecz ostrzegam)

1) Scena niemal z początku. Joe, Willie i Albert oglądają telewizyjny show o randkowaniu.  Panna w finale wybiera jednego z trzech kandydatów, którzy wykosili konkurencję. Za chwilę wręczy mu różę. I właśnie to, że panowie oglądają bzdurny show, choć nie mają złudzeń co do fałszu takich podpubliczek – już to jest komiczne. Więcej, oni pannie (przez szybkę ekranu) udzielają rad, że skoro z tej miernoty ma jednak coś typować, to tylko jeden wchodzi w grę. Trzech facetów bezbłędnie przeprowadza wiwisekcję młodzieńców, niestety z błędem typuje wybór dziewczyny. Oto, co znaczy znać życie! Nic nie znaczy, bo zawsze zaskoczy nas cudza nieznajomość.

2) Scena, która preludium ma podczas napadu, a kulminację na policji. Nie wszystko w banku szło według planu. Willie emocjonalnie zareagował na ofertę dziewczynki, która rabusiom chciała oddać własną lalkę. „- Nie, od ciebie lalki nie wezmę. Masz taką samą, jak kiedyś moja wnuczka”. Nieopatrznie też daje dziewczęciu zerknąć na cyferblat swego zegarka. A tam fotka ukochanej wnusi. Policja, która z kamer odtworzyła to zajście, wykorzystuje dziewczynkę do wytypowania rabusia spośród szeregu podstawionych. Ale mała spryciara ma serce po właściwej stronie. Wie, komu współczuć, komu pomóc. Spisuje się na medal. A rozbrajająca jest końcówka tego epizodu. Dziewczynka z kamienną twarzą i pewnością mędrca zapewniała policję, że pamięć ma fenomenalną i że żaden z panów nie jest tym, któremu oferowała lalkę. Cudnie się rozpromienia przy wyjściu, gdy widzi znaną ze zdjęcia wnuczkę Williego. Och! A jakże! Pamięta, pamięta, ale sztamę trzymać potrafi! Panna na schwał!

Intrygę zostawiam lekko w tle, ale puentę ujawnię. Tą wyrażoną wprost są słowa z sekwencji początkowej (parafraza): społeczeństwo powinno dbać o starszych ludzi, jeśli nie dba, wystawia sobie marną wizytówkę. Puentą nie wyrażoną w słowach, lecz przecież oczywistą, jest pochwała przyjaźni, inteligentnej kontry, zrywu, by jeszcze pożyć i narzucić światu swoje warunki. Ładna puenta. :)

frankofonia – wszyscy albo nikt – zanim się pojawiłeś

Proces przywykania i odwykania od bloga to mocny temat. Z kategorii uzależnień i rozleniwień. Do wzięcia. U mnie krawędź: w tę albo we w tę, trzymam się krawędzi. I w tej niewygodnej pozycji biorę się za kilka filmów naraz. 

Czy mnie się wydaje, czy wszystkie filmy są o Paryżu? Może niektóre dzieją się gdzie indziej, to wówczas o Paryżu się tylko coś mówi, śpiewa lub śni. Tak mi się trafia. I jeszcze to, że co oglądam, to jakby cytat z czegoś, co już było. 

Pierwsze: Frankofonia. Aleksander Sokurow, nazwisko-stempel. Żadnej pogoni za akcją. Wprowadzenie postaci z historii. Gatunek pogranicza – najtrafniej chyba nazwać go filmowym esejem. Reżyser sam prowadzi narrację, sam się pojawia w opowieści i subiektywnie sugeruje, co jest dziwne, co warte refleksji i w jakim świetle widzieć to, co podsuwa obraz.

FrankofoniaBohaterem jest Luwr. Zwłaszcza z czasów II wojny światowej, gdy dzielny dyrektor Jacques Jaujard i inteligentny, rozmiłowany w sztuce niemiecki oficer Wolff-Metternich prowadzili z sobą grę o dużą stawkę. Można by przyjąć, że „bardzo francuski” Jaujard (który tą francuskością tłumaczy nieznajomość niemieckiego) i podporządkowany hierarchii Metternich będą wrogami. Jeden chce ocalić skarby Luwru dla Francuzów, drugim kieruje niemiecki pietyzm i egocentryczne przekonanie, że piękno trafi do zwycięzców. Obu łączy potrzeba ocalania, która katalizuje wzajemne kontakty. 

Film jest refleksją o sztuce w czasie zawieruch wojennych, o grabieży, o tajnych akcjach ocalających narodowe skarby. Malarskie arcydzieła są przynależne nam wszystkim, lecz w czyjeś ręce złożone. Historia pisze spektakularne koleje losu statycznym z natury dziełom sztuki. Barbarzyńską kradzież przeprowadzają humaniści z nazistowskiej armii. 

Mnóstwo archiwaliów: filmy, zdjęcia, animacje sięgające do prehistorii (tu: do początków Luwru). Sos refleksji Sokurowa. Gęsty, subiektywny, prowadzony tonem „filozoficznym” (uszczypliwie powiem: monumentalno-poetyckim). Nie wszystko zostaje w pamięci, trzeba by notatki sporządzać, ale dla wyprawy w głąb Luwru – warto. Również wtedy, gdy Luwr jest niemal pusty, bo zostały w nim same rzeźby. Gdy Géricault i Leonardo zmieniają lokum na mniej reprezentatywne, za to dużo bardziej ryzykowne dla faktury i stanu arcydzieł. Czasem Sokurowa przywołuje zew ojczyźniany i przenosi się myślą nad Newę. Losy muzeów są w burzliwych czasach podobne. Zaskoczyło mnie rozżalenie, że Niemcy, którzy z pokłonem przyjmowali (czytaj: przywłaszczali) dziedzictwo francuskie, nie mieli uznania dla kolekcji ze wschodu. Aż nie dowierzam, ale za mało wiem, by podważać, że Ermitaż nie był wyzwaniem równie kuszącym i budzącym (ocalający) żar pożądania.

Paryż: Film o Paryżu wojennym, o Luwrze, więc o jednym z paryskich punktów stałych.
Cytat: Z jednej strony dokumenty o sztuce zagrabionej, z drugiej (bo jednak Sokurow jest filmowym eseistą) – nawiązania do wcześniejszego filmu tego reżysera: Rosyjskiej Arki (2002). Arka była niezwykła, emocjonalnie mi bliższa, choć również mocno koncepcyjna. Była nakręconą w jednym ujęciu (!) podróżą przez 300 lat historii carskiej Rosji rozgrywającej się w salach Ermitażu. Dziwny ten Sokurow. Po Luwrze chyba ponownie ruszę do muzeum w Petersburgu. Nawet jeśli miesza mi się zachwyt z irytacją, zaciekawienie z podejrzeniem o manieryczność.

Drugie: Wszyscy albo nikt. Na faktach oparta komedia. Reżyser (Kheiron) opowiada o własnym ojcu, Hibacie Tabibie, który – jeśli wierzyć opowieści – stał się symbolem pozytywnego uchodźcy. Najpierw trafiamy do Iranu za czasów szacha Chomeiniego. Dyktatura, prześladowania i z humorem pokazane perypetie opozycji. Czysta komedia. Gra toczy się o wartości, ale Hibat zyskuje sławę, gdy odmówi zjedzenia ciastka. Poświata heroizmu bije po oczach, do czasu gdy na oczach kolegów ustawi go do pionu świeżo upieczona żonka. Są we troje: Hibat, Fereshteh (żona) i synek Nouchi, który zakazane dokumenty nosił w pieluchach i wiedział, kogo obrzygać. Trzeba z Iranu uciekać i wtedy padają słowa: „Nous trois ou rien”, które są oryginalnym tytułem filmu. Będzie niejeden zakręt, ale bycie razem jest tym, co nadaje życiu sens, a działaniom moc.

Wszyscy albo niktHibat wybierze życie we Francji, gdzie nostryfikuje swój prawniczy dyplom i gdzie z całych sił będzie budował wspólnotę na przedmieściach. Tytuł nabiera rozszerzonego znaczenia. My troje, ale w ogóle: my, którym przyszło żyć obok siebie. „Obok” trzeba zastąpić słowem „razem ze sobą”. Piętrzą się komediowe sytuacje, rozgrywane w szemranym środowisku paryskiego przedmieścia, w które wplątani są tubylcy (Francuzi różnych etnicznie domieszek) i świeżo przybili imigranci. Ufność i nieufność splecione są w warkoczyk. A Hibat mówi: jak możesz niszczyć, co twoje? I przydziela łobuzom odpowiedzialność. 

Film się we Francji podobał, jeśli można sądzić po nominacji do Cezara (2015). Zgrabnie punktuje poważne społeczne tematy, dotyka węzełków (splotów), które choć przypieczętowane latami współżycia, to przecież – choćby z powodu różnorodności, która jest bogactwem i punktem zapalnym zarazem – nigdy nie będą gładkie jak lustro. Mądra, pozytywna przypowieść z happy endem.

Dla mnie z gatunku rzeczy raczej słodkich niż treściwych. Deser. Bo mięso i węglowodany to w tym samym czasie powstały film Imigranci (Dheepan) Jacquesa Audirarda, zdobywca Złotej Palmy (2015). Tu bohaterem jest „rodzina” ze Sri Lanki, niemająca tej magicznej bliskości co rodzina Hibata, bo będąca in statu nascendi. Troje nieznanych sobie ludzi: on (partyzant), ona (dwudziestolatka uciekająca z piekła) i dziecko (9-letnia, oderwana od rodziców, grzeczna, zdana na dorosłych dziewczynka) zdobywają dokumenty rodzinne i nimi posługują się we Francji. Zrastają się jakoś, nie bez bólu. Podobnie jak asymilują się we francuskiej społeczności paryskiego przedmieścia. Z oporami. Dheepan, po nieudanych próbach handlu świecidełkami w centrum, przenosi się w podminowaną strachem i gangsterką społeczność podmiejską. Jest dozorcą. Nie ma złudzeń, nie jest optymistą, nie ufa przedwcześnie i na zapas. To, co się wydarzy, jest nieprzewidywalne. Inaczej niż w filmie Wszyscy albo nikt, gdzie nawet Legia Honorowa dla Hibata jest zgodna z krojem oczekiwań.

Paryż: jak najbardziej, ten spoza widokówki, bez Luwru, Wieży Eiffla i Katedry Notre Dame. Francuskość tworzy się w etnicznym tyglu. I w opowieści Kheirona zwycięża – nie ujednolica społeczeństwa, lecz pozwala ludziom dojrzewać do trójkolorowych wartości: wolności, równości i braterstwa. Nie zajmuje się podszewką. Ale może i dobrze. Przecież koncentracja wyłącznie na supełkach i podszewkach też nie ma glejtu na słuszność.
Cytat: rewersem dla tego filmu są Imigranci (ww.) a trochę też animacja Persepolis, w której Marjane Satrapi serio i półżartem opowiadała o szukaniu wolności w kraju talibów. Humor podobnego gatunku.

Trzecie: Me Before You, angielski tytuł brzmi lepiej niż polski: Zanim się pojawiłeś. Anonsuję: me-lo-dra-mat. Więc pewne sprawy muszą się ułożyć według wzorca. On, ona, miłość, przeszkody, jakaś totalna niemożność i jakieś metaforyczne zwycięstwo – pomimo okrutnego losu i dzięki charakterowi bohaterów. Amerykańska sceneria (skąd tam się wziął taki baaardzo stary zamek?, może teleportowany z Europy…) i aktorzy z Gry o tron: Emilia Clarke (matka smoków, Daenerys Targaryen) i Charles Dance (Lord Tywin Lannister). 


sprostowanie: to nie USA, to Anglia! Patrz: komentarz dee4di

Me Before YouAle opowieść współczesna i jeśli cytat, to z kina gatunków lub z Nietykalnych – jako że amant jest bogatym tetraplegikiem (uszkodzenie rdzenia kręgowego z paraliżem ciała od ramion w dół), a amantka – bezpretensjonalną, radosną dziewczyną, niewtajemniczoną w arystokratyczne snobizmy, za to świeżą i dowcipną. Wariant związku Phillippe`a i Drissa.

Chyba nie będę opowiadać? On – niegdyś wysportowany i zabójczo przystojny, teraz – sparaliżowany, marudny i … zabójczo przystojny. Ona: ładniutka, niezdolna do złych emocji, rekompensująca sobie całą mieliznę prowincjonalnego życia barwnością strojów. Jeśli ktoś umie oglądać melodramat, nie koncentrując się na perypetiach miłosnych, to za wątek zasadniczy uzna przebieranki Lou Clark. Buciki w kwiatki, sweterki w kropeczki, rajstopy w paski (furorę robią rajstopy-osy). Można rozważyć kategorię Oscara doceniającą noszenie z wdziękiem rzeczy, z którymi ciało kobiety ma pod górkę. Emilia Clarke jest stuprocentowo urocza. A uroczość jest gwarantem melodramatycznego sukcesu. I choć od bohaterki pozytywne emocje biją na odległość i transformują świat na lepszą modłę, to i panicz ma uśmiech, który pozwala nie widzieć niczego poza nim. To Sam Claflin (ja kojarzę z komedii romantycznej Love, Rosie).

Uczciwie przyznam, że nie sposób się nie wzruszyć. Nic nie szkodzi, że to ekranizacja książki z typu tych, których nie czytam. Może trzeba oddać honor literaturze krzepiącej głodne serca, uwrażliwiającej, dodającej skrzydeł, mówiącej, że nie ma rzeczy niemożliwych i opowiadającej te niestworzone historie, jakby czekały na nas tuż za rogiem. Literatura jedno, film drugie. A życie trzecie. Polecam sprawdzić swą podatność na charyzmę aktorów grających wdziękiem. :)

Paryż: no właśnie, dopiero w epilogu. Pojawia się wcześniej we wspomnieniach najszczęśliwszych chwil, zapamiętanych przez Willa z czasów, gdy był młodym bogiem. A potem staje się preludium dla samodzielnego życia Lou. Bo gdzie ona ma nosić swe koszmarno-śliczne sukienki jak nie w Paryżu? Gdzie ma się uczyć mody, pić kawę, kupować perfumy? Tylko w Paryżu. Paryż jest wszędzie, choćby w minimalnym stężeniu, we śnie czy innej jakiejś mrzonce.
Cytat: Nietykalni są kontekstem trafnym, choć zawyżającym poprzeczkę. Ostatnim melodramatem, który mi się podobał, był Brooklyn. Przywołam więc właśnie ten tytuł. Oba filmy przynoszą role dziewczyn, które po prostu się lubi. Irlandka z Brooklynu jest delikatną, nabierającą kobiecej świadomości dziewczyną, postawioną przed wyborami, z których każdy ma swoje konsekwencje. Lou z Me Before You to wariatka, Ania Shirley w wydaniu trzpiotowatym. I tak są opowiedziane ich historie, że decydujesz na starcie: lubię, wybaczę wszystko lub no nie! – a wówczas czepiasz się o wszystko. 

con mucho gusto – 16. Tydzień Kina Hiszpańskiego

16.TKH

Jeszcze jedna, dwie komedie, a mogłoby się to skończyć alergią. Póki co – objawy się nie objawiły. Może zasymiluję ten romantyzm? Wyjaśniam: nie ma kom. bez rom. Jeśli więc z czegoś się śmiejemy, trzeba, by równolegle rozkwitało nam serducho. W jednym oku łza rozbawienia, w drugim łezka wzruszeń. Może takie jest moje szczęście, że kupiły mi się bilety na komedie romantyczne, a może w ofercie było 100% cukru w cukrze?

Całe 100% nie, bo jeden tytuł na pewno się wyłamuje. Doskonały dzień na latawce. Film wielu oszczędności. Jeden reżyser, trzech aktorów – w tym: nieletni syn reżysera i sam reżyser. Minimalizm środków, maksymalizm ról. Recha – warto zapamiętać, nie wiadomo, czym jeszcze się zajmie. Występuje również jeden niezbyt lotny żółty latawiec oraz wyobrażony potwór i pająki. Dzieje się tu tak niewiele, że wszystko pamiętam. Streścić jednak wcale nie byłoby  łatwo, bo raz – nie wiadomo, co jest jawą, a co się wyobraża, dwa – dziecko słucha opowieści, a opowieści w opowieści to już piętrowa wieżyczka o równolegle prowadzonych kondygnacjach.

Obejrzałam con mucho gusto, bo od pięcioletniego (?) chłopca trudno oderwać wzrok. Po prostu sobie jest, siedzi lub idzie za latawcem. Słucha i odpowiada twarzą. Towarzyszący mu Sergio to tajemniczy dorosły. Ktoś, kogo malec przywołuje z pamięci albo stwarza na nowo. Sergio jest uważny, bliski, taki, jaki powinien być dorosły, gdyby to zależało od woli dziecka. Ale też jakby z innego porządku. Z raną na plecach, w stroju do wspinaczki, może wiele lub nic. I tak sobie człowiek ogląda 70`, spokojnie, jakby nie o Hiszpanach to było…

 Jak zostać BaskiemJak zostać Katalonką

Inaczej w komediach. Hiszpański temperament daje do wiwatu! Tym bardziej, że w grze jest temperamentów kilka: baskijski, andaluzyjski i kataloński. Mowa o miłosnej historii między Andaluzyjczykiem Rafą a Baskijką Amaią. Jak zostać Baskiem. Sukces zaostrzył apetyt producentom, więc przygotowali (ciut słabszy) sequel: Jak zostać Katalonką. Kochają się i nadziwić się nie mogą swoim dziwnościom. Jak tu pożenić leniwą, południową Andaluzję ze skrywającym emocje Krajem Basków? A jeśli wmiesza się w to hipstersko niezależna Katalonia, to eksplozja śmiechu wyrwie nas ze słowiańskiej  melancholii na pewno. 

Pierwsze co fajne, to autoironia i prześmiewanie się z samych siebie. Możliwe dzięki różnorodności hiszpańskich typów, odrębności tradycji, ale i dzięki zmysłowi humoru i dystansu. Różności mogłyby przecież wieść na noże lub prowadzić do obrazy wielkiej i smętnej. Tymczasem jest słonecznie lekko. Film chętnie zadedykuję naszej nacji, w której ostatnio duszno i zasadniczo, aż gaśnie wiara, że biel z czerwienią mogą się nie gryźć. 

Drugie, co lubię, to obecność Carmen Machi. Aktorka Almodovara uskrzydlić może wszystko. Tu gra drugoplanową rolę Merche, zasymilowanej przez Basków Andaluzyjki, która ratuje Rafę z opałów, z radością wcielając się w rolę jego matki. Merche ma tylko na chwilę dać Rafie alibi, ale że zawsze lubiła aktorstwo, więc staje się przyszywaną mamą na dobre. Korzystając ze sposobności, uwodzi starego Baska, ojca Amai. Trzecie, co lubię, to właśnie postać Koldo. Co to jak kocha, to ucieka. Logiczne? Gdyby nie kochał, toby został, bo nic by mu nie groziło. A skoro… Para drugoplanowych bohaterów ujęła mnie bardziej niż tych, wokół których świat się kręci. Ale i Rafa, i Amaia wpadają w oko, są rezolutni, więc zabawni. Każde uparte na swój sposób.

Fabuła zmierza do tego, by dwoje ludzi, których wszystko dzieli, a którym biją do siebie serca, mogło się wreszcie spotkać i wybrać. Perypetii po drodze tysiąc. Nie spamięta się i może nie trzeba. Ale śmiesznostki hiszpańskie, z których każda jest zarazem powodem do dumy, zostają. To, że północ jest mniej obyczajowo liberalna i wiecznie protestująca, że każdy region mówi po swojemu, jada co innego i w znacząco różnych porcjach, że w Sevilli Wielki Tydzień jest teatrem, a Eskadi to kraina dziewczyn z grzywkami jakby ciętymi toporem, że żaden Bask nie postawi nogi na madryckiej ziemi. Trochę mieszam istotne ze zmyślonym, sądzę, że dozwolone.

Łatwy sex, smutne filmy

Łatwy sex, smutne filmy jest filmem argentyńskim. Z kilku powodów najbliższym mi spośród oglądanych. Dlatego choćby, że sięga po cudzysłów, czyli znak podwójności, ekwiwalencji i umowności. W Buenos Aires żyje Pablo, scenarzysta. Na co dzień nauczyciel (szkoła streszcza się w jednym zdaniu – Pablo oddaje uczniom prace: „Przeczytałem wasze wypracowania. Słabo, dzieciaki”). Z przekonania pisarz, aktualnie wymyślacz intrygi komedii romantycznej na zamówienie. Bagaż nieudacznictwa dźwiga z wdziękiem i całkiem świadomie. Przecież ani sztampowa historia miłosna, ani własne życie uczuciowe (rzuca go partnerka) nie są tym, czym powinny być. Jak dla mnie to wystarczający powód, by trzymać za niego kciuki. Niech się uda ta kom.rom. i niech się wszystko odwróci.

Już to, że istnienie opowiadacza przyprawia historię miłosną umownością, jest ocalające. Poza tym ta historia powstaje na naszych oczach i – jak poucza Pablo – składa się z klisz. Skoro to wiemy, to jakoś pryskają opory niedowiarstwa i … niech już sobie będzie. 

Oni muszą być trochę nie stąd: Marina i Victor spotykają się w Madrycie. Najłatwiej wymyślić ostatnią scenę, więc ona leci na początku. Odnajdą się, pogodzą i zanim coś się posypie, trwa „moment wieczności”, czyli są „na zawsze” razem. Ok, klisze następne: nieśmiały przyjaciel-fajtłapa, który ma jeszcze gorzej od amanta nr 1; przyjaciółka amantki, przebojowa, ale pomimo pozorów samotniejsza od Mariny; niespodziewany związek między tym dwojgiem z drugiego planu, po to, by plan pierwszy miał powód do zetknięcia… Czas odnalezienia, czas próby i rozstania, czas pustki w głowie opowiadacza. A gdy już będzie postawiona ostatnia kropka w scenariuszu, scenarzysta znajdzie impuls, by ożywić własną historię. Wystarczy otworzyć leżącą na biurku książkę, podrzuconą przez niegdysiejszą koleżankę. Jest ok. Może tylko tytuł nie bardzo mi się klei z filmem.

Ta noc jest moja

A jeśli chodzi o film Ta noc jest moja, to ja się z zaimkiem nie jednoczę. Konia z rzędem, kto uporządkuje tematy i wyprostuje zakręty. Na rozdzielenie wątków nie ma co się porywać, bo są same supełki.

Noc sylwestrowa w październiku. Trzeba ją nagrać dla telewizji. W izolowanym od zamieszek społecznych studiu zgromadzone są gwiazdy, gwiazdki i statyści. Gdybym tu wyliczyła, co się dzieje, nie brzmiałoby wiarygodnie. Wyliczę.

Młoda kobieta przechwala się bliznami i przynosi pecha. Matka z krzyżem-olbrzymem, najchętniej uciekłaby z gwiazdorem. Dwie wariatki polują na spermę Strażaka, by mieć haka na alimenty. Liszajowaty Yuri ma kompleksy i nie lubi przybranego ojca. Największym desperados jest autor tekstów piosenek, których piosenkarz nie chciał śpiewać. Może zabić, może uwielbić. Raz po raz spada ludziom na głowę kamera (klamot), bo kamerzystę rozkojarzają ładne dziewczyny. Nieśmiałemu wiatr w oczy i pożar w domu. Szaleje jakiś impresario. Jedzenie jest sztuczne, za łyk wódki słono się płaci. A Carmen Machi siedzi w wozie transmisyjnym do góry nogami.

Ale to niczemu nie przeszkadza. Też można obejrzeć con mucho gusto, byleby nie porywać się na racjonalizację. Nie chcieć za dużo rozumieć, nie wszystko śledzić, nie irytować się, nie pędzić myślami do jutrzejszych zadań. Wszak jest mañana, niech trwa. A kto ominął hiszpański tydzień, trudno, niech stosuje lokalne terapie.

Sexo fácil, películas tristes. Ocho apellidos vascos. Ocho apellidos catalanes. Mi gran noche. Un día perfecto para volar

 

Moonrise Kingdom

Jeszcze jeden Wes Anderson (po Fantastycznym Panu Lisie i tegorocznym Grand Budapest Hotel).
Można powiedzieć: nowy kontynent, bo każdy z filmów tego reżysera to odrębne przedsięwzięcie. Z wyraźnie jednak wyczuwalną sygnaturą. To moje trzecie zanurzenie. Nie będę się wymądrzać na temat charakteru pisma Andersona, bo jedyne, co umiem, to wskazać pojedyncze zawijasy i pochylenia. Znaczy się: poczucie humoru, niedzisiejszą elegancję (jako status quo, oczywiście przez niektórych naruszane), lekkość, reżyserską dbałość o detale (scenografia i muzyka po równi) i mocne nazwiska w obsadzie (Bill Murray, Tilda Swinton, Edward Norton oraz Bruce Willis i Frances McDormand).
MOONRISE KINGDOM. Suzy i Sam

Co do charakteru pisma – całkiem dosłownie – jest rewelacyjny. Spójrzcie tylko na wypisane w ekspozycji nazwiska aktorów! A kto dotrwa do finału, ten przez 5 minut może podziwiać cudne esy-floresy tańczące koncertowo w napisach końcowych. Serio mówię. Ten film ogląda się od A do Z. Choćby dlatego, by wysłuchać pełnej orkiestracji Benjamina Brittena, od której film się zaczyna i na której kończy. O co chodzi? O nagraną na płytę lekcję słuchania orkiestry (wariacje rozpisane na poszczególne sekcje i ich zespolenie). Wszystko to przeprowadzane na kompozycji Purcella. To jeden z bohaterów muzycznych. Drugim jest Alexandre Desplat odpowiadający za soundtrack do Moonrise Kingdom. I rozebrany na części składowe w muzycznej suicie, z której pochodzą ostatnie filmowe dźwięki.

Bardzo krótko o treści. Akcja trwa trzy dni – od 2 do 5 września 1965, kiedy to wyspę nawiedzi historyczny sztorm. Po czym niektóre rozstrzygnięcia zostaną dopowiedziane w epilogu. Na wyspie rozbił swe namioty hufiec harcerski (Edward Norton jest harcmistrzem). Porządku pilnuje poczciwy nieudacznik kapitan Sharp (Bruce Willis). Mieszka tam zwariowana rodzinka prawników (Murray i McDormand) z trójką małych synów i nastolatką Suzy. Sceneria pierwszorzędna (szlaki plemion indiańskich). Raz po raz zza krzaka wyskakuje narrator i wtrąca swoje trzy grosze. A sedno to ucieczka dwojga młodocianych: harcerza Sama Shakusky`ego i wspomnianej wyżej Suzy Bishop. Mają po 12 lat. Pokochali się jakby czytali Szekspira. Rozumieją się nawzajem tak bardzo, jak bardzo nie rozumie ich nikt inny. 

I tak po prawdzie to nie chcę już niczego porządkować. Zwłaszcza podążać za fabułą. Pozostaje więc wyciągać z pudełka smakołyki. Rekwizyty.

Sam i Suzy prawie się nie znają. Widzieli się raz jeden, lecz pisali dużo listów. Każde ucieka ze swojej niedoli, a spotkać się mają na środku łąki. Co zabrali w drogę? Kluczowe pytanie – czego potrzebuje człowiek, by przeżyć choć kilka dni bez domu? Ona wzięła: lornetkę, adapter na baterie, kota w koszyku (plus karma), leworęczne nożyczki i walizkę z książkami! On: lisią czapkę, której nie zdejmował mimo upału, mapy, namiot, dwa śpiwory i nawet wodę (choć miał teorię, że wystarczy ssać kamyki). Myli się, kto powie „chłopak bystry, dziewczę gapa”. Wszystko było przydatne w swoim czasie. Adapter: by słuchać muzyki i tańczyć, nożyczki, by dziobnąć wroga, a książki to już w ogóle były hitem. Suzy czytała na głos swe ulubione powieści o mocach magicznych. Shakusky (a potem i cała drużyna harcerska), słuchał i albo myślał, albo spał. Pamiętać i wnioski wyciągnąć: choćby walizkę trzeba było na szczyt wnosić, przenigdy nie wychodź z domu bez najpotrzebniejszych lektur. Wśród napisów końcowych wszystkie powieści są zidentyfikowane. I jest tam również powieść Juman Malouf, libańskiej pisarki i ilustratorki, która w kolejnym już filmie Andersona macza palce. Plotki mówią, że to dziewczyna Wesa. Jest adresatką dedykacji.

Co jeszcze? Lornetka. Suzy się z nią nie rozstaje. Czy patrzy w dal, czy wokół siebie – zawsze przez szkła zastępcze. Więc może to zabezpieczenie przed zbyt nachalnym światem? Filtr, dzięki któremu widzi na swój sposób, jakoś przejmuje władzę nad tym, co pcha się przed oczy.

Biżuteria: broszka przypięta do mundurka Sama – babska, z perełkami, pamiątka po mamie. I kolczyki podarowane Suzy, którymi Sam przebija jej uszy (rany, inicjacyjnie to wygląda). Zielone żuczki. 

Wymieńmy jeszcze elementy stroju: bejsbolówka i okulary kapitana Sharpa. (Czy Bruce Wilis kiedykolwiek bardziej przypominał niezdarę?) Pstrokate spodnie depresyjnego Murraya. I niepasujące do siebie części stroju jego żony. „Obuwie kościółkowe”, w jakim Suzy wyrusza w świat. Beżowy mundur, w który wciska się Edward Norton.

Dalej: magnetofon harcmistrza Warda, do którego przemawia, czyniąc zapisy głosowe swych rozterek. Rower pani Bishop, na którym najchętniej zwiałaby gdzie pieprz rośnie, gdyby tylko nie była mamą dzieciom i żoną mężowi. Megafon, którym wzywa domowników na kolację. I chyba cały dom Bishopów, może w lekkiej ruinie, ale budzący miłe skojarzenia. Wszyscy tam coś czytają albo słuchają muzyki. Anderson rozpoczyna opowieść, prezentując domostwo zdecydowanym szwenkiem, którym ogarnia wszystkie zakamarki i tworzy wizualny odpowiednik lecącej w tle orkiestracji. Bo i dźwięki, i obrazy są symultaniczne. 

Dlaczego akcja dzieje się w 1965? Jeśli to portret sentymentalny, to nieco cofnięty w czasie. Wesa Andersona nie było jeszcze na świecie. Może ma to coś wspólnego z adresatem drugiej dedykacji (In Memoriam) – Davidem S. Andersonem? „For his enthusiastic encouragement end generosity – and his invaluable scouting guidance”. Po prostu podróż w przeszłość.

Dla kogo film? Można, podobnie jak Fantastycznego Pana Lisa, zaliczyć tytuł do kina familijnego. Ale z nadwyżką, ze specjalną dawką wyrafinowanych konfitur domowej produkcji, z którymi żaden dżem nie wytrzyma konkurencji. 

Dla mnie spotkania z filmami Wesa Andersona mają moc kojącą. Po nadmiarze obrazów z bieżącego repertuaru i zachłannym połykaniu mniej strawnych (lub choćby skrajnych w smaku) potraw – przyszedł czas na coś łagodnie dowcipnego. Na uśmiech, po którym można, nie obawiając się koszmarów, zasnąć. A coś tam w sny się wmiesza: obraz lub jakaś melodia.

Kochankowie z Księżyca (Moonrise Kingdom), reż. Wes Anderson, USA 2012

Mr Fox, fantastyczny

Fantastyczny Pan Lis, reż. Wes Anderson, USA 2009

…na poprawę humoru, ucieczkę przed zmęczeniem, na brak życiowych przygód…

Mr Fox. Śniadanie u LisówŚniadanie w norce Państwa Lisów: fantastyczny On (George Clooney) i niesamowita Ona (Meryl Streep). Poza kadrem ich syn Ash (zielonooki) i bratanek Kristofferson (oczy błękitne). Ci dwaj niezmiennie w konflikcie, bo syn jest ciapką o wielkich ambicjach, a jego młodszy kuzyn bezwiednie utalentowanym bystrzachą. Plan pierwszy należy do Lisa. 

Dawno temu był lisim zagrożeniem okolicy. Najsprytniejszy, przebiegły, nieuchwytny. Głupie kury padały poderżnięte, a w Panu Lisie i w Pani Lis adrenalinka produkowała feromony szczęścia. Bywało niebezpiecznie, wręcz beznadziejnie – właśnie wtedy Pani Lis rzekła „I`m pregnant” i  „never more”. Lis miał przed sobą jeden kierunek: wybawić ukochaną z opresji, znaleźć „another job” i zostać Tatą. Tak ujarzmiono lisią naturę. Pan Lis przemienił się w felietonistę. Dobrze było, ale bez soli i pieprzu. Natura dała o sobie znać – to było nieuchronne.

Samo się życie prosiło, by je brać w łapki i ssać. Trzech wrednych farmerów w sąsiedztwie: gruby, mały i chudy (Boggis – kurza farma, Bunce – chyba gęsi i Bean – produkcja cedru, wina jak czyste złoto). Lis kupił przecenione kominiarki i ruszył w tan. Dodawać, że napytał sobie biedy? Ej, kłopoty Lisowi służą! Jak inaczej miałby pokazać skalę swej „fantastyczności”? Co tam, że mu odetną kitę – to będzie jego znak szczególny. Podobnie jak – podpatrzone u Clooneya! – strzelanie palcami i cwaniackie cmoknięcie. 

Mr Fox. Szczur w piwnicy

Szczur o krwistych oczkach (Willem Dafoe) jest rodem z gangsterskiego kina. Rozpijaczony, ze sprężynowcem w kieszeni, zaczepny i łajdacki. Lecz w ostatnich chwilach życia budzący zrozumienie i sympatię. Cóż, grał w niewłaściwej bandzie. Gdy jednak prosi o przedśmiertny łyk złotego cedru, to dałabym mu całą beczkę. 

Szczur był na służbie u człowieka. Pozostałe zwierzęta zwarły szyki, broniąc swego interesu, honoru i innych imponderabiliów. Chcąc je przedstawić, sięgnę po jedną z piękniejszych scen. Otóż, gdzieś w podziemnym korytarzu, w niezłym impasie, gromadzi się zwierzęca brać poturbowana przez farmerów. Pan Lis ogłasza swój (nie pierwszy) genialny plan („Wszystko albo nic”) i wznosi toast. Naprawia nim błąd, gdy nierozważnie pysznił się przy suto zastawionym stole. Teraz są głodni, kieliszek wyobrażony, gardło suche, ale słowa właściwe. Szacunek dla każdego. O sobie wspomni na końcu. Pamiętacie przemowy Wilka z Wall Street? Jeśli można im przeciwstawić coś o równej sile motywującej do działania, to są to słowa Pana Lisa.

„Widzę grupę dzikich zwierząt. Z ich nieokiełznaną naturą i talentami. Z łacińskimi imionami, mówiącymi wiele o ich DNA. Każde ma silne i słabe strony, zależnie od gatunku. Te piękne różnice być może dadzą nam cień szansy na uratowanie mojego bratanka i pozwolą mi wynagrodzić Wam wątpliwą atrakcję przebywania tutaj. Tylko tak pomyślałem. Dziękuję za uwagę. Na zdrowie”.  I po gromkiej aprobacie zaczyna się spis wszystkiego, co każdy z osobna wnosi do wspólnoty. Fantastycznym pomysłem Fantastycznego Pana Lisa są te łacińskie imiona. Tożsamość rośnie jak na drożdżach. Najmniejsza myszka staje się olbrzymem. Lutra lutra! (wydra) i Talpa europea! (kret), i Oryctolagus cuniculus! (królik), i Castor fiber! (bóbr), i Meles meles! (borsuk), Mustela nivalis! (łasica), aż po Microtus pennsylvanicus! (nornik łąkowy,  myszowaty gryzoń).

Wes Anderson i LiskiChociaż nie. Może jeszcze lepsza jest scena późniejsza. Gdy Lis (Vulpes vulpes) spotyka Wilka (Canis lupus) i prezentuje się jako poliglota.

Niezliczone są rzesze tych, którzy znają od dawna Fantastycznego Pana Lisa (2010). Niemały procent – zakładam – widziało film kilkakrotnie. Ja do nich zamierzam dołączyć. Tyle tu różności! Bo to i kino familijne, i komedia pełna mrugnięć i parodii, i po prostu: film emanujący gracją, wdziękiem i inteligencją. Jak Meryl Streep i George Clooney. ;)

l`air de panache

Grand Budapest Hotel, reż. Wes Anderson, USA & co. 2014

Wygrany Złoty Glob dla najlepszej komedii 2014 i dziewięć (!) nominacji do Oscara, w tym dla najlepszego filmu i reżysera. W odróżnieniu od konkurencji, która dopiero co wchodzi na polskie ekrany, film Wesa Andersona można było obejrzeć niemal rok temu. Ja dopiero co, przed kilkoma dniami, za to dwukrotnie. Komedia? Komedia kryminalna, ale też miks gatunków, cytatów, aluzji. Doborowa obsada – i nie w tym nawet rzecz, że główną rolę powierzono Ralphowi Fiennesowi, ale że tu każda scena, każdy epizodzik ma swego gwiazdorka. Spośród aktorów z plakatu wymieniam tych największych dla mnie: Ralph F., Tilda Swinton, Harvey Keitel, Jude Law, Wilhelm Dafoe i Bill Murray. 

Cacko. Piękna muzyka Alexandre`a Desplata. Obraz – scenografia, zdjęcia, dopieszczenie wyglądu postaci – bajeczny. Ot, domalowywany co rano przez boya hotelowego wąsik, piękna Agata ze znamieniem w kształcie Meksyku na twarzy, Jopling (Dafoe) z dziesięcioma metalowymi sygnetami, gotów przyfasonować uzbrojoną dłonią w jakieś niepokorne ciało (lub obciąć paluchy!). Każda postać odszyta jest na miarę. Każda scena wykadrowana z namysłem. Zarówno plener (Zubrowka leży na wschodzie Europy, więc to chyba podrasowane Karpaty), jak i wnętrza Hotelu przyjemnie prowadzą oko. Schody. Winda. Hol i korytarze. I miejsce konsjerża, który ma na oku wszystko i gwarantuje, że nikomu nie przydarzy się nic niemiłego. No chyba że świat się zawali, co przecież się zdarza i to wcale nierzadko.
Grand Budapest HotelZ fabułą podobnie: w szkatułce szkatułka ze szkatułką, klamra ramy niczym kurtyna odsłania się i opada, a w środku opowiadacz snujący retrospektywną narrację.

Rama mówi: ten film to książka. Biegnie piękne dziewczę na cmentarz, na grób pisarza i składa votum wdzięczności (klucz hotelowy), otwiera książkę i zamyka ją w ostatnich kadrach. A pisarz to niegdysiejszy hotelowy gość, któremu właściciel zawierzył historię, by on po latach noszenia jej w sobie w końcu wydał i tym samym uwiecznił dawno miniony świat. 

I tu bardzo ciekawa rzecz: jak dawno miniony? Hotel, podupadły w latach 60., tętnił życiem w latach 30. W nich ulokowana jest skoczna i pełna wdzięku główna osnowa opowieści. To czasy, kiedy legendarnym konsjerżem był M.Gustave H. (Ralph Fiennes). Działo się wtedy, oj, działo! Morderstwo, kradzież, pościgi, więzienie (otoczone fosą z krokodylami!), podstępy i intrygi w białych rękawiczkach. Dopóty, dopóki żył Gustave H. Potem  wszystko z wolna blednie. Żyje jego sukcesor, Zero Moustafa, ale nie ma już dawnego świata. Zniszczyła go może wojna, a może po prostu fala bylejakości, obniżenia poziomu usług, oczekiwań, standardów. Ciekawe zdanie pada na koniec zwierzeń p.Moustafy, gdy sugeruje pisarzowi, że chodzi o mityczne „dawniej”. Nie ma już świata M.Gusave`a? A kiedy był? – „jego świat zniknął, nim on sam się w nim pojawił”. Ronimy więc łzę sentymentu za iluzją. Trzeba przyznać: iluzją, którą niektórzy potrafią „z niewypowiedzianym wdziękiem” podtrzymywać.

O tym jest film. Gdy oglądałam po raz pierwszy, pomyślałam: niedużo, ale ładnie. Tym ładniej, że nie tylko świat był kiedyś inny, lecz i kino. Grand Budapest Hotel wskrzesza jedno i drugie. Można nakarmić oczy iluzją starego kina. Wiązka lejtmotywów – mistrz i uczeń, romantyczna opowieść, ucieczka przed złym bogaczem, wykradanie się z więzienia, pościg nieposkromionej bestii (ten osygnetowany Dafoe!), kradzież cennego obrazu etc. Garść starych chwytów aranżacyjnych – staroświeckość, elegancja, coś jakby reanimacja obrazów, które już kiedyś oglądaliśmy, lecz pewnie nigdy wszystkich naraz i w takiej obróbce.

Za drugim razem film zyskuje na wartości. Bo to film wielokrotnego użytku, do aplikowania sobie w całości lub w porcjach. Wyobrażam sobie taką sytuację, że oglądam i z sekundowym wyprzedzeniem mówię filmowe dialogi. Poszczególne kwestie padają w niezależnych od siebie scenach:
„Dlaczego znowu stajemy na polu jęczmienia”. (Tak zapowiada się wtargnięcie barbarzyństwa. Wojskowa kontrola pociągu).
„Breja, panowie. Są chętni?” (Gustave rozwożący więzienną zupę).
„Wchodzę do łóżka z wszystkimi przyjaciółmi”. (G. oskarżony o romans przez syna zmarłej D.).
„Nie wiem, jaki krem stosują w kostnicy, ale chcę go mieć”. (G. pochylony nad leżącą w trumnie Madame D. – by ją pocieszyć, że dobrze wygląda).
„Wybacz, ale mamy mały nożyk na gardle” (G. w beznadziejnej sytuacji sięga po pomoc klanu konsjerżów).
Grand Budapest

Nie tylko riposty, również sceny, sekwencje i ich tempo. Mistrzowski szyfr dla tych, dla których Grand Budapest Hotel będzie filmem kultowym. Utrwalę kilka moich ulubionych.

* Ot, rozmowa kwalifikacyjna, w której M.Gustave diagnozuje młodziutkiego boya – tego z dorysowanym wąsikiem i wiecznie zdziwionymi oczyma. Pyta go o doświadczenie – słyszy mizerną wyliczankę, że zmywak, sprzątacz, kuchenny… Notuje: zero. Pyta o kwalifikacje. No, szkoła się spaliła… Notuje: zero. Rodzina? Tu boy poważnieje, bo stracił biedak wszystkich: zero. Puenta podwójna. Boy ma na imię Zero. I ostatecznie zgarnia całą pulę punktów, bo prawidłowo odpowiada na kluczowe pytanie: – Dlaczego chcesz być boyem? – A kto by nie chciał?! Grand Budapest Hotel to prawdziwa instytucja!

 * Gustave w więzieniu, boy Zero Moustafa i jego piękna zdolna narzeczona cukierniczka starają się mu pomóc. Wysyłają do więzienia paczkę z ciastkami od Mendla, tak pięknymi, że strażnik nie odważy się ich zepsuć, nie wykryje więc obtoczonych wypiekiem narzędzi. A wygląda to z grubsza tak. Kontroler przy taśmie, na której przesuwają się dary dla więźniów. Ser – ciach, pach, siup. Jedzie dalej w kawałkach. Chleb – pach, bach, bach. Pokrojony. Kaszanka – w plasterkach. Ciasteczka – „miód malina”, tego nie wolno zbezcześcić.

Grand Budapest Hotel1* Nie, no cały więzienny rozdział jest bezbłędny! Kompletnie absurdalna ucieczka. Jeszcze zanim zaczęto kopać tunel kilofkami, Gustave H. wysłuchuje projektu. Autorem jest Ludwik (Keitel!). Rozkłada mapkę przekopu. Na co Gustave z podziwem:
– Kto to narysował?
– Jak to kto? Ja – odpowiada Ludwik.
– Świetna kreska, Ludwiku! Masz zadatki na artystę – wzdycha ze znawstwem Gustave.

Ucieczka w stylu slapstickowym (dużo zamieszania, spontanicznych reakcji, w którym nie o efektywność chodzi a o fason). Ot, pokonywanie bieżących przeszkód – cięcie kraty w oknie. Przekradanie się przez sypialnię strażników i przeskakiwanie przez nich jak przez płotki. Tekścik rzucony w podzięce więziennemu olbrzymowi, który na czas uciszył donosiciela: – Dzięki, przemiły, życzliwy człowieku.

 * I tu muszę wymienić późniejszą o chwilę sekwencję alarmu wśród konsjerżów. Gustave w szczerym polu znajduje budkę telefoniczną i jednym telefonem uruchamia ratunek. Jeden ruch Gustve`a i długi łańcuch priorytetowych telefonów w branży.
Albo: równie zorganizowana akcja mnichów, potajemnie przemycających go przez pola, lasy, góry – do konfesjonału. Z co chwila padającym pytaniem: – M.Gustave H. z Grand Budapest Hotel? – Tak. – potwierdza oczywistą oczywistość Gustave.

* Ale wrócę do więziennej ucieczki, której finał uświadomił mi, co jest kluczem do postaci legendarnego Gustave`a H. A może i kluczem do filmu. Mogę po kolei, a mogę z ratardacją: kluczem jest zapach. L`air de panache.

Otóż, gdy zbiegli więźniowie uścisnąwszy sobie dłonie, rozeszli się spod więzienia każdy w swoim kierunku, Gustave i Zero stali tam jeszcze pod osłoną nocy dłuższą chwilę. Konwersując. Cierpliwość Gustave`a mocno została nadwerężona, ale pękł dopiero przy perfumach. W skrócie wyglądało to tak. 

grand-budapest-nose

 – Którędy do kryjówki? – Gustave spokojnie liczy na zmysł organizacyjny boya.
– Nic nie znalazłem. Rozpytywałem, ale…
– Nie ma kryjówki? Serio? Jesteśmy zdani na siebie? (…)
– Czas założyć przebranie.
– Jesteśmy przebrani – odpowiada Zero.
Gustave przypomina, że mieli sobie dokleić nosy i brody, na co Zero:  – Sądziłem, że pan zapuszcza.

Gustave przełyka rozczarowanie, które wzmożoną falą zaleje go za moment.
– Trudno. Spryskaj mnie trochę l`air de panache.
(ośla mina kochanego boya) Zapomniałem zabrać – mamrocze Zero.
– Co?! Zapomniałeś zabrać l`air de panache? Niewiarygodne! Jak mogłeś?! – wpada w „lekką furię” najcierpliwszy z konsjerżów. Nim  jednak zaczną w te pędy zmykać, trochę pogaworzą. I zasłuchają się w słowa wiersza, które przerwie alarm. – Zapamiętaj, gdzie skończyłeś – rzuca Gustave. Bo łasy jest na poezję jak inni na pączki (np).

Zapach, który poprzedza pojawienie się Gustave`a i zostaje chwilę dłużej niż on. I choć jako widz pozostaję poza zasięgiem, wyobrażam sobie tę intensywną, emanującą, ubraną w komunikat o sobie postać. Właściwie nie muszę zgadywać – marka GBH oferuje szyprowo-kwiatowe perfumy dla mężczyzn. Mają dość złożoną recepturę. Najnowsze (2014) zawierają: bazylię, bergamotkę, mandarynkę, petitgrain i zielone jabłko (nuty głowy); jaśmin i różę (nuty serca) oraz żywicę bursztynową, kastoreum, cedr, mech dębowy, paczulę i piżmo (jako bazę).

Mężczyzna w oparach zapachu. Ten perfum to lejtmotyw, nie mniej ważny od obrazu „Chłopca z jabłkiem” czy ciasteczek od Mendla. Znak rozpoznawczy, po którym szef policji wywąchał, że Gustave H. podróżował zatrzymanym pociągiem. Coś, co wśród największego zamieszania dostarczy jeden z konsjerżów, pamiętający, że choćby 15 mililitrów, ale zawsze. Gustave bez zapachu, byłby jak Grand Budapest Hotel bez Gustave`a. Nieco uogólnię: film Wesa Andersona jest uperfumowany. Dla spragnionych chleba z masłem, czystej wody i deszczu o świcie ta opowieść może mieć za dużo dodatków. Ale wiadomo: czasem właśnie dla dodatków ma się ochotę obejrzeć film. I nie ma nic złego w hojnie wrzuconych do sernika rodzynkach.

***

aneks
Grand Budapest Hotel zdobył sporo oscarowych nominacji (najlepszy film, reżyser, scenariusz oryginalny, zdjęcia i montaż). Wygrał w kategoriach: najlepsza scenografia, kostiumy, charakteryzacja i fryzury oraz muzyka oryginalna.

pani z przedszkola

Pani z przedszkola, reż. Marcin Krzyształowicz, Polska 2014

Pani z przedszkolaWszystko przez to, że potrzebowałam komedii romantycznej. Nie jestem amatorką gatunku, ale czasami dobrze zobaczyć zgrabnie skrojoną  opowieść z humorem, happy endem i wątkiem miłosnym. Miał być Scenariusz na miłość albo Love, Rosie, ale zniknęły tego dnia z repertuaru. Metoda klin klinem podsunęła mi rozwiązanie: zastąpić kom.rom. zwykłą kom. Padło na Panią z przedszkola, bo to był dzień jej premierowych seansów. Skusił mnie zwiastun. A trzeba było wiedzieć, że uleganie pokusom szkodzi: na biodra, na sumienie i na poczucie sensu. Zależy od pokusy.

Można by walić na odlew w te zwiastuny. Skąd się toto wzięło i komu służy? Dobre filmy rozwala. Złym zwiastuje rozczarowanie. Na przykład Whiplash – świetny film o mistrzowsko rozegranym napięciu. Zobacz zwiastun, a masz rozwaloną całą strategię. Pożycza sobie sceny efektowne, ale zarazem przełomowe, łącznie z finałem, który jednak nie powinien być odkryty przed czasem. Z Panią z przedszkola jest inaczej, bo dramaturgia filmu jest dużo słabsza (lub delikatnie mówiąc: inna).

W zwiastunie mamy świetną Krystynę Jandę w roli neurotycznej babci, którą irytuje wnuk zbyt wolno robiący babki z piasku. Albo zjadający opłatek podczas wigilijnej wieczerzy. Tu w sukurs małemu przychodzi ojciec (Adam Woronowicz), który, owszem, podsuwa mu kolejny, bardziej wypasiony, z Matką Boską. Aktor – myślę sobie, oglądając trailer – trafiony w dychę. Gra gapowato i błyskotliwie, męsko i tatusiowo, aż się prosi o wysadzenie z siodła i obserwację poczynań w jakiejś nietypowej sytuacji. Tworzy parę z Agatą Kuleszą, która choć ostatnio obsadzana w wielkich dramatach, w komedii czuje się jak ryba w wodzie i niemal na pewno nie zawiedzie. A przede wszystkim można się tu spodziewać tytułowej pani z przedszkola, czyli Karoliny Gruszki, na którą poszłabym, bo dawno nie widziałam, nawet gdyby nie mignęła w zwiastunie. A mignęła: powabem, eterycznością, no… choć nie było tego na plakatach, obstawiałabym komedię romantyczną.

Tymczasem komedia jest mocno rozrzedzona. Jeśli odjąć gagi znane ze zwiastuna, to w ogóle nie ma się z czego śmiać. Rozmija się więc moje zapotrzebowanie i obietnica wypisana wielkimi literami na plakacie (Komedia, jakiej nie było!) z tym, co wyświetla się na ekranie. Nadużycie co prawda niewielkie, bo gdyby zmienić zaimek i znak interpunkcyjny, byłoby ok: Komedia, której nie było…

Czy to źle? A kto to wie. Może  i dobrze, choć nie tak, jak być miało. Spod wierzchniej warstwy przebłyskują jakieś zręczne pomysły. Na przykład klimat rodzinki widzianej przez pryzmat wspomnień mężczyzny, będącego niegdyś tym czteroletnim berbeciem z przedszkola. Albo konstruowanie latawców, które nigdy nie mogą się wzbić w niebo. Pani z przedszkola z błękitnymi skrzydłami. Aktorzy nie rozczarowują. Nie przekonuje mnie autorski projekt Krzyształowicza. Odpowiada za scenariusz i reżyserię, film dedykuje własnej mamie i to od niego zależy, o czym on tak naprawdę opowiada. A to jest właśnie niejasne. I nie dlatego, że nie odczytuję wielopłaszczyznowości Pani z przedszkola. Za dużo tu płaszczyzn, które nie zaskakują w punkt. Jakby się uruchomiły zębate koła, które w siebie nie trafiają. 

Chciałam napisać jadowitą recenzję zatytułowaną: „wystarczy zwiastun”, ale złość mi się rozcieńczyła. Naszła mnie wątpliwość, że być może film komu innemu zaoferuje coś ciekawego, a poszczególne sceny wskoczą we właściwe szyny i wszystko zagra jak trzeba? Niewykluczone. Ja tylko wypunktuję, co moim zdaniem jest pudłem.

Primo: wizyty u psychiatryOpowieść o rodzince przedszkolaka jest retrospekcją snutą podczas terapii. Dawny przedszkolak ma lat circe 35 i problemy z przedwczesnym wytryskiem. Dziędziel w roli psychoterapeuty doradza więc, by opowiadał, manipulując przeszłością. Koncept jak balon – nic, tylko przekłuć. Te opowieści wariantywne są … niespójne, nieprzylegające, przypadkowe chyba, a w każdym razie ja sensu nie odczytałam. Bohater na kozetce jest nijaki, tyle o nim wiadomo, co ten wytrysk, który jest przedwczesny. Leży koncept, leży film. Leży i kwiczy.

Secundo: narracja z offu i zmanipulowany dzieciak (swoją drogą przesympatyczny). Czterolatka gra chłopiec o imieniu India, uroczy, jak to dziecię. Nie mówi nic, po prostu jest. Za niego, z offu odpowiada Cezary Morawski. Chwilami wygląda to na kliszę przeboju I kto to mówi? (komedia amerykańska z Travoltą i Kirstie Alley). Śmieszne to nie jest, więc ratunek jedynie w tym, że ktoś dopatrzy się sensu, który mi umknął. 

Tertio: motyw lesbijski, a zwłaszcza pierścionek w łechtaczce. Bo nie rozumiem. Komizmu się nawet nie doszukuję. Oczywiście, wszystko to być może: przedszkolanka (Karolina Gruszka) ma prawo zakochać się w mamie przedszkolaka. Zwłaszcza, gdy ta mama (Agata Kulesza) nie jest najszczęśliwsza ze swoim zbzikowanym mężem (Woronowicz), wiecznie klejącym latawce. Przyznaję, brak mi argumentów, by wyjaśnić, dlaczego to nie przekonuje. Po prostu.

Quatro: przerysowana pani z tv (Anna Oberc) i Łukasz Simlat, który nie ma czego grać. Zwłaszcza Simlata mi żal. Nie żebym nie doceniała problemu z tym wytryskiem (terapeuta zna łacińską nazwę, szkoda, że nie zapamiętałam). Na miły Bóg, nie może przecież być tak, że jak się w dzieciństwie wącha z Tatą klej do latawców, to przez całe życie ma się ubytki na osobowości.

I na koniec eleganckie wnioski edukacyjne: 
a) Ktoś powie, że niepotrzebnie się czepiam, szukając komizmu, gdzie go być nie musi. Otóż, primo: musi, bo trailer sugerował, dystrybutorzy obiecywali, a reżyser szczyptę gagów na przynętę wrzucił. Secundo: jeśli nie komizm, to co? Wszystko, czego się dopatrzę, po chwili znika bez rozstrzygnięć.

b) Nie wierz nigdy trailerom. Najlepiej ich nie oglądaj. No, wiem, że seans w kinie człowiekowi nie odpuści. Ale gdyby ktoś znalazł sposób na skuteczną kontestację tych spojlerów, to proszę się nim podzielić.

c) Jeśli ktoś ma dużo czasu i lubi nieśmieszne komedie lub lekko zabawne filmy o bardzo ulotnym sensie, to koniecznie powinien zainwestować w bilet na Panią z przedszkola.

fugazi (wilk z wall street)

Wilk z Wall Street, reż. Martin Scorsese, USA 2013

„- Wiesz, co to jest fugazi?
– Lipa.
– Fu-gah-zi, fu-gay-zi, czyli ściema, pic na wodę”.

Nowojorska knajpka, gdzie przy stoliku maestro wtajemnicza adepta. Jordan Belfort (Leonardo DiCaprio) jest początkującym brokerem, Mark Hanna (Matthew McConaughey) to wyluzowany, cyniczny szpaner. Piękna scena! Mistrzostwo McConaugheya, wystukującego swoiste mruczando i z uśmiechem filozofa objawiającego elementarne reguły gry. Brak skrupułów przy drenażu kieszeni klientów. Narkotyki, by nakręcić haj intelektu. Seks dla odreagownia napięcia w ciele. Psychosomatyczny savoir vivre. Popisowy epizodzik. Ale cichutki DiCaprio (z rozrośniętym apetytem na kasę), onieśmielony, lecz podrajcowany i pytający nieśmiało: czy używki nie przeszkadzają w pracy? – też zapada w pamięć.

Wilk z Wall Street. plakat

Zaczyna się jazda bez trzymanki (bez zasad, bez hamulców, bez refleksji).
Z hiperspożyciem i megaodlotem.
Z „towarem” w ilościach hurtowych. Dużo dragów, ekscesów i przekrętów. Łukasz Muszyński na FilmWebie (dobra recenzja) nazywa ten świat „królestwem zwierząt w rui”, a sam film brokerską wersją Chłopców z ferajny. Dodajmy: to komedia! Choć rzeczy same w sobie śmieszne nie są.

I za jedną z głównych myśli po seansie uważam tę o niesamowitej sile perswazji (gra aktorska, tempo i ton), która hibernuje refleksje. Scorsese nie tylko trafia tym filmem do czołówki niegrzecznych tytułów, ale bez najmniejszej dozy moralizatorstwa pokazuje, jak łatwo się wkręcić. Widzieć żenadę, ale bić brawo dla stylu. Rozumieć, że by mieć, trzeba komuś zabrać, ale zapominać o wydrenowanych w okamgnieniu. Nie mieć złudzeń, że zachłanność może cokolwiek naprawdę dawać, ale uśmiechać się na widok nonszalancko rozrzucanych zielonych banknotów. Można widzieć w Jordanie Belforcie żałosnego kabotyna i nie móc oderwać oczu od wcielającego się w tę rolę DiCaprio. 

Grany przez niego Jordan Belfort to postać autentyczna. Ambitny typ. Zaczynał od zera, bez rodzinnych koneksji. Na przełomie lat 80. i 90. zdobył licencję maklera dzień przed krachem na giełdzie. Porażka stymuluje sukces. Swój dom maklerski (Stratton Oakmont) stworzył, przekształcając giełdę spółek groszowych. Sedno operacji polegało na sprzedaniu klientom nic niewartych akcji za niską cenę, ale z wysoką (50%!) prowizją. Kto umie wykreować popyt, ten zyskuje. Innowacja Belforta, która przyniosła mu prawdziwe kokosy, opierała się na dotarciu do bogatych inwestorów. Trzeba było oferować im poważne akcje, ale nic nie stało na przeszkodzie, by dorzucać w pakiecie ofertę akcji śmieciowych (tych, na których klient straci na pewno, a makler zawsze zyska). Nazwano to techniką „Kodak pitch” (Kodak na przynętę, śmieci w aneksie). Sława fałszywego Robin Hooda, który zabiera bogatym, daje swoim, przyciągała ryzykantów. Margines działań nielegalnych był szeroki jak wezbrana rzeka. Co doprowadziło do więziennej odsiadki, a przedtem do spektakularnej gry z prawem i konkurencją. Belfort – jak kot – ma siedem wcieleń. Siedem znaczy nieskończenie wiele. Dziś jest cenionym trenerem sprzedawców. Niższe loty, ale wciąż nie brakuje chętnych, by uczyć się u mistrza przekrętu. Biografia, która porusza wyobraźnię, a wyobraźnia hollywoodzkiego scenarzysty operuje paletą insywnych barw.

Wilk... Leonardo DiCaprioDiCaprio jest genialny.
Film ma wiele mocnych stron, ale świeżo po seansie w głowie szumi aktorstwo Leonarda. Poniżej kolaż kilku moich ulubionych scen – czytelny dla tych, którzy Wilka… już widzieli.

Najpierw szopa, bez komputerów, z której maklerzy wydzwaniają do listonoszy z wiadomą ofertą. I Jordan przy słuchawce (pozostali z wrażenia odkładają własne). Oferuje śmieć niczym złotko w celofanie. Mnie przechodzi dreszcz, by nigdy nie wierzyć sprzedawcom. „Listonosz” (chodzi o kategorię ubogich klientów) kupuje za wszystko, czym dysponuje. Widok miny współmaklerów – bezcenny.

Dalej: rozmowa z agentem FBI na jachcie. Belfort skąpany w luksusie, usiłujący wzbudzić zaufanie cnotliwego agenta, który podejmuje grę i nie da się osądzić, kto kogo bardziej nabiera. Dla tego dialogu, warto powtórzyć seans.

DiCaprio jako gość z charyzmą. Sama już nie wiem, czy mam mówić, że on tak gra, czy że naprawdę tę charyzmę w sobie nosi. Jego Belfort jest ćpunem z fantazją, obsadzonym w szeregu komicznych scen. Ale gdy w kryzysowym momencie staje naprzeciw wpatrzonych w niego maklerów, którym szefuje, staje się mistrzowskim retorem. Ja wiem, że Amerykanie mają to wpajane od dziecka: sztukę autokreacji i przemawiania do wspólnoty. Na ogół twierdzę, że na mnie by to nie działało. Tu jednak mogę przynajmniej zrozumieć, dlaczego działa. W ogóle: choć komediowa konwencja filmu operuje przerysowaniem, jest też wnikliwie demaskatorska i celna.

Wreszcie: sekwencja z narkotykami. Jordan i Donnie są w impasie, na pociechę biorą ponoć legendarnie mocne piguły. I nic. Mija kwadrans, drugi, trzeci, czwarty, i nic. Ale nadszedł moment, gdy jednak coś. I to, w jaki sposób DiCaprio gra pełzającego kierowcę z językową afazją, to jest  crème de la crème Wilka z Wall Street. Białe ferrari mknie, lawirując, niczym sterowany boskim zamysłem celnie wymierzony pocisk. Choć, gdy z chorej jaźni zdejmie się jedną warstwą i kolejną, to zdarzenia odzyskują alternatywną wersję. Można powiedzieć, że gra aktorska ma wiele aspektów i niekoniecznie najwyżej cenić takie spektakularne wygibasy. Jasne, prostota pozostanie szczytem wyrafinowania. Ale DiCaprio w roli Belforta na haju działa oszałamiająco.

***

Podobno percepcja filmu ostyluje między skrajnościami, do mnie dotarły zachwyty, wręcz peany na cześć reżysera. Jeśli więc mówią, że to jeden z najlepszych tytułów Scorsese`a, to jest powód, by osobiście to sprawdzić. Dodatkowym argumentem niech będzie kontekst, w jakim Wilka z Wall Street można osadzić. Z jednej strony Ziemia obiecana, z drugiej Tarantino!

Triumwirat golców, którzy nie mając nic, „mają w sam raz”, aby osiągnąć wszystko („zbudować fabrykę”) rozgrywa się w XIX-wiecznej Łodzi, gdy pieniądz przewartościowuje dotychczas obowiązującą etykę. Może nie na taką skalę jak w Nowym Jorku sto lat później, ale chodzi o to samo. Pieniądze trzeba kochać bardziej niż zasady, to cudowny katalizator wszelkich karier. Tyle że świat Wajdy (ściślej: Reymonta) ma jednak wciąż czytelne punkty odniesienia. Borowiecki jest cynikiem, lecz jego ojciec, narzeczona Anka, nawet Maks Baum (ogniwo trójcy) są ludźmi honoru. Są tu tacy, którzy strzelą sobie w łeb, gdy zawiedzie ich fart (Trewiński, czyli Łapicki), choć bardziej giętkie karki nagięłyby się do nowych trendów. Scorsese ten równoległy świat unieważnia.

I tu – do opisania Wilka z Wall Street – przychodzi w sukurs Tarantino. Beczka przypraw: przekleństwa, nagość, żądze i przyspieszenie obrotów: tu wszystko ma tempo galopu. Akcja, montaż, wir pieniędzy. Od Tarantino zapożyczony (?) jest również żywioł parodii i groteskowość postaci. Garstka tych, z którymi Belfort rozkręca swoją firmę to skończone łapserdaki, banda frajerów, z których co jeden, to mniej rozgarnięty. Widać nie trzeba używać obu mózgowych półkul, by coś osiągnąć. Może nawet się nie powinno. Im bardziej ograniczymy przestrzeń, która wyznacza cele, tym mniej rozpraszających wątpliwości. Tarantino moralistą nie jest. Scorsese… morały zostawia za drzwiami, ale one chyba jednak wskakują przez okno. Po seansie. Diagnoza świata i temperatura ludzich żądz nie stygnie w sosie komedii. Bardzo intensywnie ten komizm przyprawia.

***

Oczywiście, gdy ktoś ma fazę na Domek na prerii, to po Scorsese wyjdzie znokautowany. Niemniej warto(!) przeżyć trzygodzinny seans z Leonardem, wśród szelestu pieniędzy, na 50-metrowym luksusowym jachcie, na sali maklerskiej z opętanymi użytkownikami telefonów, którzy raz po raz zamierają, by wejść w trans spotkania z charyzmatycznym przywódcą. 

Fugazi, wielka ściema, którą wprowadza się w obieg niczym ersatz na głód sukcesu. Ściemą są śmieciowe akcje i grubsze malwersacje, i ułuda kolorowego życia, i wykreowany w nas sztucznie popyt na bajeranckie życie. Co do wniosków, jakie wyciągnie widz: niechby zbyt wielu nie uczyło się rzemiosła Belforta zbyt dosłownie. Ale z pewnością każdy z widzów  przyswoi sobie elementarną sztuczkę – jak sprzedać długopis! ;)

blue jasmine

Blue Jasmine, reż. Woody Allen, USA 2013

Lot z Nowego Jorku do San Francisco – pierwszą klasą, z walizkami marki Vuitton. Nieco (jeszcze nie wiemy, że owszem, mocno) neurotyczna blondynka opowiada o sobie. Komu? Ta, która słucha, nie wie, czy do niej ta mowa, czy to monolog przed wyimaginowaną widownią. Jasmine gada do siebie, o tym, co jej się przypomni. Bo w życiu przytrafił się jej krach: była bogata, teraz ma długi. Trzeba zacząć od początku. Ale z nawyku lata pierwszą klasą, z walizkami marki Vuitton i daje taksówkarzom hojne napiwki etc. Zrównoważona to ona nie jest. Postać z Woody`ego Allena, skóra zdjęta z twórcy.

Blue JasmineO tym, co się dzieje, w dwóch słowach: bogaty mąż Jasmine okazał się oszustem, a ona z dnia na dzień z księżniczki stała się żebraczką.

Prawie. Bo choć wszystko wskazuje na klęskę, Jasmine nie przyjmuje tego do wiadomości, otrzepuje piórka i zamierza stanąć na nogi. Tymczasem zatrzymuje się w San Francisco, u swej przyrodniej siostry, Ginger.

Chwyt pierwszy: antytezy

San Francisco i Nowy Jork. Teraźniejszość i przeszłość. Dwie skrajnie różne kobiety (dwa style życia, reakcji na życiowe niefarty…). Skontrastowane kobiety, więc i mężczyźni, którzy wokół nich krążą są jak wierzchnia i spodnia strona kromki chleba. Antytetyczni.

Nowy Jork to świat Jasmine (Cate Blanchett), wracający w retrospekcjach, pełen luksusu i iluzji. Przyjęcia high life`u, elegancja, kosztowne drobiazgi, horrendalnie drenujące konta kolekcje pana męża, tudzież jego romanse. Zamaszyste transakcje. Lewe, co na pierwszy rzut oka jest „prawie” oczywiste. Gust, smak i dobre samopoczucie – wszak dajemy na biednych, jesteśmy hojni i mamy dobrą prasę. 

Retrospekcje ilustrujące to, co prysło, byłyby ciut jałowe – od pierwszej sceny wiemy, że mąż (Alec Baldwin) nabroił i odsiaduje – ale co rusz do zamkniętej już przeszłości wkrada się nowy ognik i zmienia zarys kształtów czy długość cieni. Słowem: nie wszystko było, jak się zdawało widzowi, który uwierzył w komunikat z prologu.

San Francisco to przestrzeń Ginger (Sally Hawkins), kelnerki z dwójką hałaśliwych dzieciaków. Aranżacyjny miszmasz, do którego chętnie wprowadziłby się adorujący ją Chili (gdyby nie najazd wyniosłej siostry!). Tamta – blond, niebieskooka delikatność i dystans, ta – ciemna, ruchliwa crazy girl, bardziej przytulna. Ginger mówi, że wszystko rozgrywają geny: Jasmine ma wyjątkowe dobre, a ona ze swoimi tak sobie radzi, że akceptuje kompromisy. Która mądrzej? Ta, która aspiruje do związków gwarantujących przynależność do establishmentu, trafia na dżentelmenów łajdackich (oksymoron, ale adekwatny). Ta, co woli mieć wróbla niż śnić o kanarku, spotyka chłopaków prostych a wyrywnych (mecz, pizza, wyszarpnięty ze ściany aparat telefoniczny…). Kobiety od zawsze i po wsze czasy mogą deliberować, czy lepiej stawiać na drabinę, czy kulę u nogi (brzmi zniechęcająco, ale proszę zauważyć, że taka kula przy nodze j e s t, nie znika na horyzoncie, nie czmycha w siną dal). A drabina, jak szczeble się rozregulują, obija pupę, na głowę ściąga ambaras. 

Chwyt drugi: komedia śmieszna, ale nie do śmiechu

Mówią niektórzy: to nie komedia, tyle dramatu, tak mało nadziei, sytuacja przytłacza, a niebo się nie rozjaśnia. Prawda, gdy w ostatniej scenie zdesperowana Jasmine mamrocze coś na ławce w parku, zaczyna padać. San Francisco nie stało się pocztówką, jak zwykło się mówić o poprzednich filmach Allena. Niemniej: komedia. Co przypieczętować może wyżej wspomniany – uproszczony, biegunowy – koktajl światów. Sytuacje, w których zderzają się ze sobą kontrpostaci, nieporozumienia, które z tego wynikają, to najczęstsze źródło zabawy. Komizm allenowski, absurdalno-paranoiczny, podszyty obsesjami. 

Scena rozmowy na tarasie restauracji („z europejskim widokiem”!): Ginger i Jasmine, Chili i jego kolega. Proste chłopaki zapytują, co Jasmine ze sobą zrobi i oczekują jakichś krótkoterminowych planów na to, by się ogarnąć. A Jasmin, kobieta po przejściach, odpowiada, że poszłaby sobie do szkoły. Pouczyć się, rozwinąć… Chłopaki drążą: czego się chce uczyć, czy może na pielęgniarkę albo pomoc dentystyczną? Sztylet w błękitnym oku Jasmine: o, nie! Spłukana i zadłużona planuje zrobić kurs projektanta wnętrz. Internetowo. Więc najpierw zapłaci za kurs obsługi komputera. Nieżyciowość Jasmine jest ekstremalna. Co nie znaczy, że swojego nie osiąga. Jak to działa? – ot, sekret.

Ponieważ jest to film Cate Blanchett, więc właśnie ona uruchamia komiczne sytuacje lub pada ich ofiarą. Scena, w której wpatrzone w nią dzieciaki Ginger nieruchomieją, słuchając jej tyrady. Świetna. Scena rozmowy z mężem o francuskiej au pair. Popisowa. Ale najlepsze sceny to te, w których Jasmine (de facto Janette) dostaje prztyczki i się z nich otrząsa. Tak, życiowo to jest bardzo smutne, ale filmowo: zabawne. Jasmine wysiadająca z samochodu mężczyzny, który ją rozczarował: lekka dezorientacja, w którą stronę zrobić krok, po czym wyprost, otrząśnięcie się (jakby z deszczu, kurzu, bierności) i nonszalancka niezgoda na porażkę. Podobnie – gdy wraca styrana, z plamą potu pod pachą, gdy wychodzi od Ginger w ostatniej sekwencji… Co prawda Allen nie otwiera przed nią perspektyw, lecz ona nie przyjmuje do wiadomości takiej opcji. I to w wykonaniu Blanchett (podtrzymywanej siłą martini, tabletek, osłabianej bezdechem) bywa komiczne. Choć przerażające i nie krzepi ani trochę.

Chwyt trzeci: przymknięte oczko

Może się wydawać, że blond i blue Jasmine do najbystrzejszych istot świata nie należy. Ale głowy bym za to nie dała. To jest kobieta, która dobrze wie, w czym jej do twarzy. Kiedy ma wiedzieć mniej niż trzeba, a kiedy więcej. Kiedy przymknąć oko na to, co lewe, z promiennym uśmiechem świętej naiwności, a kiedy to oko otworzyć. Oczko to gra: zgadnij, czy ono z natury się zamyka czy z rozmysłu?

Chwyt czwarty: znaki firmowe i konteksty

Wiesz, że to film Allena od pierwszej sceny, tej na lotnisku, z paplającą neurotyczką. Chociaż  do rozpoznania wystarczyłoby kilka pierwszych akordów jazzującej muzyki. Towarzysz nieznikający, a w roli lejtmotywu standard Blue Moon. To przy tej piosence Jasmine poznała swego męża i odtąd przy każdej okazji o tej okoliczności nadmienia. Rozejrzysz się: wciąż allenowsko, miejska przestrzeń, przestronne wnętrza domów (zwłaszcza ten nowojorski jest bliski klimatu Allena). Dialogi-skecze: po mowie ich poznacie! To o czym i jak się tu rozmawia, i jak się nad tym unosi schizofreniczno-neurotyczny dym, to znak firmowy filmów Woody`ego Allena.

Intryguje mnie  gra kontekstami, lecz nie podejmę się ad hoc drążenia tematu. Nie wszystko było dla mnie rozpoznawalne podczas seansu, ale wierzę, że jest niejedno na rzeczy i świetnie, gdy można bawić się w tę grę razem z twórcą. Najczęściej spotykam sugestie, że Jasmine to wcielenie Blanche DuBois z Tramwaju zwanego pożądaniem Tennessee Williamsa albo April z Hanah i jej siostry Woody`ego. Powróciłam po seansie do piosenki – Richarda Rodgersa i Lorenza Harta – mającej swoją zakręconą historię i licznych wykonawców. Idealna melodia, by przy niej się zakochać, tekst mówi o tym, jak ktoś pragnął kogoś pokochać i właśnie spotkał taką ją czy jego. Jasmine nieco perwersyjnie trzyma się tej melodii, bo przecież miłość na dobre jej nie wyszła. Chyba że silniej ma w pamięci słowa o smutku i tęsknocie, by móc pokochać i o tym, jak pusto jest „bez marzeń w sercu i bez własnej miłości”. Desperacko siedzi na ławeczce, zamknęła drzwi, nowe się nie otwarły. Nie wiadomo, czy otrząśnie się raz jeszcze. Może jednak?  Proszę nie mówić mi, że nikt się do Jasmine nie dosiada.

***

Film wart obejrzenia. Cate Blanchett nie schodzi z ekranu. Daje to efekt przedobrzenia, lecz komu przejadłaby się Blanchett? Dobre są poszczególne sceny, które   złożone razem   tworzą raczej nie genialną, całkiem niezłą całość. 

Blue Jasmine. Cate Blanchett