Nadmiar ogranicza inaczej niż niedobór, bo co innego odbiera. Poza tym – ostatnio – strasznie się panoszy. Ten nadmiar. Ciut za dużo upałów. Za dużo wakacyjnych zdjęć (z których przebrałam ponad setkę do ocalenia, reszta – w niebyt). Nawet filmy, o których chciałam pisać, rozmnożyły się na potęgę. I po prostu muszę uznać tę oczywistość, że świat się nie zawali, jeśli nie napiszę.
Może najbardziej męczący jest nadmiar artefaktów, to, że – jako gatunek – stajemy się coraz bardziej homo faber. Każdy coś wytwarza. Pisze, filmuje, fotografuje. Nie ma już hierarchii, żadnych map, wskazujących, jak się w tym gąszczu poruszać, co odpuścić, z czym się zapoznać. Lepiej już nie będzie. Trzeba pogodzić się z tym, że każdy może wytwarzać wszystko i nikt nie da rady zasymilować tej nadprodukcji. To z jednej strony paraliżuje, z drugiej – uczy wielogłosu i tego, że w lesie różne ptaszki śpiewają. Fotografia to unaocznia. Profesjonaliści mogą sobie debatować o technice i odpowiedzialności za to, co uwieczniają, amatorzy się do tego nie odnoszą. Robią swoje, selfie-sticków jest tyle, co zabranych w drogę butelek z wodą. Zapadło mi w pamięć czyjeś pytanie: czy będziemy wracać do napstrykanych w liczbie niepoliczalnej zdjęć – tak, jak do tych, które zatrzymywały chwile wyselekcjonowane?
Szalejąca rudbekia z sandomierskiego zaplecza przekornie dziczeje. Wbrew uporządkowanym miejskim klombom, wystylizowanym ogródkom, wypieszczonym kwietnym oknom czy balkonom. Sandomierz jest piękny i zadbany. Pelargonie, begonie, surfinie, petunie, floksy… Prawda, że więcej tu ojca Mateusza niż Teodora Szackiego. Na pierwszy rzut oka. Bo podszewka należy do Miłoszewskiego. W podziemiach nie było psów i ani mru mru o zbrodni. Ale katedralny pan kościelny, przepędzający turystów, każe docenić w pisarzu zmysł obserwacji. Nieopodal katedry stoi ta rudera, w której popełniono drugie morderstwo. A w pobliżu rynku, vis-a-vis pierogarni, jest mała wypasiona kawiarenka. Jak w Ziarnie prawdy. Nie pomnę, ale Miłoszewski nie wspominał chyba o krówkach (specjalność lokalna – u mnie plus, bo krówka to stały punkt mojego menu) i raczej paskudnych ptysiowych preclach. Pochwalam cydr z sandomierskich jabłek („dobroński”).
No cóż, gdzie się dało, tam weszłam. Do sacrum i profanum. W Piszczele i Góry Pieprzowe. Nie zapominając kręcić się wokół tego, co centralne: rynek, katedra i dzwonnica, zamek, kościoły (najstarszy jest najwspanialszy – świętego Jakuba, tuż przy wąwozie i muszli stemplującej drzewo emblematem Drogi – Camino de Santiago). Tudzież inne, których tu nie będę wyliczać z racji ich mnogości. Zrobiły na mnie wrażenie malowidła de Prevota, tego się zresztą spodziewałam: 12 miesięcy męczeństwa jako chrześcijańska baza mentalna. Z legendarnym obrazem legendarnej rzezi sandomierskich dzieci przypisanej Żydom. Ale zagęszczenie! A spośród budowli ze ścisłej listy zabytków wizerunkowych ja największą sympatią darzę Zamek. Wciąż mam dreszczyk, czy aby nie leży tam ciało Elżbiety albo nie siedzi Wilczur czekając na Szackiego. W książce ta scena dzieje się przy synagodze, ale w filmie właśnie na zamkowym zboczu.
[aneks: nieprawda; obejrzałam po raz drugi Ziarno prawdy i nie ma żadnego kadru z Zamkiem; iluzja]
Ech, są takie ruiny, przy których każda całość wygląda jak sen idioty. Ruiny na wyobraźnię. Nieopodal Sandomierza, w Ujeździe, jest pozostałość po posiadłości Krzysztofa Ossolińskiego. Jakie to było przemyślane! W folderach przywołuje się koncepcję domu-kalendarza: 4 baszty, 12 wielkich komnat, 52 pokoje, 7 bram i 365 pięć okien. Jak pory roku, miesiące, tygodnie, dni w tygodniu i dni w roku. Jeden ze stropów był niegdyś oszałamiającym akwarium, a w stajniach stały lustra nad marmurowymi żłobami. Wjazd naznaczony krzyżem i toporem, insygniami wiary i rodowego herbu Ossolińskich. Choć nurt podziemny interpretuje to inaczej, w Ossolińskim widząc nie tyle barokowego katolika, szermierza kontrreformacji i teatralnej Sarmacji, tym samym: obrońcę wartości i jednak gigantycznego pechowca. Historia tego pałacu jest bowiem smutna i wieje od niej niespełnieniem. Założyciel cieszył się majątkiem rok zanim umarł, jego syn trzy lata dłużej. A potem z rąk do rąk przechodził splendor aż się zużył i nie było komu restaurować. Ale „to” nie mogło lepiej wyglądać niż teraz, gdy każdy wyświetla swój własny film. Nie umiałam uchwycić w kadrze tej przestrzeni. Dokończę myśl: otóż nie byłoby dziwne, gdyby te pięcioramienne gwiazdy i baszty żywiołów i różne poszlaki obwiniające magnata o to i o owo, prowadziły boczną drogą od kościoła do masońskiej alchemii. Dla laika absolutnie niekonieczne są tu rozstrzygnięcia, mnie się podoba ta dwuznaczność.
Polesie!
No to hej, na północny wschód. Między Łęczną a Włodawą. Na Polesie! – nie to, o którym pisała Małgorzata Szejnert (Usypać góry…), ale to mniejsze, bliższe, objęte granicami Poleskiego Parku Narodowego. Tu, gdzie jeziora zarastają tatarakiem i sitowiem, gdzie lśnią na brzegach czaple białe, wykąpane w lepszym proszku niż ich siwe kuzynki. W godle Parku jest żuraw. Nie wiedziałam, jak go wytropić. Za to wiewiórek, żółwi, czapli, kaczek, błotniaków, jakichś rycyków, kszyków i mew było na pęczki. I był majestatycznie sentymentalny łabędź niemy. W głowie mi się zakręciło od grzybieni białych. Wiem, że one wyjęte z wody już nie są takie ładne (nie wyjmowałam! – zakazane), bo przecież pamiętam Noce i dnie – tę scenę, w której Barbara czeka aż Tolibowski zmoczy swój biały garnitur i wręczy jej naręcze na oczach zazdrosnej gawiedzi… (Scena na YouTubie).
Tu rosną inne lasy. Jest trochę sosny, bo gdzie jej nie ma. Lecz dominują grądy, olsy, brzeziny. A między nimi są spleje. Spleja to torfowisko przejściowe. Takie ni to jezioro, ni to łąka porośnięta tatarakiem. Było sucho, myślę jednak, że o nieco innej porze zdobyłabym sprawność wiedźmy błotnej. Jak nic!
Byłoby nie fair nie wspomnieć o czerwonych i niebieskich ważkach. Natomiast kilka końskich (?) much, które pogryzły mnie przez spodnie wzgardliwie przemilczę. I tak głośniejsze były dzięcioły. Te to stukają! Bez opamiętania i na oślep.
Zestawiając Polesie z Krzyżtoporem, wskrzeszam romantyczny topos natury silniejszej od kultury, rozrastającej się bujnie na swoim i nieswoim, wypuszczającej pędy na gzymsach, w lukach między cegłami (rośliny izotermiczne). Przekraczającej ścieżki i wszelkie linie graniczne nakreślone człowieczym planem. No ale znów Sandomierz, pamiętający i konserwujący wiek XIII, daje odmienny przekaz. Jak przemija, kiedy wciąż jest jak memento nie do zdarcia? Choć przypomina ser szwajcarski (piwniczne podkopy!), póki co nie zapada się i trwa.
Jedno i drugie koi, przepłukuje teraźniejszość filtrem ciszy i samoswoich dźwięków. Kościół dominikanów, ciemny, chłodny i surowy, niemal pusty. Albo ścieżki – nieprzeludnione – pod ptasim zarządem, bez wyszukanych słów: dziko zielone.