Archiwa tagu: wojna

czas mroku

Czas mrokuJeden z dziewięciu nominowanych do Oscara w kategorii najlepszy film. Banku nie rozbije, spokojny mainstream – przyrządzony według tradycyjnej receptury. Z postacią-legendą na pierwszym planie, która wobec kroci już istniejących wizerunków i anegdot, wkracza w obieg w konkretnym historycznym kontekście. Dziś, gdy Wyspiarze na nowo definiują swą europejskość, Winston Churchill może być punktem odniesienia.

Tak to już z wielkoformatowymi postaciami bywa, że w opowieściach o nich łatwo o patos i szarżę na wspólnotowe emocje. Trzeba wybrać: albo się do nich doczepić i wytknąć im „amerykańskość” (scena w metrze, gdy Churchill pyta zaskoczonych „zwykłych ludzi”, co sądzą o dogadaniu się z Hitlerem – never!), albo dostrzec, że na szczęście determinacja Churchilla przyprawiona jest wątpliwościami, dodawaniem sobie animuszu „pomimo” raczej niż „bo właśnie tak!”.

Gdy Churchill mówi: zwyciężymy!, trzyma w ręku tak słabe karty, że król zarzuca mu manipulację i zwodzenie nadzieją. Premierem zostaje, choć ci, którzy go typują, czynią to pełni obaw i z braku lepszych opcji. Chusteczka Chamberlaina (znak do oklasków w parlamencie) długo blokuje aprobatę. Halifax – zachowawczy, wierzący, że Hitler ma interes w dogadaniu się z Anglią, będzie więc grzeczny i słowny – knuje i podważa idealizm Churchilla. Tymczasem Winston ma na swoim koncie kilka porażek, słynie z trudnego charakteru i ekstrawaganckich nawyków. Słabości do whisky i cygar, irytacji – gdy typistka stawia tylko jedną spację między słowami zamiast dwóch, nieznajomości realiów codziennego życia (łatwiej mu planować wojnę niż ugotować jajko)… 

Jeśli warto obejrzeć Darkest Hours – a warto, choć nie jest to seans obowiązkowy – to ze względu na dwie sprawy. Dla mnie akurat ze względu na te dwie. Pierwsza dotyczy kulisów organizowania akcji Dynamo, słynnej ewakuacji żołnierzy z plaż Dunkierki. Mam jeszcze przed oczyma obraz Christophera Nolana. Dorzucam zakulisową niepewność i upór Churchilla, który tę operację nadzorował jako świeżo upieczony (dwutygodniowy) premier. W skali filmu to epizod.

Drugi (jednak główny) impuls do śledzenia fabuły dotyczy churchillowskich przemów. Tych wygłaszanych w parlamencie, tych adresowanych na falach eteru do całego narodu, czy tych mniejszych, jak ta do współpasażerów, przerywana wzruszeniem premiera, który ponoć do płaczu równie był skłonny jak do furii. Churchill zawdzięcza tym mowom – m.in – literackiego Nobla (1953). Nie mogło więc zabraknąć słów, w których obiecuje rodakom „krew, trud, łzy i pot” i tych, w których zapewnia, że walczyć będą wszędzie i dopóty nie potwierdzi się zwycięstwo – na plażach, polach, ulicach, wzgórzach… and never, never, never… nigdy się nie poddadzą. Ja jednak – już świadoma, że Churchill język miał celny i cięty – czuję niedosyt błyskotek. A nawet dziwi mnie trochę, że najlepsze zdanie w filmie wypowiada oponent Churchilla. Na pociechę mam, że dotyczy ono siły dobrze wykorzystanej mocy słowa. Halifax po płomiennej mowie Churchilla w parlamencie puentuje: „Zmobilizował język angielski i posłał go na wojnę”.

Nie mogło mnie to nie zainteresować. Aczkolwiek… Pozostaję w kinowej homeostazie (w nieporuszeniu), która nie wróży dobrze trwałości tego filmu. Przynajmniej w mojej pamięci. Czy to nie fanaberia?: aktorskie mistrzostwo Gary`ego Oldmana (Złoty Glob!) i drugoplanowa obecność Kristin Scott Thomas ujęły mnie mniej niż również z drugiego planu wzięta Lily James. Lily gra stenotypistkę Churchilla i daje się zapamiętać. Pewnie również dlatego, że niedawno widziałam ją w filmie Baby Driver. Wdzięk ukochanej kelnereczki zakochanej w Baby i nieśmiałość sekretarki Churchilla zazębiły się. Zawsze to ulga, gdy w filmie o wielkiej historii pojawi się miła panienka ze swoim mikroświatem.

Czas mroku (Darkest Hour) – reż. Joe Wright, Wielka Brytania 2017

Dunkierka

Do pisania o filmach wojennych podchodzę z nieśmiałością dużą, bo co ja tam wiem. Myli mi się, kto-gdzie-jak dowodził. Jakie strategie tworzą ukryte tło zdarzeń. Nie rozróżniam broni, pojazdów, samolotów. Nawet o znaczeniu bitew muszę coś doczytać (przed lub po). Dunkierka plasuje się na liście zdarzeń mi znanych, ale jeśli dorzucę coś od siebie, to nie po to, by zdawać test z historii. Opowiem o sile seansu najnowszego filmu Nolana, o torpedzie strachu, w jakiej na własne życzenie się znalazłam. 

Stawiam Dunkierkę wyżej niż Szeregowca Ryana, Przełęcz ocalonych czy Helikopter w ogniu. A przecież Spielberg, Gibson, Scott swej rangi nie tracą. Do innych wielkich filmów wojennych analogii nie przeprowadzam, choć można przy tej okazji jakiś klasyk sobie przypomnieć.

Bardzo zsynchronizowana opowieść. Równie zasadnie można by zacząć uwagami o muzyce, stronie wizualnej czy scenariuszu. Są sprzężone, wszystkie strefy działają równocześnie. 

Akcja rozpisana na tydzień, przełom maja i czerwca w 1940 – operacja „Dynamo”. Osaczone wojska alianckie – angielskie i francuskie (trzeba rozróżnić) – nie mają szans w walce z wrogiem. Należy więc ewakuować żołnierzy przez Kanał La Manche. Na horyzoncie plaży w Dunkierce mgliście „widać” ojczysty ląd. Dom jest niemal w zasięgu zmysłów, wzmacniając tęsknotę i bezradność. Siły zbrojne nie przysyłają na ratunek okrętów wojennych, czekających w gotowości na obronę Brytanii. Nadzieja w małych, licznych, łodziach i jachtach. A żołnierzy na plażach Dunkierki są setki tysięcy. Jakie szanse ma każdy z nich, by być uratowanym? Im ich więcej, tym nadzieje na życie mniejsze. 

Wiadomo, że wielka ewakuacja stała się symbolem „zwycięskiej porażki”. Na francuskim brzegu porzucono broń i wcale niemałą liczbę poległych żołnierzy, na brzeg angielski dotarło ich 338 tysięcy 226. W jednej z końcowych scen, gdy wchodzą do pociągu, którym pojadą w głąb lądu, niewidomy starzec wita ich słowami:
– Brawo!
– Myśmy tylko ocaleli.
– To wystarczy!
Napięcie między doświadczeniem przegranej i wygranej wpisane jest też w scenę czytania gazety. Jeszcze nie wiedzą, jaki będzie społeczny komentarz do ewakuacji, strach przed wstydem waży się z ulgą po totalnym zmęczeniu minionego tygodnia. Mnie się to rozdarcie nie udziela. 
Przeżyć – wystarczy. Wreszcie przestaję się bać, rozumiem tylko sen, w który się chronią, odreagowując piekielną, natężoną czujność. Film Nolana nie zajmuje się tym, co odłoży się w psychicznej pamięci. Wystarczająco dużo się zdarzyło, by ocaleni zapamiętali ekstremalne stany i reakcje.

Fenomenalne jest to, że scenariusz Nolana nie koncentruje się na żadnej spektakularnej historii. Można wybrać, który z bohaterów silniej zaanektuje naszą uwagę. Każdy, kto wchodzi w pole akcji, wprowadza swój los w grę. Gra zagarnia coraz więcej ludzi i coraz mniej daje im szans. Nie dowiemy się o tych postaciach zbyt wiele. Poza tym, że pod Dunkierką dotknęli śmierci, ostatecznie lub tylko czując jej przedsmak.

Dunkierka. 1

Skoro więc nie śledzę „przygód”, nie uruchamiam sentymentalnych kontekstów, nie mam wglądu w biografię, w relacje, w bagaż cudzy, to uruchamiam własny. Przez niespełna dwie godziny jestem nad Dunkierką w błękicie nieba i wody, w kabinie myśliwca z Farrierem (Tom Hardy), który traci kontrolę nad zasobami paliwa. Albo z Collinsem (Jack Lowden), lądującym na pełnym morzu, w stawiającej opór kabinie napełniającej się wodą. Albo na jachcie Dawsona (Mark Rylance), który kieruje się w stronę odwrotną do ucieczki. I trudno nie rozumieć, że wyciągnięty z morza żołnierz dygocze ze strachu (Cilian Murphy). Jeszcze gorzej: nie w myśliwcu jestem i nie na jachcie, lecz w zatapiającej się łajbie albo pod wodą, na której unosi się i za chwilę zapłonie warstwa ropy. Na mostku wśród tysiąca innych pod ostrzałem bombowców.

Dunkierka. 3

Scenariusz, który sygnalizuje potencjał bohaterów, ale za nim nie idzie, to ryzyko. Słusznie podjęte. Zmultiplikowanie bohaterów, wtłoczenie na plażę statystów, balansowanie między otwartą przestrzenią nieba, wody, piasku a klaustrofobiczną cieśnią kabin – potęguje strach. Kolorystyka obrazów – czasem błękit, często sinoniebieski, szary, beż i cała paleta ciemności. Operatorem jest Hoyte Van Hoytema, chciałabym zapamiętać. Muzycznie prowadził mnie przez seans Hans Zimmer. Nie umiem opisywać muzyki, ale kto wie, czy to nie główna siła, która wpędziła mnie w lęk. Swą monotonią narastającą. Cały czas sugerując jakąś eksplozję, ale w heroizm nie wchodząc. Właśnie osaczenie – czasem, przestrzenią, dźwiękiem jest tym, co działa silniej niż herosi i ich ewentualne tragizmy i heroizmy.

Jak powstawała Dunkierka? (materiał z vloga Na gałęzi)

Dunkierka

Dunkierka, reż. Chrstopher Nolan, Wielka Brytania &co, 2017

Wołyń (cz.1. i 2.)

wolynNie sądzę, bym umiała i bym chciała pisać miarodajną recenzję o Wołyniu. Dlatego kilka podejść- impresji.

część 1 (tuż po seansie)
Wszystkie filmy Smarzowskiego oglądam tylko raz. Zawsze wydaje mi się, że wrócę. Tym razem od początku wiem, że powtórki nie będzie. Nokaut. Zobaczyć raz, zapamiętać. Analizowanie niuansów nie wchodzi w grę. Czy tu w ogóle są niuanse?
I tak jak przy Róży gotowa byłam do upadłego powtarzać, że mimo okrucieństwa, jest to film o miłości, tak podobną etykietę na plakacie Wołynia uważam za nadużycie.

Film o fanatyzmie, o nienawiści, którą ktoś roznieca, która wymyka się spod kontroli i urasta do pandemonium. I ta nienawiść ma swe źródło w chorym patriotyzmie, w zmanipulowanym poczuciu krzywdy, która domaga się rewanżu. Demony zła zerwały się z uwięzi i cwałują.

Temat rzezi wołyńskiej ma taką siłę, że niczego nie kwestionuję. Oglądałam w emocjonalnym klinczu. Jestem przemaglowana, lecz nie bezkrytyczna. Choć każde słowo krytyki brzmi trochę jak bluźnierstwo, to jednak od tego zacznę. Niewątpliwie – jak mówią – film bez precedensu i temat doniosłości wielkiej. Ale. 

W centrum opowieści jest Zosia Głowacka, Polka. Zakochana w Ukraińcu, poślubiona Polakowi. Tak zdecydowali rodzice. Jeszcze wtedy mogło być inaczej. Film rozpoczyna sekwencja scen z wesela starszej siostry Zosi, Heli, której małżeństwo z Ukraińcem pobłogosławiono. Mimo zaszłości i uprzedzeń, mieszane związki były wtedy możliwe, bo przecież sąsiedzkie. Jest końcówka lat 30. Wojna uruchamia zło i potęguje nacjonalizmy. Na rozkręcający się terror i horror patrzymy – prawie przez cały czas – oczyma Zosi. Ale Michalina Łabacz to nie Agata Kulesza. Jest cudowna jako zakochana dziewczyna. Później za dużo kładzie się jej na barki. Może tak ma być, bo to, co się dzieje nie jest na niczyją miarę. Zosia po prostu jest. A groza ją osacza. Jednak gdy na moment do głosu dochodzi Arkadiusz Jakubik (albo Jacek Braciak), przypominam sobie, czym jest aktorstwo. Gdy Maciej (Jakubik) wraca do domu z kampanii wrześniowej, cudem unika odarcia ze skóry. Patrzy z ukrycia na to, co Ukraińcy wyprawiają z jednym z podległych mu żołnierzy. A potem ma takiego stracha, że trzy ekranowe minuty stwarzają go na nowo. Od tego momentu boję się i ja. A choć powodów przybywa i zgroza potwornieje, moja skala reagowania nie zmienia się. Nanizują mi się kolejne bestialskie sceny na sznurek, są nie do pojęcia, ale nie przebijają strachu Jakubika.

Zakładam, że postać Zosi jest wymyślona celowo (bo niewinna, bez chęci zemsty, bo kobieta, bo ktoś, kto chce tylko kochać). Tylko że jej bezwolność i to, że cud ocalenia goni cud ocalenia, prowadzić musi (?) do onirycznego zakończenia. Tak się natłoczyło zło, że tylko furtką snu można wyjść z tego piekła. Jestem nie do końca przekonana.

Natomiast bardzo duże wrażenie zrobiły na mnie sceny homilii. Trzy: jedną wygłasza katolicki ksiądz (ostrzega, by nie czekać i by się nie łudzić, lecz zbroić), drugą głosi z ambony prawosławny kapłan (mądry, głęboko chrześcijański), a trzecią jego rewers – prawosławny pop-podżegacz (Ewangelią uzasadnia potrzebę oddzielenia zboża od kąkolu). Pokazują, jak to samo chrystusowe przesłanie można różnie czytać, jak go do swego użyć, jak głęboko (lub płytko) się na nie otworzyć. Również to jest tu ważne, że one są wygłaszane synchronicznie. I oczywiście to, że wskazują na rolę kościoła. Co współgra z tym, jak film mówi o manipulacji. Nienawiść wylęga się w niszy, podsycana ideologią, podbita wartościami, które przyszłym mordercom dają przekonanie o własnej cnocie. Bo jesteśmy „zapalni jak słoma”. Tak wtedy, jak zawsze.

część 2 (doba po seansie)
Tego filmu się z głowy nie przepędzi. Wyświetlają się niepokojące sceny.

1.  Zamówiłam reportaż Szabłowskiego. Przecież trochę wiem, ale po obrazie Smarzowskiego „trochę” to za mało (W.Szabłowski, Sprawiedliwi zdrajcy).

2. Nie dość, że skala tej rzezi jest piorunująca, że dokonała się między ludźmi, którzy się znali i lata całe żyli obok siebie, że ich dzieci bawiły się ze sobą, że tańczyli na polsko-ukraińskich weselach… to jeszcze ta wymyślność zadawanych cierpień. Wykłute oczy, rozerwane ciała, dzieci płonące w snopkach zbóż, ucięte głowy. Nie mogę się wypowiadać na temat relacji między tym jak było, a jak to wyobraził sobie Smarzowski – ale wierzę, że nie przesadził. Są wentyle i kontrobrazy, to nie jest film robiony po to, by widza zmaltretować.

3. W wywiadzie ze Smarzowskim uderzają mnie dwie sprawy:
a) potrzeba mówienia o filmie i obawa, by nie zmanipulowano wymowy – by nie zobaczono w nim jednostronnego potępienia Ukraińców. Ten lęk odczytał w Smarzowskim Marcin Meller. Reżyser potwierdził, dodając, że wiele się zmieniło od czasu, gdy zabierał się za film. Aura nacjonalizmów wszelakich jest dużo gęstsza, więc o manipulację łatwiej.
b) na pytanie, czy została w nim trauma po zetknięciu z tematem Wołynia, Smarzowski zastrzega, że nie może mówić o własnej traumie (rozłożonej na kilka lat i przychodzącej jednak z zewnątrz), skoro wie o ludziach, którzy doświadczyli jej, będąc w centrum i żyli, nie mogąc jej zneutralizować. Będę to miała w głowie, gdy usłyszę, że czyjaś wrażliwość (?) nie pozwala mierzyć się z oglądaniem okrutnych scen. („Znam to tylko z opowiadań, ale strzegę się tych badań, bo mi psują myśl o polskiej wsi. To byli jacyś psi”. – Wyspiański)

4. A jednak – jeszcze raz – gdy zestawiam Michalinę Łabacz i grającą epizod Gabrielę Muskałę to podziw mam dla Muskały. Pamiętam epizod z nią lepiej niż którąkolwiek z reakcji głównej bohaterki. Chyba że tak miało być: że Zosia Głowacka to oczy, które widzą i pamięć, która zbiera obrazy, nie uzewnętrzniając swojej przemiany. No, dziwne.

5. Symetryczność krzywd. W filmie dominują obrazy, w których ofiarami są Polacy. Proporcjonalnie więcej uwagi poświęca się mordom czynionym przez banderowców. Ale preludium i wątek ukazujący los Heli podważają wszelkie oskarżenia o jednostronność. Gdy podsłuchujemy rozmowy, w których Ukraińcy skarżą się na wyzysk ze strony „Lachów”, gdy narasta w nich fala niezgody, a my już wiemy, że ona się rozleje – to można poczuć przerażenie nieobliczalnością skrzywdzonych. Tym, że nie wystarczy im walczyć o swoje, będą potrzebowali zemsty. Przeraża też to, jak długo ludzie nie biorą tej zemsty pod uwagę, jak się uspokajają, że „aż tak źle nie będzie”. Nacjonalizmu – jeśli nie powstrzyma się go w zarodku – nie zatamuje żaden argument ani ból.

Unikam opisywania scen, więc tylko zasygnalizuję, że jedną z tych, które zadziałały najsilniej, była zemsta za zemstę. Odpowiedź Polaków na cierpienie, którego zaznali. Może dlatego, że dotknęła tych, którzy – zdawało się – będą na w strefie pomiędzy (no man`s land) jako polsko-ukraińskie małżeństwo. Albo dlatego, że uświadamia, jak zło zaraża ofiary? I że tego rodzaju katastrofy są jak kaskada, która nie ma końca. Chciałabym, oczywiście, wierzyć, że ma jednak koniec i że blizny znikają. Ale nie wiem.

Wołyń, reż. Wojciech Smarzowski, Polska 2016

Snajper

Snajper2Najskuteczniejszy snajper Ameryki. Brzmi nieźle. Ale niewiele znaczy, jeśli nie ustalimy, czemu służy skuteczność.
Ktoś skutecznie rozsiewa dobro. Ktoś efektywnie  szerzy zło. Pytanie: kim jest „bohater Ameryki” – Chris Kyle, którego celne strzały uśmierciły kilkuset „wrogów Ameryki”? Jak wycenić sprawę, której służył? I jak temat bohaterstwa podjął ceniony reżyser, Clint Eastwood?

Dyskusja o Snajperze wywiązała się na tamaryszkowych pre-tekstach przypadkowo, pod wpisem o Birdmanie. Ten ciekawy zbieg okoliczności zainspirował Staszka do stworzenia tekstu, podejmującego powyższe pytania. Punktem wyjścia jest zapis naszej rozmowy. 

Polecam: Stanisław Błaszczyna, Bohater czy psychopata (Wizja Lokalna).

Snajper (American Sniper), reż. Clint Eastwood, USA 2014

miłość jako symbioza

Grażyna Jagielska, Miłość z kamienia, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 2013

Grażyna Jagielska. Milość z kamienia

Żona korespondenta wojennego, laureata nagród dziennikarskich i literackich, niewątpliwej osobowości świata ambitnych i wnikliwych mediów, napisała książkę o cenie, jaką oboje zapłacili za intensywność wojennych zbliżeń.
Miała to być forma terapii, o czym informują dwa pierwsze zdania:
Dzisiaj mijają trzy miesiące, odkąd przyjęto mnie do kliniki psychiatrycznej z objawami stresu bojowego. Tak naprawdę jest to stres mojego męża, ale on zawsze oddawał mi wszystkie swoje kłopoty”. 

Trzy razy towarzyszyła mężowi, by zrozumieć, co buduje między nimi mur. On był na 53 wojnach. Traumy doświadcza jednak ona – połączona z nim dwudziestoletnim wyczekiwaniem, niepokojem, potwornym stresem, repetycjami opowieści stamtąd, cieniami ofiar, które zamieszkały w jej głowie. 

Jedno uważam za pewnik: Grażyna Jagielska to wyśmienita pisarka. Miłość z kamienia jest zapisem autoterapii – tak, ale nie tylko. Studium psychicznego „rozpadu i składania” wystarcza, by warto było czytać, doświadczając niemocy i nadziei. Opowieść ma swoje stałe punkty odniesienia: Lucjana, również pacjenta kliniki, z którym wymieniają się wyznaniami, Siwego (terapeutę, cierpliwie pytającego: „jakaś dobra myśl na dzisiaj, słoneczko?”) i pojawiające się we wspomnieniach rozmowy z mężem. I czytany od czterech lat list od męża, którego słowa nie są w stanie jej uspokoić: „… i już naprawdę nigdy nie pojadę w rejon, który uznasz za niebezpieczny. Dlaczego nie chcesz o tym pamiętać?”

Drugi ważny temat to współczesny świat, w którym wojna jest stanem permanentnym. Przebieram w swoich wojennych wspomnieniach jak inne kobiety w biżuterii. Więc co na dzisiaj? Wojna w Górskim Karabachu, w Osetii Północnej, wybory w RPA?” Gruzja, Azerbejdżan, Tadżykistan, Afganistan, Sri Lanka, Czeczenia, Kongo, RPA – a to tylko wycinek świata, ten, którym „zajmował się” Wojciech Jagielski. Niespokojne miejsca i ludzkie historie, jak ta o Merabie Kakubawie, któremu pocisk oderwał głowę razem z kołnierzykiem, o Tai, gwałconej notorycznie przez żołnierzy, o chłopcu Samuelu, któremu kazano meczetą zabić rodzinę. Nie tylko taki jest świat. Bo we wspomnieniach są też cudne wyprawy do Indii, w głąb Afryki, świat oglądany oczami marzycieli, którzy chcieli życie spędzić w podróży. To było „zanim…”. Te obrazy są niedostępne dla kogoś, kto doświadczył sytuacji ekstremalnych. Nie da się wskrzesić dawnego oglądu: budowle sprzed stuleci czy egzotyczne pejzaże są wyblakłe.

Książkę Grażyny Jagielskiej można czytać jak reportaż z życia korespondenta wojennego. To trzeci temat. Jak wyglądają przygotowania (studia nad regionem), zabiegi, by dotrzeć na czas, szaleństwo przekraczania rozsądnych granic (inna nazwa: bohaterstwo), doświadczanie powrotu, sakramentalne: „– No to jestem”, szukanie pomysłu na artykuł, przeobrażanie się z  korespondenta w pisarza. Świetne! A ponieważ równolegle czytałam tekst Wojciecha Jagielskiego o Afganistanie: Modlitwa o deszcz, więc wyznania o charyzmie Ahmada Szaha Massuda i ekscytację związaną z tym regionem przyjęłam jak dopełnienie afgańskiego tytułu. Więcej: obie książki są wobec siebie jak aneksy. Jedna uzupełnia reportaż z wojny portretem reportera, druga dodaje postaci „męża-korespondenta” wyobrażenie pracy reporterskiej, także warsztatowej. 

W moim odczuciu ryzykiem Miłości z kamienia jest wyeksponowanie prywatności małżeństwa Jagielskich. Ryzykiem obustronnym – dla nich i dla czytelników, którzy mogliby ugrzęznąć w roli obserwatorów cudzego katharsis. Moja lektura broni się przed tym poślizgiem całkowicie. To, co prywatne wydaje się być kontrapunktem do tego, co uniwersalne. Zarówno gdy chodzi o koszty ekstremalnych zawodów, jak i o naturę relacji mężczyzny i kobiety. 

JagielscyBo ja powiem szczerze: przeczytałam tę książkę dwa razy. Za drugim razem interesowała mnie wyłącznie symbiotyczna miłość. I nie daje mi ona spokoju. 

Najpierw: jedność, której można pozazdrościć. „Ludzie mówią, że podstawą udanego związku są wspólne zainteresowania, nie miłość. Mieliśmy jedno i drugie, a przynajmniej bardzo długo tak sądziliśmy”. Sprawdzili się w podróży, która miała się nigdy nie skończyć. Bardzo długo utożsamiali swoje szczęście z byciem w drodze. Później jedno z nich będzie wciąż dokądś gnać (w innym stylu i celu niż pierwotnie), a drugie czekać. 

Mówi się o „martwej przestrzeni” między nimi. O tym, że on odnalazł na wojnie ekscytację, „momenty pełnej obecności” i odtąd to, co jest esencją życia, było doświadczane oddzielnie. Ale symbiotyczność trwała. Jagielski potrzebował pewności, że świat Grażyny jest stabilny, że może wziąć jej trwanie jak amulet. Ona rozpadała się, gdy znikał, zawieszała się w wyczekiwaniu i ćwiczyła w przeżywaniu jego śmierci. I to nie podczas jednej wyprawy na wojnę, co można by spróbować ogarnąć wyobraźnią. Ale podczas 53 wojen rzeczywistych i następnych – urojonych. 

Zadziwiające jest takie współistnienie. I przegapienie wszystkich znaków ostrzegawczych. Ona nie stawiła tamy destrukcji, on nie dostrzegł, że obciąża ją ponad miarę. „Jak mogłaś pozwolić zrobić sobie coś takiego?” – pyta Lucjan. I rzeczywiście wygląda to na syndrom bezradnej ofiary. Jednak gdy pada odpowiedź, ta postawa nie wydaje się już wcale postawą bierną. Przeważył Afganistan. Wspólna wyprawa i moment olśnienia, że to naprawdę wciąga. Stąd bierze się zrozumienie dla intensywności doznań. Stawiając veto pracy męża, musiałaby zabrać mu jego pasję. A – jak mówi w wywiadzie (DF) – pasja jest w życiu bezcenna, jest wartością, której ona nie mogłaby komuś odebrać.
Nie mam tu nic do komentowania. Ale jestem oszołomiona intensywnością tej relacji. Tym, że można się tak w kimś drugim zatracić. Albo odnaleźć (gra słów).

Historia Jagielskich jest traumatyczna, nie wolna od poczucia winy względem siebie nawzajem, względem bliskich czy nawet względem tych, których wojenne doświadczenia złowili w formę relacji (uwieczniając ból, ale mu nie zapobiegając). Ale jest wolna od pretensji, oskarżeń, żalu i brudu. 

„Opowiadając Lucjanowi moją historię, zwykle zaczynam od tego, że mamy udane życie: ja i mój mąż korespondent wojenny. To nieodmiennie bawi Lucjana. (…) Pyta, czy widzę komizm takiego stwierdzenia. Ale ponieważ lada chwila się obrażę, przybiera na siłę poważny wyraz twarzy i już nie żartuje, mówi tylko, że to dziwnie brzmi w ustach kogoś, kto siedzi w zakładzie dla obłąkanych. Chyba to wyczuwam?”

„Myślę o tamtych czasach i nie odkrywam w nich żadnego błędu, jakby wszystko poszło dobrze, a my nie wyrządziliśmy sobie żadnej krzywdy. Może rzeczywiście nie zrobiliśmy nic złego, mieliśmy być właśnie tacy, jacy jesteśmy”.

stąd do wieczności

James Jones, Stąd do wieczności, Wydawnictwo „Książnica” 2012

– Naprawdę cię potrzebuję, bo jestem samotna. Myślisz, że kłamię?
– Nikt nie kłamie mówiąc, że jest samotny. * 

Stąd do wieczności


No cóż, może odrobinę nie
à propos Świąt, które zaczną się za chwilę. Ale na to wypadło. Ostatnio przeczytałam właśnie tę powieść Jamesa Jonesa (z 1951 roku!), ok. 650 stron drobnym maczkiem. Powieść o szeregowcu Prewitcie i starszym sierżancie Wardenie – losy tych dwóch toczą się równolegle w amerykańskiej kompanii G, na Hawajach, w roku 1941. W czerwcu Prewitt honorowo opuścił oddział trębaczy (jak on grał! jak Prewitt grał capstrzyki! to były opowieści o duszy i melancholii!) i trafił między najzwyklejszych wojaków. Wiemy, co się z nim dzieje przez kilka najbliższych miesięcy – aż do grudnia, gdy Japonia zaatakuje znajdujące się w pobliżu koszar Pearl Harbor. Potem rozpocznie się wojna, ale opowieść rozgrywa się w czasie sprzed przystąpienia USA do konfliktu.

Prewitt jest niepokorny i niełamliwy, impregnowany młodzieńczym buntem (21 lat!), imponuje kumplom – ma tę trudną do nazwania cechę, która sprawia, że chce się z nim być w jednej drużynie, mimo iż on na ogół gra sam. Umie przyłożyć (eksbokser, który wyrzekł się boksu, by nie krzywdzić) i potrafi stanąć w miejscu,  by dać się zabić. Cóż, ta druga umiejętność jest strasznie nieżyciowa. ;) 

Warden – starszy o dekadę, doświadczony, bez złudzeń, z alergią na karierowiczostwo, z czymś, co go gryzie w środku, ale nie czyni go filozofem  czy smutasem. Raczej kimś nieobliczalnym. Zarówno w relacji z wojną (w czasie nalotu najpierw genialnie rozdysponował wszystkim, co trzeba – tak że oddział chodził jak naoliwiony, a sam Warden wlazł na dach i strzelał w niebo), jak i w relacji z kobietą. Gdy Karen Holmes się z nim zapoznaje, pada trafna diagnoza: „To mi się właśnie w panu podoba: ta pewność siebie. I to mi się też nie podoba”.

Chcesz czy nie chcesz, Drogi Czytelniku (zwłaszcza: Droga Czytelniczko), nieustannie wybierasz, kogo wolisz, czyja narracja jest Ci bliższa. Mnie chyba ta Wardenowska, choć capstrzyk Prewitta złamał mi serce.

Tak, to powieść o amerykańskim wojsku, o wierzgających jednostkach, które przycinane do drylu, uginane hierarchią, dręczone Obróbką i Obozem Karnym, cholernie zmęczone, okaleczone, samotne… mają w sobie ogień buntu. Nie każdy tu jest Prewittem, ale każdy dobrze rozumie, o co chodzi: „Jeżeli mają mnie zrobić na szaro, to przynajmniej nie będą mieli tej satysfakcji, żeby widzieć, jak się płaszczę i robię z siebie przedstawienie. Potrafię znieść wszystko, co mi dadzą i jeszcze wrócić po więcej, szefie. Ja ich pierdolę”.

Męska książka, o wojsku, o burdelach, głupich dowódcach, o systemie, który władczość potwierdza na każdym kroku upokarzaniem tych, których pozbawiono władzy. A zarazem: to najbardziej romantyczna książka, jaką zdarzyło mi się ostatnio czytać

Dlaczego romantyczna? Uściślę, że w tym właściwym (!) rozumieniu, czyli: nie sentymentalna, ale angażująca emocje, nie o strukturach społecznych (narodzie etc.), lecz o jednostce (niezabezpieczonej stabilną relacją z drugim człowiekiem), nie o nadwrażliwcach, za to o twardzielach z duszą. Nie o utopistach ze sztandarem na barykadach, ale o gorzkich idealistach marzycielach.

Romantyczność, oczywiście, towarzyszy relacjom damsko-męskim, choć ja większe jej stężenie dostrzegam w czymś, co kojarzy się pragmatycznie – w żołnierskiej codzienności, którą się przeklina i (o dziwo) kocha jednocześnie. To jest mocna strona powieści Jonesa, że idealizm jest osadzony w codziennym zmaganiu się z materią. Trzeba sporej brawury, by wymyślić bohatera, który – niszczony przez wojskową strukturę – wyzna, że kocha wojsko. Gdyby chodziło o mnie, poszłabym w zaparte, za nic nie przeszłoby mi przez gardło, że „kocham to, co robię”, „kocham to, kim jestem, gdzie i po co”.  Bo to mega egzaltacja. A u Jonesa brzmi dobrze. Ach, no tak, bo to jest powiedziane w trzeciej osobie:

„– Pan miał wysokie mniemanie o tym Prewitcie, co, sierżancie? (…)
– Myślę, że był stuknięty. Kochał wojsko. Każdy, kto kocha wojsko, jest stuknięty. Moim zdaniem był dostatecznym wariatem, żeby móc zostać dobrym spadochroniarzem albo komandosem, gdyby nie był taki drobny. Kochał wojsko tak, jak mężczyźni kochają swoje żony. Każdy, kto kocha wojsko tak bardzo, musi być stuknięty.
– Z pewnością – powiedział porucznik Ross.
– Podczas wojny kraj potrzebuje tylu dobrych żołnierzy, ilu zdoła zebrać. Nie może ich być za wielu.
– Jeden żołnierz mniej czy więcej nie ma takiego znaczenia – powiedział ze znużeniem porucznik Ross.
– Dlatego człowiek, który kocha wojsko, jest stuknięty – powiedział Warden”.

Są dwa ciekawe romanse. Prewitt w burdelu pani Kipfer poznaje Loren (czyli Almę), piękną, przyciągającą go tragizmem kogoś, kto rozumie cierpienie. Warden wdaje się w romans z żoną kapitana kompanii, Karen Holmes, której opinia w wojskowym światku jest dość dwuznaczna. Nie kibicowałam tym wątkom jakoś szczególnie, ale pierwsza noc Prewitta z Loren (gdy mu się zdaje, że miłość to odnalezienie w drugiej osobie siebie) i ostatnia noc Wardena z Karen (gdy oboje się tak pięknie okłamują) są romantyczne do rdzenia. 

Jest męska przyjaźń i to różne jej odcienie: od fascynacji i serdeczności (Angelo i Prewitt albo Prewitt i Jack Malloy) przez zrozumienie, braterstwo dusz (Prewitt i Stark) aż po taką największą, gdy jeden o drugim powie raczej, że go wkurza niż wyzna przywiązanie, a mimo to będzie między nimi bliskość (tak jak między Prewittem a Wardenem). 

I jeszcze o jednym (arcyromantycznym) aspekcie muszę wspomnieć. O czytaniu. O znajdowaniu w książkach inspiracji, materiału do tworzenia siebie. Również w filmach – Prewitt wymienia tytuły, z których uczył się bycia na przekór. Jest taki epizod, gdy Prew ukrywa się w domu kochanki i pochłania książki. Z tych najcenniejszych wypisuje do notesu tytuły innych, koniecznie do przeczytania. „Spoglądał na rosnącą listę z taką dumą, jak gdyby to był dyplom honorowy. Jeszcze zdąży przeczytać je wszystkie. Jak się następnym razem spotka z Jackiem Malloyem, będzie mógł też zabierać głos, a nie tylko słuchać”. A potem, gdy dogasa jego świadomość, myśli sobie, że szkoda się rozstawać z życiem również z tego powodu. „Zrobiło mu się żal, że nie zdołał przeczytać reszty tamtych książek. I przykro, że te, które przeczytał, idą na marne”.

Cytat, który wybrałam na motto nie pochodzi z książki, lecz z filmu. To była oscarowa ekranizacja (1953). Chciałabym kiedyś ją obejrzeć, choć fotografie odbiegają od moich wizualizacji.

No dobrze, to na koniec opowiem najwytrwalszym, jak Prewitt grał capstrzyk. Wbrew pozorom można w nim odnaleźć magię wigilijnego opłatka. 

„Spojrzał na zegarek i kiedy wskazówka dotknęła najwyższego punktu, podszedł do megafonu, podniósł ku niemu trąbkę i zdenerwowanie opadło z niego jak odrzucona kurtka; nagle był sam jeden, daleko od wszystkich.

Pierwszy ton był czysty i absolutnie pewny. Nie było w nim żadnego wahania czy potknięcia. Poniósł się przez dziedziniec, wytrzymany o ułamek sekundy dłużej niż czynili to inni trębacze. Trwał tak długo jak czas dzielący jeden znojny dzień od drugiego. Trwał tak długo jak trzydziestoletnia służba. Druga nuta była krótka, niemal za krótka, urwana. Zamilkła nagle, przeleciała za prędko, jak minuty spędzone z kurwą. Była krótka jak dziesięciominutowa przerwa w ćwiczeniach. I wreszcie ostatnia nuta pierwszej frazy wytrysnęła triumfalnie z nieco łamanego rytmu – triumfalnie, wysoko, na niedosiężny poziom dumy, ponad upokorzenie i poniżenie. (…)

To jest pieśń ludzi, którzy nie mają nigdzie miejsca, a gra ją człowiek, co także nigdy nie miał miejsca dla siebie, i przeto może ją grać. Słuchajcie jej. Znacie tę pieśń; czy pamiętacie? To jest melodia, przed którą co wieczór zatykacie sobie uszy, żeby móc spać. To jest melodia, której nie chcecie słuchać, i żeby jej nie słyszeć, wypijacie co wieczór pięć martini. To jest pieśń Wielkiej Samotności, która przenika wszędzie jak wiatr pustynny i odwadnia wam duszę. To jest pieśń, której będziecie słuchali w dzień waszej śmierci. Wtedy, gdy leżąc na łóżku, pokryci śmiertelnym potem, będziecie wiedzieć, że wszyscy doktorzy i pielęgniarki, i zapłakani przyjaciele nie znaczą nic i nic nie mogą wam pomóc, nie mogą wam zaoszczędzić ani jednej kropli goryczy, bo to wy umieracie, nie oni – kiedy będziecie czekali na nadejście tego ze świadomością, że nie zdołacie wykręcić się snem, że nie odsunięcie tego pijąc martini, ani nie odwleczecie rozmową, że nie znajdziecie ucieczki w waszych zamiłowaniach – wówczas usłyszycie tę pieśń i przypomnicie ją sobie, poznacie. Ta pieśń jest Rzeczywistością. (…)

Stali zasłuchani w mroku galeryjek i nagle każdy poczuł się bardzo bliski temu, który stał obok, który też był żołnierzem i też musiał umrzeć. A potem, równie milcząco jak przyszli, zaczęli wracać do wnętrza, ze spuszczonymi oczyma, nagle zawstydzeni własnym wzruszeniem i tym, że ujrzeli obnażoną duszę człowieka”.

leśne warstwy (obława)

Obława, reż. Marcin Krzyształowicz, Polska 2012

Od pierwszej sceny jesteśmy w lesie, głębokim. Wysokie, srebrne pnie. Pora późnojesienna, suche liście, szarość albo sepia. Te barwy nadają ton scenie pierwszej i następnym.

Najpierw słychać dwa głosy, rozmowę o przedwojennym meczu – jeden głos neutralny, wolny od emocji, drugi – tłumiący zdenerwowanie, zniecierpliwiony, z podskórnym rozdrażnieniem lub lękiem. Mężczyźni idą w głąb lasu. Widzimy jednego z nich, jesteśmy więc w skórze tego, który idzie za nim, który rutynowo prowadzi na ustronie tych, do których strzela. Zabija za zdradę, ale to właściwie bez znaczenia „za co”, strzela, bo ma rozkaz.

Opowieść ma określony historyczny kontekst, ale jej siłą jest to, że mówi więcej o ludziach niż o historii. Tak ją odbieram i nie najistotniejsze wydają mi się komentarze, że oto wreszcie odważne, odbrązawiające, demitologizujące polskie kino o wojnie. Gdyby pójść tym torem (a nie chcę nim iść), trzeba by wspomnieć o wcześniejszych „mitorozbijaczach”, których nie brakło ani w teatrze, ani w filmie, a już na pewno nie w literaturze.

Trwa niemiecka okupacja i trwa partyzancka dywersja. Oddział AK utknął w leśnej prowizorce, ludzie są zmęczeni: głodni, zmarznięci, brudni, pokryci grubą skórą przyzwyczajenia do tego, co siermiężne, brutalne, może bez sensu. O ojczyźnie nie mówi się tu wcale. Ale przychodzą rozkazy, by wykonać wyrok na współpracujących z Niemcami. Specem od brudnej roboty jest kapral „Wydra” (Marcin Dorociński), kucharz suszy muchomory, sanitariuszka „Pestka” (Weronika Rosati) rozsiewa smutną łagodność, a wszyscy razem mają przeczucie nadciągającej obławy, czyli niechybnej porażki.

Nie cały czas jesteśmy w lesie, wyruszamy do młyna, którym zarządza Kondolewicz (Maciej Stuhr), rówieśnik i znajomy „Wydry”.  Tak się składa,  że nadszedł czas, by ukrócić jego donosy na Gestapo, a wykonanie tego wyroku wytycza główną oś fabuły filmu. Przygląda się temu – i to wcale nie biernie – żona Kondolewicza (Sonia Bohosiewicz).

Tyle można zdradzić, resztę trzeba zobaczyć. TRZEBA i WARTO.

Rany! Jak to jest opowiedziane! Jak zagrane, zmontowane, w jaki obraz zaklęte! Moim zdaniem kluczem są warstwy, sytuacje i postaci składają się z licznych warstw. I jest tak, że nie widzimy ich w przekroju, tak, by od razu oszacować skomplikowanie i składniki komplikacji. To narasta wraz z opowieścią.

Pierwsza scena leśnego marszu umiejscawia nas w skórze „Wydry”, nie patrzymy z boku, z perspektywy „niezależnego” widza. Co nie znaczy, że jesteśmy tożsami z tą postacią. Niejedno można zarzucić kapralowi, bądź co bądź jest oprawcą, nawet jeśli rozkaz wydały władze AK. Ale to jego oczy, jego rozeznanie sytuacji, jego tajemnice i zaszłości są nam udostępniane. Warstwa po warstwie. Do końca nie zabraknie paciorków, które należy nawlec na tę część opowieści, na perspektywę, którą udostępnia nam Marcin Dorociński.

Ale najwspanialsze jest to, że jednocześnie (nie równolegle, bez odgraniczenia, bez sygnalizowania przejść!) opowieść odsłania warstwy kolejnych postaci: „Pestki”, Kondolewicza, Kondolewiczowej. Szaleją retrospekcje, coś już się wydarzyło, lecz po chwili znów jesteśmy w czasie, który poprzedza rozegraną na naszych oczach scenę.

Każde z czworga bohaterów ma przypisany wyjściowy image: cyniczny leśny kat, ofiarna sanitariuszka, małoduszny donosiciel, żona, którą przeraża zdrada męża. Okaże się, że etykiety odpadną, znajdą swój rewers. I znów trzeba dodać, że nie będzie to symetria odwrócona, lecz taka z przesunięciem. Trzeba poskładać puzzle. Teraz, gdy film wspominam, historia wydaje mi się niesamowicie spójna, mistrzowsko spleciona, cztery odrębne losy przekładają się jak pasma w warkoczu, a wzór jest regularny i czytelny. Ale gdy oglądasz, nie wiesz, do czego każde z nich jest zdolne i dlaczego.

Kto zdradza? Wszyscy. I wszyscy są zarazem – na ludzką miarę – wierni jakimś swoim pragnieniom, pamięci, może nawet wartościom, chociaż wydawać by się mogło, że „odbrązawiający” film dąży do zdemaskowania fałszu czy pustki. A jednak pod zdradą czai się czysta nuta. I tym tłumaczę mój odbiór, obojętny na historyczne tło i polityczne uwikłania. Najdobitniej oddziaływały na mnie te sceny, w których ujawniał się potencjał odwróconego wizerunku. Miłosierny gest i ciężar winy, którą uświadamia sobie „Wydra”. Ból niekochania, marzenie o spełnionej miłości, czy choćby o seksualnym zaspokojeniu, nieosiągalnym dla Kondolewicza. Odkrywanie w sobie wstrętu, niechęci, wrogości do człowieka, z którym się sypia – to spodnia część wizerunku Kondolewiczowej. Może trzeba sprostować, że nie są to uczucia, które można by określić jako „czystą nutę”. Ale uświadamianie sobie ich grozy, poczucie winy czy wyznanie grzechu („chciałam, by umarł”) ma w sobie jasny rys katharsis. „Pestka”, której wizerunek był stworzony z poświęcenia i oddania, odkryje – wraz z odsłoną kolejnych warstw – głębię i ludzki mrok, winę po uruchomieniu niechcianego zła. 

Aktorzy. Drugi istotny argument za tym, by zobaczyć Obławę. Krótkie wywiady umieszczone na FilmWebie podkreślają zadowolenie, że trafił się do zagrania taki materiał. Dobry scenariusz i tak wykreowane postaci, że chce się nimi być. Jak mówi Dorociński: „żeby tylko tego nie spaprać, żeby zrobić tak, jak jest napisane”.

Mam w pamięci okruchy, które budowały role. Wąchanie chleba, gest Dorocińskiego, w którym jest więcej niż głód jedzenia, bo pragnienie zapachu, normalności. Albo te rozmowy o bolących zębach, które budują jego zaloty do sanitariuszki. Kilka humorystycznych zachowań odegranych przez Dorocińskiego ma w sobie vis comica może nawet silniejszą niż wyraźniej zakrojone na komizm pogawędki Kondolewicza przy wódce. Oj, a scena, w której obaj zasypiają: jeden na baczność, a drugi z chrapiącą głową na stole – świetna. Oczy Soni Bohosiewicz, czujnie czekające aż zaśnie u jej boku mąż. Oczy, które usiłują patrzeć bez wstrętu, ale nie udaje jej się go w sobie zatrzymać. A Kondolewicz (Stuhr) odczytuje dystans, bo nie jest tak małoduszny, jak mógłby być. Minimalizm zbudowany na warstwach zgranych z sobą gestów, spojrzeń, przemilczeń. Wszystkiego jest w sam raz. 

 

 

moi Żydzi!

W ciemności, reż. Agnieszka Holland, Kanada, Niemcy, Polska 2011

Narracja Holocaustu… Opowiadanie o czymś, co się nie mieści w głowie, choć wszyscy wiemy, że miało miejsce. Całkiem dużo już wiemy. Nigdy dość, prawda, więc trzeba przypominać, by nie uleciało, by opowieść weszła nam w krwiobieg. A jednak każda kolejna, „nowa” historia nakłada się na wyżłobiony już kanał. (Kanał?)

Ta narracja ma swoje stałe motywy, powtarzające się obrazy. Gdy zaczyna się opowiadać…, od razu można podskórnie przeczuć, co nastąpi. Nawet jeśli opowieść zadziwi, to i tak utwierdzi w tym, co wiedzieliśmy.

Bardzo „edelmanowski” film. Marek Edelman przywołany jest w dedykacji rozpoczynającej opowieść. A potem oglądamy powidoki  jego słów. I tak:

= Żyd na beczce, czyli można się bezkarnie naigrawać.
[Lwowskie ulice, getto, Niemcy naigrywający się z tych „śmiesznych żydków”, każący im tańczyć, wyrywający brodę…]

= Numerki na życie, czyli trzeba wybrać, kto spośród nas zasługuje na życie bardziej niż inni.
[„Polaczek”, w którego ręku jest los Żydów szukających schronienia w kanałach, powie trzeźwo: pomogę dziesięciu, reszta niech sobie jakoś radzi (=ginie). Żydzi sami decydują, za czyje życie zapłacą.]

= Fiolki trucizny, czyli amulet, który może skrócić mękę, gdy nadzieja zgaśnie.
[Samobójstwo nie jest u Holland tematem, ale pojawia się jego echo – wybór śmierci dla dziecka czy wspomniana ampułka z trucizną (Paulina trzyma ją w ustach tuż przed życiodajnym kłamstwem Sochy, który tłumaczy Niemcom, że nikogo nie ma, choć mógł potwierdzić…)]

= Poczucie utraty i winy, że nie ocaliło się kogoś bliskiego.
[To, co czują kobiety związane z Jankiem, to, co czuje Klara, która straciła z oczu siostrę…]

= Miłość tym intensywniejsza, im śmierć bardziej namacalna. Miłość fizyczna, niezważająca na brak intymności, niepiękną scenerię.
[Wstrząsające, prawdziwe, te sceny zrobiły na mnie duże wrażenie, podobnie jak naturalistycznie pokazany poród – coś absurdalnego… Więc to może rozgrywać się nawet w takiej scenerii?]

= Pomoc Żydom postrzegana w kategorii interesu.
[Bo Żydzi mają pieniądze, bo Niemcy płacą za denuncjacje Żydów…]

= Dwuznaczność działań: śmierć wroga może rykoszetem odbić się na życiu przyjaciela.
[Jedna z bardzo wyrazistych scen: rozmowa Sochy ze straganiarką i widok po ulicznej egzekucji.] 

Ale schemat się zakrzywia, bo nie ma tego, co dla Edelmana było najistotniejsze: desperackiego działania. Tylko wtedy udaje się przeżyć – opowiadał kiedyś Edelman – gdy można COŚ robić, gdy człowiek znajduje sposób, by nie być Żydem na beczce, któremu obcinają pejsy i brodę, gdy może wybrać rodzaj śmierci.

Tego (prawie) nie ma, bo garstka Żydów, którymi zaopiekował się Leopold Socha, po prostu tkwi w kanałach. Przez 14 bezczynnych, ciemnych, śmierdzących miesięcy.

Ale to też znamy z innych opowieści: wegetacja w ukryciu. W szafie, pod podłogą, w piwnicy, na strychu. Tu: w kanałach, więc ciemność jest wyjątkowo gęsta. A świat zamknięty. I mogę tylko powtórzyć i potwierdzić, że robota Jolanty Dylewskiej (operatorki) jest niezwykła. Naprawdę siedzimy niemal cały seans w ciemności. I jak krety wychodzimy z bohaterami na powierzchnię. Myślę, że decyzja reżyserki (po części motywowana historią), by być jak najbliżej tego mroku i brudu – to decyzja-stygmat dla filmu.

Zło?/dobro?

Dobro jest banalne. I to jest w nim najpiękniejsze. Grany przez Więckiewicza polski złodziej-kanalarz nie jest oczywiście typem Schindlera czy Sendlerowej. Ale nie jest też tak, że obserwujemy metamorfozę złego w anioła. Poldek jest może interesowny, obcesowy wobec Żydów, ograniczony w dostrzeganiu potworności Holocaustu. Nie jest jednak zły – raczej nieprzebudzony, nieświadomy, niedoprowadzony do sytuacji próby, która ma wyłączność na sprawdzenie, kim jest. Próba wydobędzie z niego to, co ma pod skórą. To równy gość, który tylko nie chce, by ktoś myślał, że jest frajerem. [Piękna scena, gdy bohater oddaje na stronie pieniądze profesorowi, by ten mógł mu je ponownie wręczyć przy innych. By wszystko wyglądało na interes.]

Rolę Więckiewicza świetnie uzupełnia Kinga Preis (Wanda Socha, żona Leopolda). Jej szczodrość, uczynność, dobroduszność i zamaszystość po części przechodzą i na Leopolda. Kochają się, więc odbierają podobne fale. Tym, co wzmacnia kreację Więckiewicza jest również język. Lwowskie gadanie (świetnie wykorzystane! i zabawne, a czasem konieczne okazują się tłumaczące napisy!) czyni z Poldka batiara. I tak tę postać odbieram. Serce na dłoni, szorstkość tylko pozorna. 

A stopień zaangażowania w ukrywanie („swoich”) Żydów przeradza się w taką desperację, że aż graniczy z szaleństwem. To też mi się bardzo podobało: pomoc Żydom miała w sobie coś z brawury, była niejednoznaczna. Gdy sobie uświadomimy, co stawiane było na szali, to wszelka oczywistość się ulatnia. Przypomnę tu scenę rozmowy Poldka ze Szczepkiem, który decyduje się (ze strachu? z rozsądku?) wycofać z udzielania pomocy ukrytym. Lub ta gwałtowność, z jaką Poldek o mało nie złoił skóry własnej córeczce, gdy ta omal nie wypaplała niechcący tajemnicy. Albo gdy schodzi do kanałów w niedzielnym ubraniu, ryzykując życie, by desperacko ratować „swoich Żydów”. Szaleństwo. Wspaniałe.

Więc muszę sprostować: jeśli sytuację Żydów określiłam jako bierną, to bynajmniej nie jest to cechą filmu. Maksymalnie zdesperowany jest Leoplod. A zdarzeń i dynamizujących opowieść zwrotów akcji jest naprawdę dużo. Poza tym: określenie filmu Holland jako kolejnej historii o Holocauście, z wpisanym w nią schematem, też niczego nie ujmuje filmowi. To, że wspomnienia Krysi Chiger („dziewczynki w zielonym sweterku”) zyskały przedłużenie i nagłośnienie dzięki filmowi Agnieszki Holland, to naprawdę piękne i ważne . 

Film dobry, taki, że po obejrzeniu pozostaje w świadomości. Myślę, że na zawsze. Film i smutny epilog w formie napisów końcowych.

***

Jeśli coś mi nie gra, to aura narodowego wydarzenia, jaka się wokół tego tytułu rozpętała,  zjawisko lekko sztuczne. Poniżej dwa plakaty W ciemności. Zdecydowanie wybieram ten pierwszy. Kliknięcie w drugi pokaże przyczepione agrafką etykiety: „doskonały”, „najlepszy”, „olśniewający”. To ostatnie określenie brzmi szczególnie dziwnie, gdy zestawimy je z ciemnością – tytułową i namacalną. Ok, zgadzam się. Ale film obejrzałam POMIMO tych superlatywów. A już najmniej odporności mam na pytania w rodzaju: Czy będzie Oscar? W jakiej kategorii? Czy Polska zatriumfuje? Ok, rozumiem. Ale nie znoszę takich gdybań. Może głównie dlatego, że gdyby przypadkiem film Agnieszki Holland tego Oscara nie zgarnął, to w żaden sposób nie odbierze mu jego ważności. A i Polacy nie powinni tego tak bardzo brać do siebie, bo to jest film autorski, nie „narodowy”.

Zapraszam na stronę Logosa Amicusa, który już w listopadzie obejrzał film na Festiwalu Filmu Polskiego w Chicago. Zrecenzował i przeprowadził rozmowę z reżyserką. Tu i tu.

I myślę, że warto będzie kupić lutowy numer „Bluszczu”, w którym ukaże się wywiad Remigiusza Grzeli z Krystyną Chiger. Zachęcająca rekomendacja tej rozmowy znajduje się na blogu Autora.