James Jones, Stąd do wieczności, Wydawnictwo „Książnica” 2012
– Naprawdę cię potrzebuję, bo jestem samotna. Myślisz, że kłamię?
– Nikt nie kłamie mówiąc, że jest samotny. *

No cóż, może odrobinę nie à propos Świąt, które zaczną się za chwilę. Ale na to wypadło. Ostatnio przeczytałam właśnie tę powieść Jamesa Jonesa (z 1951 roku!), ok. 650 stron drobnym maczkiem. Powieść o szeregowcu Prewitcie i starszym sierżancie Wardenie – losy tych dwóch toczą się równolegle w amerykańskiej kompanii G, na Hawajach, w roku 1941. W czerwcu Prewitt honorowo opuścił oddział trębaczy (jak on grał! jak Prewitt grał capstrzyki! to były opowieści o duszy i melancholii!) i trafił między najzwyklejszych wojaków. Wiemy, co się z nim dzieje przez kilka najbliższych miesięcy – aż do grudnia, gdy Japonia zaatakuje znajdujące się w pobliżu koszar Pearl Harbor. Potem rozpocznie się wojna, ale opowieść rozgrywa się w czasie sprzed przystąpienia USA do konfliktu.
Prewitt jest niepokorny i niełamliwy, impregnowany młodzieńczym buntem (21 lat!), imponuje kumplom – ma tę trudną do nazwania cechę, która sprawia, że chce się z nim być w jednej drużynie, mimo iż on na ogół gra sam. Umie przyłożyć (eksbokser, który wyrzekł się boksu, by nie krzywdzić) i potrafi stanąć w miejscu, by dać się zabić. Cóż, ta druga umiejętność jest strasznie nieżyciowa. ;)
Warden – starszy o dekadę, doświadczony, bez złudzeń, z alergią na karierowiczostwo, z czymś, co go gryzie w środku, ale nie czyni go filozofem czy smutasem. Raczej kimś nieobliczalnym. Zarówno w relacji z wojną (w czasie nalotu najpierw genialnie rozdysponował wszystkim, co trzeba – tak że oddział chodził jak naoliwiony, a sam Warden wlazł na dach i strzelał w niebo), jak i w relacji z kobietą. Gdy Karen Holmes się z nim zapoznaje, pada trafna diagnoza: „To mi się właśnie w panu podoba: ta pewność siebie. I to mi się też nie podoba”.
Chcesz czy nie chcesz, Drogi Czytelniku (zwłaszcza: Droga Czytelniczko), nieustannie wybierasz, kogo wolisz, czyja narracja jest Ci bliższa. Mnie chyba ta Wardenowska, choć capstrzyk Prewitta złamał mi serce.
Tak, to powieść o amerykańskim wojsku, o wierzgających jednostkach, które przycinane do drylu, uginane hierarchią, dręczone Obróbką i Obozem Karnym, cholernie zmęczone, okaleczone, samotne… mają w sobie ogień buntu. Nie każdy tu jest Prewittem, ale każdy dobrze rozumie, o co chodzi: „Jeżeli mają mnie zrobić na szaro, to przynajmniej nie będą mieli tej satysfakcji, żeby widzieć, jak się płaszczę i robię z siebie przedstawienie. Potrafię znieść wszystko, co mi dadzą i jeszcze wrócić po więcej, szefie. Ja ich pierdolę”.
Męska książka, o wojsku, o burdelach, głupich dowódcach, o systemie, który władczość potwierdza na każdym kroku upokarzaniem tych, których pozbawiono władzy. A zarazem: to najbardziej romantyczna książka, jaką zdarzyło mi się ostatnio czytać.
Dlaczego romantyczna? Uściślę, że w tym właściwym (!) rozumieniu, czyli: nie sentymentalna, ale angażująca emocje, nie o strukturach społecznych (narodzie etc.), lecz o jednostce (niezabezpieczonej stabilną relacją z drugim człowiekiem), nie o nadwrażliwcach, za to o twardzielach z duszą. Nie o utopistach ze sztandarem na barykadach, ale o gorzkich idealistach marzycielach.
Romantyczność, oczywiście, towarzyszy relacjom damsko-męskim, choć ja większe jej stężenie dostrzegam w czymś, co kojarzy się pragmatycznie – w żołnierskiej codzienności, którą się przeklina i (o dziwo) kocha jednocześnie. To jest mocna strona powieści Jonesa, że idealizm jest osadzony w codziennym zmaganiu się z materią. Trzeba sporej brawury, by wymyślić bohatera, który – niszczony przez wojskową strukturę – wyzna, że kocha wojsko. Gdyby chodziło o mnie, poszłabym w zaparte, za nic nie przeszłoby mi przez gardło, że „kocham to, co robię”, „kocham to, kim jestem, gdzie i po co”. Bo to mega egzaltacja. A u Jonesa brzmi dobrze. Ach, no tak, bo to jest powiedziane w trzeciej osobie:
„– Pan miał wysokie mniemanie o tym Prewitcie, co, sierżancie? (…)
– Myślę, że był stuknięty. Kochał wojsko. Każdy, kto kocha wojsko, jest stuknięty. Moim zdaniem był dostatecznym wariatem, żeby móc zostać dobrym spadochroniarzem albo komandosem, gdyby nie był taki drobny. Kochał wojsko tak, jak mężczyźni kochają swoje żony. Każdy, kto kocha wojsko tak bardzo, musi być stuknięty.
– Z pewnością – powiedział porucznik Ross.
– Podczas wojny kraj potrzebuje tylu dobrych żołnierzy, ilu zdoła zebrać. Nie może ich być za wielu.
– Jeden żołnierz mniej czy więcej nie ma takiego znaczenia – powiedział ze znużeniem porucznik Ross.
– Dlatego człowiek, który kocha wojsko, jest stuknięty – powiedział Warden”.
Są dwa ciekawe romanse. Prewitt w burdelu pani Kipfer poznaje Loren (czyli Almę), piękną, przyciągającą go tragizmem kogoś, kto rozumie cierpienie. Warden wdaje się w romans z żoną kapitana kompanii, Karen Holmes, której opinia w wojskowym światku jest dość dwuznaczna. Nie kibicowałam tym wątkom jakoś szczególnie, ale pierwsza noc Prewitta z Loren (gdy mu się zdaje, że miłość to odnalezienie w drugiej osobie siebie) i ostatnia noc Wardena z Karen (gdy oboje się tak pięknie okłamują) są romantyczne do rdzenia.
Jest męska przyjaźń i to różne jej odcienie: od fascynacji i serdeczności (Angelo i Prewitt albo Prewitt i Jack Malloy) przez zrozumienie, braterstwo dusz (Prewitt i Stark) aż po taką największą, gdy jeden o drugim powie raczej, że go wkurza niż wyzna przywiązanie, a mimo to będzie między nimi bliskość (tak jak między Prewittem a Wardenem).
I jeszcze o jednym (arcyromantycznym) aspekcie muszę wspomnieć. O czytaniu. O znajdowaniu w książkach inspiracji, materiału do tworzenia siebie. Również w filmach – Prewitt wymienia tytuły, z których uczył się bycia na przekór. Jest taki epizod, gdy Prew ukrywa się w domu kochanki i pochłania książki. Z tych najcenniejszych wypisuje do notesu tytuły innych, koniecznie do przeczytania. „Spoglądał na rosnącą listę z taką dumą, jak gdyby to był dyplom honorowy. Jeszcze zdąży przeczytać je wszystkie. Jak się następnym razem spotka z Jackiem Malloyem, będzie mógł też zabierać głos, a nie tylko słuchać”. A potem, gdy dogasa jego świadomość, myśli sobie, że szkoda się rozstawać z życiem również z tego powodu. „Zrobiło mu się żal, że nie zdołał przeczytać reszty tamtych książek. I przykro, że te, które przeczytał, idą na marne”.
Cytat, który wybrałam na motto nie pochodzi z książki, lecz z filmu. To była oscarowa ekranizacja (1953). Chciałabym kiedyś ją obejrzeć, choć fotografie odbiegają od moich wizualizacji.
Prew i Alma (Loren) (Montgomery Clift & Donna Reed)
Warden i Karen (Burt Lancaster & Deborah Kerr)
Milton Warden (Burt Lancaster)
Prew i Angelo (Montgomery Clift & Frank Sinatra)
Prewitt gra na trąbce (Montgomery Clift)
No dobrze, to na koniec opowiem najwytrwalszym, jak Prewitt grał capstrzyk. Wbrew pozorom można w nim odnaleźć magię wigilijnego opłatka.
„Spojrzał na zegarek i kiedy wskazówka dotknęła najwyższego punktu, podszedł do megafonu, podniósł ku niemu trąbkę i zdenerwowanie opadło z niego jak odrzucona kurtka; nagle był sam jeden, daleko od wszystkich.
Pierwszy ton był czysty i absolutnie pewny. Nie było w nim żadnego wahania czy potknięcia. Poniósł się przez dziedziniec, wytrzymany o ułamek sekundy dłużej niż czynili to inni trębacze. Trwał tak długo jak czas dzielący jeden znojny dzień od drugiego. Trwał tak długo jak trzydziestoletnia służba. Druga nuta była krótka, niemal za krótka, urwana. Zamilkła nagle, przeleciała za prędko, jak minuty spędzone z kurwą. Była krótka jak dziesięciominutowa przerwa w ćwiczeniach. I wreszcie ostatnia nuta pierwszej frazy wytrysnęła triumfalnie z nieco łamanego rytmu – triumfalnie, wysoko, na niedosiężny poziom dumy, ponad upokorzenie i poniżenie. (…)
To jest pieśń ludzi, którzy nie mają nigdzie miejsca, a gra ją człowiek, co także nigdy nie miał miejsca dla siebie, i przeto może ją grać. Słuchajcie jej. Znacie tę pieśń; czy pamiętacie? To jest melodia, przed którą co wieczór zatykacie sobie uszy, żeby móc spać. To jest melodia, której nie chcecie słuchać, i żeby jej nie słyszeć, wypijacie co wieczór pięć martini. To jest pieśń Wielkiej Samotności, która przenika wszędzie jak wiatr pustynny i odwadnia wam duszę. To jest pieśń, której będziecie słuchali w dzień waszej śmierci. Wtedy, gdy leżąc na łóżku, pokryci śmiertelnym potem, będziecie wiedzieć, że wszyscy doktorzy i pielęgniarki, i zapłakani przyjaciele nie znaczą nic i nic nie mogą wam pomóc, nie mogą wam zaoszczędzić ani jednej kropli goryczy, bo to wy umieracie, nie oni – kiedy będziecie czekali na nadejście tego ze świadomością, że nie zdołacie wykręcić się snem, że nie odsunięcie tego pijąc martini, ani nie odwleczecie rozmową, że nie znajdziecie ucieczki w waszych zamiłowaniach – wówczas usłyszycie tę pieśń i przypomnicie ją sobie, poznacie. Ta pieśń jest Rzeczywistością. (…)
Stali zasłuchani w mroku galeryjek i nagle każdy poczuł się bardzo bliski temu, który stał obok, który też był żołnierzem i też musiał umrzeć. A potem, równie milcząco jak przyszli, zaczęli wracać do wnętrza, ze spuszczonymi oczyma, nagle zawstydzeni własnym wzruszeniem i tym, że ujrzeli obnażoną duszę człowieka”.