Archiwa tagu: Paryż

frankofonia – wszyscy albo nikt – zanim się pojawiłeś

Proces przywykania i odwykania od bloga to mocny temat. Z kategorii uzależnień i rozleniwień. Do wzięcia. U mnie krawędź: w tę albo we w tę, trzymam się krawędzi. I w tej niewygodnej pozycji biorę się za kilka filmów naraz. 

Czy mnie się wydaje, czy wszystkie filmy są o Paryżu? Może niektóre dzieją się gdzie indziej, to wówczas o Paryżu się tylko coś mówi, śpiewa lub śni. Tak mi się trafia. I jeszcze to, że co oglądam, to jakby cytat z czegoś, co już było. 

Pierwsze: Frankofonia. Aleksander Sokurow, nazwisko-stempel. Żadnej pogoni za akcją. Wprowadzenie postaci z historii. Gatunek pogranicza – najtrafniej chyba nazwać go filmowym esejem. Reżyser sam prowadzi narrację, sam się pojawia w opowieści i subiektywnie sugeruje, co jest dziwne, co warte refleksji i w jakim świetle widzieć to, co podsuwa obraz.

FrankofoniaBohaterem jest Luwr. Zwłaszcza z czasów II wojny światowej, gdy dzielny dyrektor Jacques Jaujard i inteligentny, rozmiłowany w sztuce niemiecki oficer Wolff-Metternich prowadzili z sobą grę o dużą stawkę. Można by przyjąć, że „bardzo francuski” Jaujard (który tą francuskością tłumaczy nieznajomość niemieckiego) i podporządkowany hierarchii Metternich będą wrogami. Jeden chce ocalić skarby Luwru dla Francuzów, drugim kieruje niemiecki pietyzm i egocentryczne przekonanie, że piękno trafi do zwycięzców. Obu łączy potrzeba ocalania, która katalizuje wzajemne kontakty. 

Film jest refleksją o sztuce w czasie zawieruch wojennych, o grabieży, o tajnych akcjach ocalających narodowe skarby. Malarskie arcydzieła są przynależne nam wszystkim, lecz w czyjeś ręce złożone. Historia pisze spektakularne koleje losu statycznym z natury dziełom sztuki. Barbarzyńską kradzież przeprowadzają humaniści z nazistowskiej armii. 

Mnóstwo archiwaliów: filmy, zdjęcia, animacje sięgające do prehistorii (tu: do początków Luwru). Sos refleksji Sokurowa. Gęsty, subiektywny, prowadzony tonem „filozoficznym” (uszczypliwie powiem: monumentalno-poetyckim). Nie wszystko zostaje w pamięci, trzeba by notatki sporządzać, ale dla wyprawy w głąb Luwru – warto. Również wtedy, gdy Luwr jest niemal pusty, bo zostały w nim same rzeźby. Gdy Géricault i Leonardo zmieniają lokum na mniej reprezentatywne, za to dużo bardziej ryzykowne dla faktury i stanu arcydzieł. Czasem Sokurowa przywołuje zew ojczyźniany i przenosi się myślą nad Newę. Losy muzeów są w burzliwych czasach podobne. Zaskoczyło mnie rozżalenie, że Niemcy, którzy z pokłonem przyjmowali (czytaj: przywłaszczali) dziedzictwo francuskie, nie mieli uznania dla kolekcji ze wschodu. Aż nie dowierzam, ale za mało wiem, by podważać, że Ermitaż nie był wyzwaniem równie kuszącym i budzącym (ocalający) żar pożądania.

Paryż: Film o Paryżu wojennym, o Luwrze, więc o jednym z paryskich punktów stałych.
Cytat: Z jednej strony dokumenty o sztuce zagrabionej, z drugiej (bo jednak Sokurow jest filmowym eseistą) – nawiązania do wcześniejszego filmu tego reżysera: Rosyjskiej Arki (2002). Arka była niezwykła, emocjonalnie mi bliższa, choć również mocno koncepcyjna. Była nakręconą w jednym ujęciu (!) podróżą przez 300 lat historii carskiej Rosji rozgrywającej się w salach Ermitażu. Dziwny ten Sokurow. Po Luwrze chyba ponownie ruszę do muzeum w Petersburgu. Nawet jeśli miesza mi się zachwyt z irytacją, zaciekawienie z podejrzeniem o manieryczność.

Drugie: Wszyscy albo nikt. Na faktach oparta komedia. Reżyser (Kheiron) opowiada o własnym ojcu, Hibacie Tabibie, który – jeśli wierzyć opowieści – stał się symbolem pozytywnego uchodźcy. Najpierw trafiamy do Iranu za czasów szacha Chomeiniego. Dyktatura, prześladowania i z humorem pokazane perypetie opozycji. Czysta komedia. Gra toczy się o wartości, ale Hibat zyskuje sławę, gdy odmówi zjedzenia ciastka. Poświata heroizmu bije po oczach, do czasu gdy na oczach kolegów ustawi go do pionu świeżo upieczona żonka. Są we troje: Hibat, Fereshteh (żona) i synek Nouchi, który zakazane dokumenty nosił w pieluchach i wiedział, kogo obrzygać. Trzeba z Iranu uciekać i wtedy padają słowa: „Nous trois ou rien”, które są oryginalnym tytułem filmu. Będzie niejeden zakręt, ale bycie razem jest tym, co nadaje życiu sens, a działaniom moc.

Wszyscy albo niktHibat wybierze życie we Francji, gdzie nostryfikuje swój prawniczy dyplom i gdzie z całych sił będzie budował wspólnotę na przedmieściach. Tytuł nabiera rozszerzonego znaczenia. My troje, ale w ogóle: my, którym przyszło żyć obok siebie. „Obok” trzeba zastąpić słowem „razem ze sobą”. Piętrzą się komediowe sytuacje, rozgrywane w szemranym środowisku paryskiego przedmieścia, w które wplątani są tubylcy (Francuzi różnych etnicznie domieszek) i świeżo przybili imigranci. Ufność i nieufność splecione są w warkoczyk. A Hibat mówi: jak możesz niszczyć, co twoje? I przydziela łobuzom odpowiedzialność. 

Film się we Francji podobał, jeśli można sądzić po nominacji do Cezara (2015). Zgrabnie punktuje poważne społeczne tematy, dotyka węzełków (splotów), które choć przypieczętowane latami współżycia, to przecież – choćby z powodu różnorodności, która jest bogactwem i punktem zapalnym zarazem – nigdy nie będą gładkie jak lustro. Mądra, pozytywna przypowieść z happy endem.

Dla mnie z gatunku rzeczy raczej słodkich niż treściwych. Deser. Bo mięso i węglowodany to w tym samym czasie powstały film Imigranci (Dheepan) Jacquesa Audirarda, zdobywca Złotej Palmy (2015). Tu bohaterem jest „rodzina” ze Sri Lanki, niemająca tej magicznej bliskości co rodzina Hibata, bo będąca in statu nascendi. Troje nieznanych sobie ludzi: on (partyzant), ona (dwudziestolatka uciekająca z piekła) i dziecko (9-letnia, oderwana od rodziców, grzeczna, zdana na dorosłych dziewczynka) zdobywają dokumenty rodzinne i nimi posługują się we Francji. Zrastają się jakoś, nie bez bólu. Podobnie jak asymilują się we francuskiej społeczności paryskiego przedmieścia. Z oporami. Dheepan, po nieudanych próbach handlu świecidełkami w centrum, przenosi się w podminowaną strachem i gangsterką społeczność podmiejską. Jest dozorcą. Nie ma złudzeń, nie jest optymistą, nie ufa przedwcześnie i na zapas. To, co się wydarzy, jest nieprzewidywalne. Inaczej niż w filmie Wszyscy albo nikt, gdzie nawet Legia Honorowa dla Hibata jest zgodna z krojem oczekiwań.

Paryż: jak najbardziej, ten spoza widokówki, bez Luwru, Wieży Eiffla i Katedry Notre Dame. Francuskość tworzy się w etnicznym tyglu. I w opowieści Kheirona zwycięża – nie ujednolica społeczeństwa, lecz pozwala ludziom dojrzewać do trójkolorowych wartości: wolności, równości i braterstwa. Nie zajmuje się podszewką. Ale może i dobrze. Przecież koncentracja wyłącznie na supełkach i podszewkach też nie ma glejtu na słuszność.
Cytat: rewersem dla tego filmu są Imigranci (ww.) a trochę też animacja Persepolis, w której Marjane Satrapi serio i półżartem opowiadała o szukaniu wolności w kraju talibów. Humor podobnego gatunku.

Trzecie: Me Before You, angielski tytuł brzmi lepiej niż polski: Zanim się pojawiłeś. Anonsuję: me-lo-dra-mat. Więc pewne sprawy muszą się ułożyć według wzorca. On, ona, miłość, przeszkody, jakaś totalna niemożność i jakieś metaforyczne zwycięstwo – pomimo okrutnego losu i dzięki charakterowi bohaterów. Amerykańska sceneria (skąd tam się wziął taki baaardzo stary zamek?, może teleportowany z Europy…) i aktorzy z Gry o tron: Emilia Clarke (matka smoków, Daenerys Targaryen) i Charles Dance (Lord Tywin Lannister). 


sprostowanie: to nie USA, to Anglia! Patrz: komentarz dee4di

Me Before YouAle opowieść współczesna i jeśli cytat, to z kina gatunków lub z Nietykalnych – jako że amant jest bogatym tetraplegikiem (uszkodzenie rdzenia kręgowego z paraliżem ciała od ramion w dół), a amantka – bezpretensjonalną, radosną dziewczyną, niewtajemniczoną w arystokratyczne snobizmy, za to świeżą i dowcipną. Wariant związku Phillippe`a i Drissa.

Chyba nie będę opowiadać? On – niegdyś wysportowany i zabójczo przystojny, teraz – sparaliżowany, marudny i … zabójczo przystojny. Ona: ładniutka, niezdolna do złych emocji, rekompensująca sobie całą mieliznę prowincjonalnego życia barwnością strojów. Jeśli ktoś umie oglądać melodramat, nie koncentrując się na perypetiach miłosnych, to za wątek zasadniczy uzna przebieranki Lou Clark. Buciki w kwiatki, sweterki w kropeczki, rajstopy w paski (furorę robią rajstopy-osy). Można rozważyć kategorię Oscara doceniającą noszenie z wdziękiem rzeczy, z którymi ciało kobiety ma pod górkę. Emilia Clarke jest stuprocentowo urocza. A uroczość jest gwarantem melodramatycznego sukcesu. I choć od bohaterki pozytywne emocje biją na odległość i transformują świat na lepszą modłę, to i panicz ma uśmiech, który pozwala nie widzieć niczego poza nim. To Sam Claflin (ja kojarzę z komedii romantycznej Love, Rosie).

Uczciwie przyznam, że nie sposób się nie wzruszyć. Nic nie szkodzi, że to ekranizacja książki z typu tych, których nie czytam. Może trzeba oddać honor literaturze krzepiącej głodne serca, uwrażliwiającej, dodającej skrzydeł, mówiącej, że nie ma rzeczy niemożliwych i opowiadającej te niestworzone historie, jakby czekały na nas tuż za rogiem. Literatura jedno, film drugie. A życie trzecie. Polecam sprawdzić swą podatność na charyzmę aktorów grających wdziękiem. :)

Paryż: no właśnie, dopiero w epilogu. Pojawia się wcześniej we wspomnieniach najszczęśliwszych chwil, zapamiętanych przez Willa z czasów, gdy był młodym bogiem. A potem staje się preludium dla samodzielnego życia Lou. Bo gdzie ona ma nosić swe koszmarno-śliczne sukienki jak nie w Paryżu? Gdzie ma się uczyć mody, pić kawę, kupować perfumy? Tylko w Paryżu. Paryż jest wszędzie, choćby w minimalnym stężeniu, we śnie czy innej jakiejś mrzonce.
Cytat: Nietykalni są kontekstem trafnym, choć zawyżającym poprzeczkę. Ostatnim melodramatem, który mi się podobał, był Brooklyn. Przywołam więc właśnie ten tytuł. Oba filmy przynoszą role dziewczyn, które po prostu się lubi. Irlandka z Brooklynu jest delikatną, nabierającą kobiecej świadomości dziewczyną, postawioną przed wyborami, z których każdy ma swoje konsekwencje. Lou z Me Before You to wariatka, Ania Shirley w wydaniu trzpiotowatym. I tak są opowiedziane ich historie, że decydujesz na starcie: lubię, wybaczę wszystko lub no nie! – a wówczas czepiasz się o wszystko. 

między podróżą a tekstem

„Znak” nr 698-699
LISTY HERBERTA I BRZĘKOWSKIEGO

Na zdjęciu: poeci. Zbigniew Herbert, tu rozpoznanie jest oczywiste, i Jan Brzękowski, współtwórca krakowskiej awangardy, poeta emigracyjny, osiadły we Francji. Francja w tle. Między nimi różnica pokolenia (rocznik 24. i 03.), inne poetyckie drogi, odmienna życiowa sytuacja. 

Brzękowski po debiutanckim tomiku i wejściu w krąg peiperowskiej „Zwrotnicy” wyjeżdża na studia do Paryża. Jest środek międzywojnia. Osiada nad Sekwaną, później w Amélie-les-Bains (przy granicy z Hiszpanią). Bywa w Paryżu, kiedyś znów w nim zamieszka. Ale póki co jest rok 1958 – wtedy poznaje obiecującego Herberta.

Herbert ma za sobą pierwsze tomiki (Struna światła oraz Hermes, pies i gwiazda), którymi zaistniał dzięki popaździernikowej Odwilży. Ma trzydziestkę na karku, mieszka pokątnie, pracuje w przypadkowych miejscach, chce żyć z pisania… Stypendium literackie (sto dolarów!) staje się zaczynem ruchu. Po raz pierwszy wyjeżdża za granicę, podróż trwa dwa lata (1958-1960). Francja, Anglia i Włochy. Dużo czasu spędza w Paryżu. Łapczywie chłonie wrażenia z miejsc i inspirację ze spotkań. Poznaje Jana Brzękowskiego. I co? I nic. To nie jest wielka przyjaźń, chyba nawet nie ma większej fascynacji wzajemnym dorobkiem literackim. Kilka spotkań i bardzo uprzejme listy. 

W wakacyjnym numerze „Znaku” opublikowano tych listów dwadzieścia pięć (najmłodsze, pisane po długiej przerwie, pochodzą z roku 1972). Zgodnie z zasadami edycji prywatnej korespondencji. Z przybliżeniem kontekstu. Czytałam. Komu przydarzy się okoliczność – polecam.

Posyłam wieżę EifflaCoś niecoś wynika z tego, jak i o czym korespondujemy. Epistolografia literatów jest ciekawym wglądem w to, jak prezentują się ich niezredagowane teksty, nieprzeznaczone do druku (choć głowę daję, że pisane ze świadomą autokreacją). Po śmierci Herberta – w lipcu minęło 15 lat – wydano niemało śladów jego epistolarnych rozmów. Listy wymieniane z Turowiczem, z Elzenbergiem, z Miłoszem, Zawieyskim, Barańczakiem… 

Ważne jest co dzieje się w tle korespondencji: nad czym autorzy pracują, jaki rodzaj doświadczeń gromadzą i co im się zdaje, zanim skondensują swe rozmyślania w jakimś – do szerszej publiki adresowanym – wierszu czy eseju. Owocem pierwszej podróży zagranicznej Herberta był rewelacyjny tom esejów Barbarzyńca w ogrodzie. Przebłysk tego projektu odsłania się w listach do Brzękowskiego. Wiecznie czymś zaaferowany Herbert, przepraszający, że odpisuje z opóźnieniem, że po uszy zajęty, że w drodze dokądś lub w podróży jakiejś w głąb (poprzez księgi)… To odsłona kondycji i metody wchłaniania wrażeń, prawdziwy, chaotyczny odprysk tego, co w zastygłej postaci stoi na mojej półce już od lat, czasami zabierane w drogę a częściej będące zastępstwem realnej podróży. Nie muszę dodawać, że podróż z Herbertem nigdy nie jest namiastką, bo jeśli nawet zmysły nie mogą się sycić, to myśl krąży jak torpeda: przenikając historię i piękno. 

***

garść obserwacji

1. Herbert ma dość dramatyczną świadomość przepaści między życiem w Polsce a zagranicą. Fascynuje go świat Zachodu i Południa. Decyzję emigracji rozważa, lecz jest do niej mentalnie niezdolny. Mniejsza o trudności z pracą, o biedę czy samotność. Te same dodatki towarzyszą mu również w Polsce. Niewykluczone, że tego rodzaju patriotyzm odchodzi w przeszłość, dla ludzi o konstrukcji osobowości podobnej do Herberta był on czymś organicznym. I paradoksalnie: to, co ograniczało wolność, było zarazem ostrogą do przekraczania samych siebie.

„Wracam do Polski za kilka miesięcy. Robię to, jakbym miał wejść w wodę brudną i zimną, ale to jest jedyna moja rzeczywistość. Tu żyję na powierzchni, bez racji i powodu”. „Niedawno otrzymałem wiadomość, że cenzura zdjęła moje wiersze, co mnie niesłychanie podnieciło i natchnęło do walki”.

2. Jedną nogą w świecie starych. I to nie brzmi jak kokieteria. Pan Zbigniew mógł tak myśleć. „Jutro kończę 35 lat. To istna katastrofa. Już jestem definitywnie wykreślony z kręgu młodych”. (!!!)

3. Pierwsza podróż, czyli wchłanianie całą skórą. „Uczę się języka i obwąchuję to piękne i okrutne miasto” – pisze o Paryżu. Kawiarnie, kina, muzea (kolejność raczej odwrotna). Przepisywanie ksiąg niedostępnych w kraju a niezbędnych przy studiach nad tematem. Rzetelność Herberta nie zaskakuje. Trochę bawią mnie francuskie słowa, które mu wchodzą w nawyk: „Bardzo serdecznie Pana pozdrawiam i mezomażę madame” (mes hommages) lub „ekskuzuję się z powodu milczenia”. Gdy wspomina o pisaniu Barbarzyńcy…, mówi, że „ciągnie w wielkiej męce książkę szkiców o Francji i Włoszech”. Męka? zupełnie niewyczuwalna w lekturze.

4. Listy są dość zwięzłe i może dlatego chwilami zaskakuje mnie egzaltacja. Dziwni mnie ona u Herberta. Wówczas jeszcze nie wie, czy kiedykolwiek powtórzy przygodę z Europą, może to motywuje wylewne trzykrotne wyznanie smutku, jaki budzi w nim myśl, że mógłby już więcej nie spotkać Brzękowskiego. Trzeba, niestety, dodać, że Brzękowski wystąpił tu w roli synekdochy: niby smutek za nim, a de facto za światem, do którego dostępność nie jest czymś oczywistym. Nie przekonują mnie wzajemne serdeczności.

5. Hmm… byłoby inaczej, gdyby listy wymieniały ze sobą kobiety. Kobiety-pisarki. Męski dialog krąży wokół autorskiego ego. „Wysłałem Panu (…) tom moich wierszy (…). Bardzo mi zależało, aby Pan zechciał go przejrzeć”. „Czy czytał Pan moje wiersze…?” „Czy zna Pan mój artykuł… ?” Obaj chcą być czytani i chętnie przejrzeliby się w docenieniu ze strony drugiego. To oczywiste. Ale listy między kobietami wyglądałyby inaczej. I zastanawiam się, czy szczerzej? Oczywiście, to zależy, kim by one były. Nie pytałyby tak wprost, chyba.

6. Żałuję, że Herbert tak enigmatycznie pisze o zwiedzaniu: …wyjeżdżałem z Paryża tknięty turystyczną manią”. W omówieniu listów znajduję wzmiankę o przejawach tej manii, zaświadczoną wspomnieniami żony. Herbert mógł nie spać, nie jeść, nie robić przerw. „Ja byłam głodna, a jemu wciąż szkoda było czasu na jedzenie. Zawsze miał wytyczoną dokładną trasę zwiedzania i nie chciał się ani na chwilę zatrzymywać”. Po czym dodaje: „Ale zwiedzanie z nim było wspaniałym przeżyciem”.

A ja sobie myślę, jak dobrze, że powstał Barbarzyńca… Mogę sobie podróżować z Herbertem, a jeść, kiedy tylko najdzie mnie głód (albo jeszcze częściej). Mogę sobie robić przerwy. Bo przecież jego eseje aż proszą o to, żeby siąść i posmakować chwilę.

Najbardziej lubię tekst O albigensach, inkwizytorach i trubadurach. Ale zacytuję coś bardziej na dziś, gdy upał trwa i prawie nie trzeba sobie wyobrażać, jak ciepło jest na południu (tekst dotyczy Grecji).

„Zresztą krótki wypad z autokaru nie daje pojęcia o tym, czym jest świątynia grecka. Trzeba spędzić wśród kolumn przynajmniej jeden dzień, aby zrozumieć życie kamieni w słońcu. Zmieniają się one zależnie od pory dnia i roku. Rankiem wapień Paestum jest szary, w południe miodowy, o zachodzie słońca płomienisty. Dotykam go i czuję ciepło ludzkiego ciała. Jak dreszcz przebiegają po nim zielone jaszczurki.

Schyłek dnia. Niebo jest spiżowe. Złoty wóz Heliosa stacza się do morza. O tej porze, jak mówił Arcypoeta: «ciemnieją wszystkie ścieżki». Teraz przed świątynią Hery róże, które śpiewał Wergiliusz: «biferi rosaria Paesti», pachną odurzająco. Kolumny przyjmują żywy ogień zachodu. Niedługo w ciemniejącym powietrzu będą stały jak spalony las”. (U Dorów)

Znak. Okładka wakacyjnego numeruWakacyjny numer „Znaku”. Wspomnę na marginesie, że miesięcznik „Znak” za chwilę wypuści w świat swój siedemsetny numer. I z tej okazji udostępnia całe archiwum (od 1946 roku, w formacie pdf). Można też kupić za niską opłatę (5,90zł) numery od maja 2012 do sierpnia 2013 – w formatach MOBI/EPUB.

Tamaryszek natomiast, naoglądany, nasycony filmami i spacerami po równinie, rusza zdobywać górskie szczyty. Nie, nie, Himalaje nie dla mnie. Tatry są w sam raz. 

zachwyt Allena

Już postanowiłam, że o paryskim filmie Allena nie napiszę ni słowa. Miło mi było go obejrzeć, bo wycieczka nad Sekwanę – czy to dzisiejszą, czy to z lat 20., czy jakąkolwiek inną – to podróż, którą wybiera się w ciemno. Sekwana płynie, woda nieustająco się przetacza, a wraz z nią zmienia się wszystko (panta rhei), ale akurat mit Paryża pozostaje niezmienny.

Pomysł, by zakochany w tym mieście początkujący pisarz przeniósł się w czasie do Paryża lat 20. i spotkał charyzmatycznych artystów z tamtych lat, jest zabawny i obiecujący. Żartobliwe potraktowanie marzenia o złotym wieku (każdy gdzie indziej lokuje go na osi czasu) sugeruje, by zmrużyć oko. A popisowa gra aktorów wcielających się w Hemingwaya, Picassa, Buñuela, Fitzgeraldów czy Gertrudę Stein – warta jest docenienia i doceniona została.

I dlatego niczego nie planowałam już dodawać, bo nihil novi dorzucić nie potrafię. Woody Allen sam tyle zawsze nagada, nakomentuje, nadzieli włosów na czworo, że czupryna z nich się piętrzy jak pióropusz. I na co jeszcze moje piórko, mój pisk (umiarkowanego) zadowolenia…, skoro zachwyca się sam Allen? Bo to jest przecież film o zachwycie. A fascynacja głównego bohatera, Gila, to zachwyt na wskroś Allenowski. Czyli euforycznie-neurotyczny. Taki, że miewam problem, by rozpoznać, czy to prawdziwy entuzjazm, czy  komiczna groteska.

W tym odnajduję pretekst dla swojego pre-tekstu: czy Allen się zachwyca czy komicznie zachwyt przedrzeźnia?

By prześledzić mylące tropy, wrócę więc do seansu sprzed miesiąca i do dokumentu sprzed dwóch lat, i do filmu, który powstał 16 lat temu, ale ja poznałam go przed chwilką.

w deszczu najpiękniej

O północy w Paryżu, reż. Woody Allen, USA 2011.

Rozpoczynająca film sekwencja pocztówkowych obrazów  z Paryża jest romantyczna (odrobinę nachylona w stronę kiczu) i pokazuje to, co każdy widzi, gdy myśląc „Paryż”, zamknie oczy. Znane miejsca, ładniutkie zdjęcia, aurę paryskiego wdzięku.

Zachwycać się turystycznym Paryżem to nie grzech. Budzi się jednak wątpliwość, czy Gil jest w Paryż wtajemniczony, czy rzeczywiście wie o nim coś istotnego, czy też jak towarzysząca mu narzeczona (jej rodzice i para przyjaciół) dryfuje po powierzchni.

Gil chciałby tu mieszkać, chciałby spotykać sławnych ludzi, moknąć w deszczu i…dodajmy za niego: stepować w piruetach i pogwizdywać I`m singing in the rain…

O, niech nikogo nie zmyli blond fryzura Owena Wilsona! Gdy duże dziecko wyczekuje o północy na magiczny samochód (wehikuł czasu), jest niczym kopia Woody`ego. Podobnie, gdy wykrzykuje z emfazą: „To niesamowite miasto! Nie znajdziesz drugiego takiego na całym świecie!” lub gdy z niedowierzaniem powtarza nazwiska przedstawianych mu osobiście nieśmiertelnych (ale przecież od lat nieżyjących!) legend artystycznego świata. Zachwyca się czy kpi?

Zachwyca się, zachwyca… Tylko musi być odrobinę śmieszny, więc jest taką amerykańską fuzją bezgranicznej admiracji i dziecięcego zdziwienia.

królik w kapuście

Czasami życie bywa znośne, reż. Katarzyna Kolenda-Zaleska, 2009.

Ponad rok temu powstał dokument telewizyjny portretujący Wisławę Szymborską. Podróżującej poetce towarzyszy dziennikarka (Katarzyna Kolenda-Zaleska), przyjaciele, znajomi. Pojawiają się również ci, którzy mają być dla Szymborskiej niespodzianką, takie króliki z magicznego kapelusza. To troje szczególnie przez poetkę szanowanych osobowości. Jest Vaclaw Havel, Jane Goodall (opiekunka szympansów) i Woody Allen.

Szymborska ogląda w kinie specjalnie dla niej nagrane pozdrowienia od Allena. Reżyser jest zaskoczony wyróżnieniem, niesamowicie skromny, wdzięczny za kartkę z collagem wykonanym przez poetkę. Zaskoczenie, zachwyt, ujmujące pomniejszenie własnej wartości. Wszystko to w wymiarze XXL.

Woody Allen o Szymborskiej: „Jestem jej wielkim wielbicielem. Przeczytałem wszystko, co napisała i czytam w kółko. Ja jestem uważany za dowcipnego, zabawnego człowieka, ale to jej dowcip góruje nad moim. Jest niezmiernie dowcipną poetką. Mądrą. Ma wielki wkład w moje zadowolenie z życia.”

Oczywiście, jako fanka poezji pani Szymborskiej mogę tylko przyklasnąć. Ale coś nie mogę właśnie, bo nie wiem, czy Allen mówi to serio, czy się wygłupia. Sytuacja nie sprzyja ironii, więc przyjmuję jego wyznanie za prawdziwe. Ale albo amerykańska kultura ma inne standardy albo ja mam pod skórą podejrzliwość. To, że Woody Allen czyta Szymborską jest ok. Podobnie, gdy dostrzega jej dowcip. Ale żeby z tego powodu nie sypiać po nocach? „Wiele jej wierszy miało wielki wpływ na moje życie. A ten najbardziej, ponieważ jestem hipochondrykiem. Uderzył mnie tak mocno, że czasem budzę się w nocy i myślę o nim. Znowu go przeżywam. Bo jego treść ma dla mnie ogromne znaczenie.” Z wolna się przyzwyczajam, lecz gdy dorzuca, że wycinanka od Szymborskiej znaczy dla niego więcej niż otrzymane nagrody filmowe ( „te wszystkie głupie złote statuetki”), to nie wiem: zachwyca się, czy kpi?

Zachwyca się, zachwyca… Tylko uderza w ton autoironii, więc dźwięk się niesie i potężnieje.

a chór radził: zachowaj umiar!

Jej wysokość Afrodyta, reż. Woody Allen, USA 1995.

Główną rolę powierzył Woody Allen sobie samemu. Lenny jest dziennikarzem sportowym i pisarzem, jego żona zajmuje się własną karierą. Decydują się na adopcję dziecka, a kiedy rozpoznają, że chłopczyk jest nad wyraz inteligentny (co za geny! jakie IQ!), Lenny postanawia odszukać jego matkę, poznać prawdę, gdyż  – jak to się mówi – prawda nas wyzwoli.

Cóż, odnaleziona Linda Ash (w branży znana pod pseudonimem Judy Orgazm) jest głupiutką panienką o życzliwym serduchu i dużej vis comica. Rozczarowanie, bo Linda jest prostytutką. Oczarowanie, bo Lenny bardzo jednak chce ją poznać bliżej.

Wszystko to rozgrywa się przy wtórze starogreckiego chóru, który po części trzyma się roli (komentuje, wygłasza sentencje i przestrogi, grzmi patosem), a po części dostosowuje się do ironicznych i trywialnych wymiarów współczesności. W ostatniej scenie tańcuje niczym obsada musicalu.

Nieokiełznany zachwyt Allena i takaż sama histeria nabierają mocy sprawczej: Lenny wszystko, co mu potrzebne, osiąga sam, wysyłając Fatum do kąta. Nic to, że chór przypomina Edypa (niebezpieczne gry w adopcje; uparte szukanie prawdy, nie wiadomo po co), nic, że Kasandra rozpacza, a koryfeusz próbuje przywołać Allena do rozsądku. Przestrzegają, by nie bawił się w boga. Lenny, choć wygląda na przegranego, choć na wezwanie, by wzorował się na Achillesie, odpowiada, że nie daje rady („Achilles miał tylko piętę Achillesa. Ja mam całe ciało Achillesa”.), to jednak stawia na swoim.

Ostatnie kwestie chóru brzmią niczym pełne zachwytu memento: „Czyż życie nie jest ironią? Życie jest niewiarygodne. Cudne! Smutne. Wspaniałe!”

Jasne. Powtórzę więc pytanie: czy Allen się zachwyca czy żartuje? Czego by nie powiedzieć o Allenowskich zachwytach, przyjdzie jednak czas na sprostowanie, gdy w innej kwestii, inny bohater, poprawiając okularki, wyrazi swój skrajny pesymizm. A ten pesymizm będzie tak radykalny, że znów się zastanowię: narzeka Woody Allen czy sobie kpi?

**********

Woody Allen (skądinąd):

„Dwie kobiety spędzają wczasy w pensjonacie. Jedna mówi: jakie tu mają niedobre jedzenie, a druga dodaje: no i w dodatku takie małe porcje. To samo myślę o życiu. Jest pełne bólu, cierpienia i nieszczęść, a na dodatek tak szybko przemija.”

„Świat niewidzialny istnieje, bez dwóch zdań. Kwestia tylko, jak daleko to jest od śródmieścia i do której otwarte?”


impresje podróżne

Tak tu sobie coś na marginesie napiszę. Nie będą to zapiski Marco Polo ani innego Magellana, nawet nie diariusz podróżny anonimowego wędrowca. Szczere, ale nie nadto otwarte, bo podróż nie była wyprawą osobistą, lecz przedsięwzięciem gromadnym, zorganizowanym, z wytyczonym szlakiem… niczym scenariusz z przydzielonymi do zagrania rolami.

Po poznańsku to się zowie reisefieber, panika przed podróżą. Gęsta mgła zdeformowała mi trzeźwy osąd. I zobaczyłam wszystkie nieszczęścia świata – poczynając od niesubordynacji, uporczywego wierzgania, rozruby i demolki, z kulminacją w delirium alkoholowo-narkotycznym, po chorobę, nieszczęśliwe wypadki, aresztowania albo dajmy na to zaginięcia a nawet całkowitą ewaporację.

Zmęczona byłam na starcie. Więc właściwie każda następna minuta okazywała się zaskakująco promienna, wolna od czarnej matrycy z mojej głowy. A nawet: stanowiła jej dokładne zaprzeczenie. Było prawie swobodnie i normalnie. O ile szkolne wyprawy mogą się mieścić w kategorii swoboda i normalność.

Dwa dni w Paryżu

Jest taka scena w filmie Linklatera Przed zachodem słońca, gdy Celine i Jesse (o ich spotkaniu pisałam w opowieściach) wsiadają na statek kursujący po Sekwanie. Ona paryżanka, on nowojorczyk. Celine przełamuje początkowe zahamowanie…, bo kto z tubylców pływa stateczkiem? To gadżet zarezerwowany dla turystów, więc niestylowy. A jednak kilka ważnych rozmów tam właśnie się toczy. I słusznie.

Ja wiem, że są takie miejsca, którym gotowi bylibyśmy odebrać znaczenie, ze względu na ich przeciążoną eksploatację. Są niczym fragmencik rzeźby (najczęściej wstydliwy), który zwyczajowo pociera się, żeby powrócić, a on zaczyna błyszczeć i migotać. Odstaje tym błyskiem od spatynowanej prostoty codzienności. Tak to jest ze stateczkiem, i z Wieżą Eiffla, z dziedzińcem Luwru, z Panteonem i Wahadłem Foucaulta itp., itd., etc…

Oryginalne klimaty, zbłąkane uliczki i prawdziwy paryski chic opisują ci, którzy tę aurę zasymilowali organicznie – np. Czara czy Holly. A ja widziałam obrazy schodzone, ale świeże młodością tych, którzy niebawem będą szukać w starych zaułkach własnych życiowych miraży. Teraz mają po 15 lat i są mieszanką niedogotowanego romantyzmu, zadziornego buntu i kumpelskiej zgrywy. I co się wtedy widzi? Ano: paryskie randez-vous, artystycznych dziwaków tańczących solo gdzieś pod Notre Dame lub na Montmartrze, poławiacza monet przy Luwrze (a zmyślny był! wyciągał euro ze studzienki – duży szacun od chłopaków). Gimnastykujących się w Ogrodzie Luksemburskim amatorskich joginów i joggerów. Widzi się paryską wielokolorowość, która dziwi, bo w Kraju nad Wisłą/vel Wartą normą jest monolit rasy i wyznania. Gdzieś przy Placu Pigalle napotkaliśmy przedszkolaków – barwną dżdżownicę ludzkich typów: skośne oczy, cera czarna, śniada, blada, włos kręcony albo nie – inność, która podarowana w dzieciństwie już nie szokuje, nie wywołuje potrzeby, by ją podkreślać, zauważać, wyliczać.

Handlarze spod Wieży Eiffla dostarczyli serii anegdotek, które zabraliśmy w drogę razem z setką małych wieżyczek. A sama wieża znalazła wielbicieli, którzy zażarcie przeciwstawiali jej piękno starej katedrze św.Eulalii z Barcelony. – Bo gdyby przetrwać miała tylko jedna z tych dwu budowli, to która? Zwolennicy Wieży wypominają klerykalizm amatorom staroci. Kto by pomyślał, że tak można ustawić kierunek dyskusji? Paryż czarował, ale jeśli był tak otwarty, jak powinien, to zapamiętał nasz swing i radość. W metrze uliczny grajek zaproponował skrzypcowy koncert. Za moment skrzypce uprosił Piotrek i to on grał. A później wystukiwał zaraźliwie jazzowe rytmy, do których dołączali inni – czy to był hip-hop czy jazz? Rytm, który wciągał. Paryż był muzyką, Barcelona barwą. Tak subiektywnie to pamiętam.

Cień wiatru w Barcelonie

Miłośnicy prozy Carlosa Ruiza Zafóna czuli dreszcz emocji. Bo choć ani antykwariatu, ani Cmentarzyska Zaginionych Książek, ani nawet Kościoła św. Anny nie wytropiliśmy, to i tak wszystko wokół pachniało Cieniem wiatru. Znalazłam zapiski z podróży śladami tej powieści na blogu Dziennik literacki – polecam.

I znów: tak wielu zna Barcelonę lepiej niż ja, że odkrywanie oczywistości mogłoby trącić kiczem, którego – zapewniam – nie brak w tym mieście. A jego najczęstszą odmianą jest multiplikowanie Gaudiego na potęgę: na pocztówkach, koszulkach, durnostójkach i w innych wszelakich formach. Czym Franz Kafka dla Pragi, tym Antonio Gaudi dla Barcelony- a może jeszcze bardziej. Gaudi, czyli Sagrada Familia, czyli Casa Batlló i Casa Milà, czyli Park Güell z najdłuższą ławeczką świata i domkami jak z bajki o Babie Jadze. Gaudi w monumentalnej odsłonie i w mikroskopijnym odłamku, tak czy siak – wszędzie. Secesja kwitnie tu i wciąż jest w fazie nieprzemijającej młodości. Kamienice z fantazją. Czasem rezydencje, wyszukane i eleganckie, rozsiadające się przy placach, na skrzyżowaniach dróg, oddychające pełną piersią i spoglądające na świat balkonami a la oczy jaszczurki. To znów ciemne, wysokie, z balkonami, na których pranie uprasza się o łyk słońca (uwaga: na balkonach z upodobaniem wiją się w skrętach i podrygach drzewka szczęścia), żyjące w bliskim sąsiedztwie, więc rozgradzające je uliczki są ślepo wąskie. Czasami, od niechcenia zdarzy się, że wśród gaudich wyrośnie rzeźba Joana Miro (Kobieta z ptakiem, na przykład) lub pojawi się ekstrawagancki pomysł na krzesło wśród chmur (nazwa oficjalna: krzesło i chmura). Voila!


Zastanawiałam się, ilu rdzennych barcelończyków umawia się na spotkania w Parku Güell? Ilu emocjonuje się Sagradą Familią? Jak by nie było na pewno wielu uważa się za kumpla Kolumba, który wzniesiony na postumencie na skraju La Rambli wyciągniętą dłonią wskazuje właściwy kierunek. Nie mogą nie spacerować La Ramblą, a skoro tu są, to na pewno zaglądają na targ Boqueria, feerię barw, niemal szamańską przestrzeń smaku i zapachu.


Mały Hiszpan uczy się secesji. W Parku Güell, pod okiem wesołej Pani, ubrane w kolorowe stroje przedszkolaki wchłaniają Gaudiego przez skórę. Wymalowani nieziemsko, rozćwierkani i słodcy jak creme de catalonia stanowią zwieńczenie wrażeń. Gaudi jest gigantem, sama nie wiem, czy przekonuje mnie do tego dzieło monumentalne, niedokończone – Sagrada Familia, czy też raczej jego miłość do szczegółów i do miasta, które sobą naznaczył. Nie tylko kamienie i ceramikę objął we władanie, ale -mam wrażenie- również ludzi.

Barcelona dała nam więcej szans na zanurzenie się w niej. Schodziliśmy ją aż do bezczucia w nogach. A że uczestnicy wyprawy sprawnie posługiwali się hiszpańskim, więc okazji do zagadnięć było co niemiara. Odnotowuję – z satysfakcją – że zaatakowaliśmy hiszpańskie księgarnie. Powodzeniem cieszył się Llosa i (o dziwo) Ernesto Sabato, oczywiście z zachowaniem królewskiej miary dla unikalnej hiszpańskiej wersji mangi, którą nabywano z wypiekami na twarzy, niedającymi się wytłumaczyć niczym innym jak gorączką wewnętrzną. Na zewnątrz było chłodno, padało… jak nie w Hiszpanii.

Na deser odrobina bohemy:


Last but not least: tamaryszek na Costa Brava! Przyłapany porą wieczorną.:)