Archiwa tagu: kino

józefinka i reszta

statuetkaTamaryszek zaczaił się w cieniu, wyczekując na wiosenną ekspansję. Niewykluczone, że uda się przebudzić i rozgadać na wszystkie tematy naraz. Póki co, podejmuję próbę przerwania milczenia – próbę mikrofonu. Czy mnie słychać?

Mam w zanadrzu kilka przeczytanych książek. I kilkanaście filmów, oglądanych zachłannie, w pośpiechu, pod presją. Może tego aż za dużo, by zgarnąć do jednej notki, a znów pisać o wszystkim z osobna to jak wchodzić do szafy z molami, gdy tymczasem świeży, kwietniowy deszcz zmywa stare i każe czekać na nowe kiełki. 

Będzie ruletka, wybiorę jedną jedyną rzecz zaprzeszłą i nastawię się na nowy kurs. Może nawet zafunduję sobie lifting, jeśli nadal nie będę pewna, czy ja muszę opowiadać świat akurat, właśnie i tylko przez pryzmat filmów. Chyba że rzeczywiście muszę. Bo prawdą jest, że co nieopisane, istnieje jakby mniej, tak tylko bladoniebiesko i mgliście.

Kilka słów o presji oglądania. Przyczyna była ważna. Chodziło o Józefinkę – tę, która pręży się u góry na lewo. Spiralka z taśmy filmowej jest statuetką dla zwycięzcy konkursu filmowego – ja jej nie zdobyłam, lecz miałam okazję ją wręczać. Rzecz spoza blogosfery, kawałek mojego realnego życia, czyli pracy w szkole. Józefinka ma imię po Tischnerze (uczę w szkole, której jest patronem).  A konkurs miał swoją szóstą edycję i najpierw wyssał ze mnie wszystkie soki, a później odwdzięczył się wielką frajdą. 


Marcelina, Magda i Michalina i inniSię cieszę bardzo! Odwiedziło nas prawie 30 drużyn z szesnastu szkół (wielkopolskie licea) i przyjemnie było gościć tę chmarę kinomaniaków. Bo to jest konkurs-spotkanie ludzi z filmową pasją. Tych, którzy oglądają filmy i wiedzą, co w kinematograficznej trawie piszczy. Jedna część (ta, którą ja przygotowuję) testowała znajomość filmów sezonu. Toteż miałam powód, by nadrobić braki, odkurzyć znane, znaleźć klucz do quizowych pytań i główkować: jak by tu zbić z tropu, zmylić, podpuścić, wyprowadzić na manowce. Miksowałam sceny, zestawiałam fotosy, sklejałam fragmenty muzyczne, dobierałam cytaty. Ręce urobione i głowa dymiąca. Tu sprostowanie: pomagali mi Dzielni Ludzie, szare eminencje technologicznej obróbki (za co, jeśli tu zajrzą, daję serdecznie wdzięczny uśmiech!). Słowem: ja poszłam wszerz, a Lidka (odpowiedzialna za drugą część konkursu) – w głąb (filmoznawcze zadania z czterech obowiązkowych tytułów z klasyki). 

I powiem jedno: no, nie wiem. Skąd się biorą ci ludzie, nie do zagięcia? Oj, nie było tak, że ja wiem więcej i was sprawdzam. Oni naprawdę mają oko, ucho, pamięć i zacięcie do inteligentnej zabawy. Więc chyba za Mateuszem z filmu Chce się żyć powiem: dobrze jest! Bo skoro oglądają i potrafią interpretować tytuły ambitne, skoro z gracją wykonują slalomy między tym, co w kinie ma wagę problemu, tym, co warsztatowo błyskotliwe i tym, co skrzy się bezpretensjonalnym wdziękiem – to znaczy, że warto dla nich robić filmy i jest z kim o nich rozmawiać. 

Poniżej kilka fotek – na trzeciej zespół z Siedemnastki, za który zaciskałam kciuki bardzo szczególnie. I skutecznie! Bo choć z Józefinką musieliśmy się rozstać, to trzecie miejsce zostało w naszej/mojej szkole. 

Janek i BasiaAlicja i MichałTomek i Ewa

A ponieważ „księga zdarzeń zawsze otwarta w połowie” i każdy koniec jest jakimś początkiem, więc odliczam czas i oglądam filmy na konto spotkania za rok. ;)

Jeśli komuś blisko do Poznania, zapraszam! Rozsyłamy do szkół anonse, część z nich ginie w gąszczu innych i trzeba czujności, by nie przegapić. To jeszcze jedna wielka sprawa: że są nauczyciele, którym się chce zaproszenie przyjąć, informację dalej przekazać i jeszcze przyjechać ze swoimi na miejsce imprezy i wspólnie z nami się bawić. Świetne!

A skoro – tak wyjątkowo przecież – weszłam w świat moich codziennych zmagań, to nadmienię, że choć codzienność jest zwyczajna, to świąt w przestrzeni mojej szkoły co niemiara. Mój tekst dotyczy XVII LO, które tworzy zespół (ZSO) z Gimnazjum nr 26. Jeśli czytacie Miasto Książek (a kto nie czyta?!), to napotkacie tam relację z wizyty Padmy (Pauliny Surniak) w naszym gimnazjum. Prowadziła Lekcję czytania (akcja pod patronatem „Tygodnika Powszechnego”, zorganizowana u nas przez Jolę, dzięki której Biblioteka jest szkolną bazą inspiracji!).

Nie spotkałam Pauliny, w brodę sobie pluję, ale nie z każdej gratki można skorzystać. Wiem jednak, że gimnazjaliści byli zachwyceni i wrócili na lekcje uskrzydleni. I tak sobie fruwamy. ;)

anons

Nietypowo, ale jak się tak zastanowić, to już sama nie wiem, jaki mój typ. Co ze mnie za typ? Bo najchętniej pisałabym o książkach. O klasyce lub świeżynkach, o literackich retrospektywach intrygujących mnie pisarzy. Takie bym sobie przekrojowe podglądy robiła. Gdyby to było proste, oczywiste i ciut łatwiejsze. Tymczasem zauważam niebezpieczny zanik książkowych inspiracji. Nie jest to zjawisko ostateczne. Wciąż inspirują mnie głównie słowa. Rzadziej natomiast skłaniają mnie do zabrania głosu. Możliwe, że jest to przejawem eskapizmu (od codzienności, od wpisanych w zawodowy grafik rozmów o literaturze tudzież od studiowania literaturopodobnych konstrukcji zwanych potocznie wypracowaniami). Możliwe też, że tempo czytelnicze odrobinę pokryła rdza. Się kręci, ale brak oliwy. Trochę obwiniam Kindle`a. Dawniej czytałam jeden tytuł od początku do samego końca, a odkąd noszę z sobą całą bibliotekę (rosnącą z dnia na dzień!), przerzucam się i porzucam, niszczę dobre nawyki i czasem aż dziw, że mnie nie mdli od takiej diety. Tą konfesyjną dygresją zamierzam zmobilizować się do ucywilizowania dzikich obyczajów. Wierząc w magiczną funkcję języka: „nazwane istnieje, a przynajmniej jest in statu nascendi„.

Dziś piszę sobie ku pamięci (a może jeszcze komuś ku zauważeniu) o tym, na co się czaję i czekam lub co w przelocie dostrzegłam i uznałam za warte zauważenia. 

W sobotniej Trójce audycja o Rwandzie (Raport o stanie świata – z tej strony można przejść do odsłuchania audycji, 45`). Dziś czystej i bezpiecznej, objętej szeroko zakrojonym pakietem programów pomocowych, sterowanej polityką odzyskiwania tożsamości. Już niemal dwadzieścia lat minęło, od wiosny 1994 roku, od tych stu dni rzezi, które długo jeszcze będą stanowić cezurę między tym, co było przed, a tym, co po. Hutu i Tutsi, nie potrzebowali najeźdźców, by doświadczyć piekła. „Ścinać wysokie drzewa” – to hasło nadawało radio, zachęcając plemię Hutu do wzięcia w dłoń maczety i ruszenia ku sąsiadom. Znamy to z Hotelu Rwanda (reż. Terry George, 2004), z książek reporterskich Jeana Hathfelda (Stategia antylop) czy Wojciecha Tochmana (Dzisiaj narysujemy śmierć). Reportaże zazwyczaj posługują się metodą rekonstrukcji wydarzeń z perspektywy kilku, kilkunastu lat kwarantanny. Pisane po latach, rejestrują to, co zostało w umysłach i psychice. Diagnozują stan traumy. Pytają – jak żyć dalej?

Ludobójstwo przejmuje grozą. To, co nastało później, niepokoi czymś kuriozalnym, nie do pojęcia. Nową rzeczywistość tworzą przecież ci, którzy doświadczyli starej (w roli morderców lub w roli ofiar). Wiadomo, że nie sposób było ukarać winnych, bo brakło miejsca w więzieniach, kary były więc symboliczne. I oto dzisiejsza Rwanda – ponoć świetnie radząca sobie na płaszczyźnie działań państwowych, pozostaje miejscem, w którym trauma domaga się przepracowania w każdym z osobna. Z audycji zapamiętałam opowieść o mężczyźnie w dresie, który regularnie uprawia jogging. Zdrowo. Zawsze ma przy sobie paszport i mówi, że dba o kondycję, bo od niej zależy tempo ucieczki. Z polowania na Tutsich ocaleli tylko najszybsi.

Joanna Kos-Krauze, Krzysztof KrauzeGościem audycji była również Joanna Kos-Krauze, która wraz z mężem pracuje nad nowym, rwandyjskim projektem. Roboczy tytuł: Ptaki śpiewają w Kigali. Premiera zapowiada się na przyszły rok. Punktem wyjścia było opowiadanie Wojciecha Albińskiego (Kto z państwa popełnił ludobójstwo z tomu Antylopa szuka myśliwego). Podobno ostatecznie scenariusz podryfował w innym kierunku. Rzecz będzie o radzeniu sobie z przeszłością, a jednym z lejtmotywów są ptaki. Badania ornitologów wskazywały na wymieranie sępów. Tendencje zahamowało ludobójstwo – sępy odżyły, karmiąc się trupami, zagrożenie przesunęło sie na ptaki śpiewające. Dość wymowna metafora. 

PolańskiCiekawie zapowiadają się też kolejne  Rozmowy poszczególne Żakowskiego z Polańskim. Dziennikarz rekomenduje je na portalu pisma: „Polityka” on-line. Zapowiada się dwuodcinkowy wywiad – w TVP 2, o 17.20 – dziś i za tydzień. Konwencja latynosko-hitchcokowskiego serialu. Nie wiem tylko, po co rozdzielać na części 40 minutowy materiał. Wyjaśni się. Zapowiedzi Żakowskiego nieprecyzyjne, bo sam programu jeszcze nie widział, ale spotkanie z Mistrzem odbiera jako doświadczenie życiowe. Ja sobie uświadamiam oczywistość: Polański ma już osiemdziesiąt lat (!). Na oko, sądząc po stylu bycia i energii, dziennikarz oszacował go na czterdziestkę. Brzmi wiarygodnie. I skłania mnie do refleksji nad tym, co by tu robić i czego się wystrzegać, by mieć podobnie. Najbardziej przekonuje mnie pomysł, by nigdy nie robić tego, na co się nie ma ochoty, a zawsze to, co w duszy gra. Ale ten pomysł jest, niestety, samobójczy. Jeszcze mu się przyjrzę.

Agata KuleszaTrzeci anons dotyczy ogłoszonych w najnowszym numerze nominacji do Paszportów „Polityki”. Swoje zdanie mogę mieć tylko co do jednej kategorii: film. Ale nie żałuję, że nie mam mocy decyzyjnej, bo trudno wybrać. Wybór obejmuje Tomasza Wasilewskiego (Płynące wieżowce m.in.), Dawida Ogrodnika (Chce się żyć i Ida, m.in.) i Agatę Kuleszę (Ida, ale ostatnio aktorka bierze udział w wielu projektach – dla niej oglądam niedzielny serial Krew z krwi). Nie ma co dyskutować nad tym, komu się bardziej należy, bo i tak rozstrzygnie wybór kryterium. Ciekawe wydaje mi się przesunięcie granicy wieku. Wśród nominowanych i wśród kandydatów do nominowanych (również ciekawa lista!) sporo jest twórców wcale nie początkujących. Mój sentyment kieruje się w stronę pani Agaty. Dodam: szok-nie szok, ale dziw – Kulesza wciąż nie ma notki biograficznej na FilmWebie. Nominacje literackie nie budzą we mnie potrzeby trzymania kciuków, choć interesuje mnie rumuński reportaż Małgorzaty Rejmer (Bukareszt. Krew i kurz), który posiadam i który jest w moich czytelniczych planach. 

Kevin SpaceyPozostał anons ostatni. To odcinek FilmWebowego cyklu Znani nieznani, opowiadającego na ogół o początkach kariery lub mniej oczywistych odsłonach twórczości różnych ulubionych ulubieńców. W tej kategorii nie dziwi obecność bohatera najświeższego materiału. Kevin Spacey – i jego wcielenia sprzed American Beauty! Sprzed House of Cards. Nie skomentuję (ale wypomnę!) głosu z offu, który chyba nie mnie wybrał sobie na swój target, skoro sięga do takich wyjaśnień: „Po latach pracy w teatrze (…) aktor zdał sobie sprawę, że w ten sposób nie dorobi się fortuny i legionu fanek”. Wow! no tak, wszystkim nam chodzi właśnie o to, a Kevinowi Spaceyowi to już bez wahań. Ten, kto to mówi, wie, co mówi i wie, co czuje lekko w ten sposób uprzedmiotowiony podmiot jego wypowiedzi. Przecież.

Tak się więc sprawy mają, takie są moje typy na dziś. Trochę ulotne, bo z aury informacji wyrwane. Ale wszystkie dotyczą twórców z kręgu niezmiennie przeze mnie docenianych.

dziesiątka ze wskazaniem na trzy (NH)

Z dedykacją: Ewie (ze wskazaniem, że może czytać wybiórczo)

Prawda jest taka, że trudno będzie napisać coś prawdziwie odkrywczego, prawdziwie przemyślanego i niezdawkowego, gdy niemal cięgiem obejrzało się 37 filmów. No, 35 – z jednego wyszłam, na jednym się wyłączyłam (nie czytałam napisów, a film był tajlandzki).

Pierwsza przeszkoda – chcę wspomnieć o kilku tytułach, więc przydzielę im mniejszą dozę słów. Przeszkoda druga – choć ostrzyłam uważność i popijałam wodę dla orzeźwienia i chłonięcia jak najczystszych wrażeń, to jednak wszystko co piszę, piszę spod warstwy kolejnych obrazów, więc odbiór mam zmiksowany.

Moja dziesiątka zbiera filmy z różnych kategorii: te „nowohoryzontowe”, przekraczające granice tradycyjnej filmowej narracji, i te, które wciąż ufają opowieści, te tworzone przez debiutantów i przez mistrzów kina, fabuły i filmowe eseje. Miszmasz podyktowany tym, że każdy mnie czymś nakarmił i zostawił niedosyt, a nawet potrzebę, by zobaczyć je jeszcze raz. Tyle że nie dzisiaj.
Kolejność niezobowiązująca. Długość nieprzyzwoita. W dodatku z pominięciem festiwalowej obyczajówki (bo byłoby jeszcze dłużej).

1. Najbardziej intrygujący i  nowohoryzontowy – Post tenebras lux, reż. Carlos Reygadas, Meksyk.
Ten film wart jest odrębnego eseju. Jak to u Reygadasa: niespiesznie jest, nielogicznie, prosto, ale dziwnie. Rzecz rozgrywa się mniej więcej wokół jednej rodziny: młode małżeństwo z dwójką małych dzieci (role obsadzone przez występujące pod swoimi imionami dzieci reżysera: Rut i Eleazar). Żyją w świecie pięknej natury, blisko niej. I oni też są ze sobą blisko. Tak to odbieram, gdy obserwuję, jak bezpiecznie czują się dzieciaki. Bodajże pierwsza scena: czteroletnia ufna dziewczynka, sama na olbrzymim pastwisku. Zmienia się światło, aż dzień przechodzi w mrok. A ona biega, radośnie nazywając krowę, osła czy psa. Tapla się raz po raz w błocie, ale wciąż jest zajęta, pochłonięta przez teraźniejszość. W dużo późniejszej scenie mężczyzna, ciężko chory (ranny), wspomina swoje dzieciństwo, takie błahe chwile, jakieś lizanie poręczy łóżka… i towarzyszącą temu pewność, że jedyne, co trzeba, to być. Ale dorosłość to czas wygnania z raju niewinności, więc błogość jest tylko wspomnieniem. 
O tym śpiewa Nathalie, żona bohatera, wtórując jego wyznaniom.

Otóż to jest właśnie kluczowe, że u Reygadasa czasy się przeplatają. Miniona przeszłość i niezrodzona jeszcze przyszłość istnieją niemal (?) tak samo jak teraźniejszość. Bo żyjąc, wspominamy i wyobrażamy sobie siebie w mających nadejść zdarzeniach. Dezorientujące dla widza może być to, że coś, co bierzemy początkowo za czasowy przeskok, tak naprawdę nie może zaistnieć, bo jesteśmy świadkami śmierci, która te wyobrażenia niszczy. Takiej przyszłości nie będzie… ale przecież była, w pewien sposób – wtedy, gdy ją wymyślaliśmy.

Harmonia, za którą tęskni filmowa rodzina, nie jest bynajmniej oczywista. Piękno natury zakłócane jest złem, demonicznością lub mordem. Nie dziwne, że na zwierzęta z pierwszej, ufnej sceny, w scenie ostatniej pada czerwony jak krew deszcz. Że krew tryska z aorty mężczyzny, który urwał sobie głowę. A jednak trochę dziwne. Gdy film się kończy, nie wiem, o czym właściwie był, choć nie odrywałam oczu od ekranu. Reżyser mówi po projekcji, że niczego nie trzeba rozumieć, że filmu nie wolno streszczać (a jego filmu po prostu nie sposób), że należy go odbierać tak, jak był tworzony, czyli siłą podświadomych skojarzeń.
Czy można zrozumieć morze? Albo zinterpretować sens piękna dostrzeżonego w zachodzie słońca? Pyta Reygadas w wakacyjnym numerze „Kina”. Po seansie (gdy trwam w mocnej dezorientacji) reżyser zapewnia, że przechodzący przez dom fluorescencyjny (czerwony) byczek-diabeł to nie żadna fantastyka, tylko rzeczywistość. Bo to, co realne, nie musi mieć wymiaru materialnego, sensorycznego. Może w ten sposób przemyka tuż
obok nas cień zła? Mnie to intryguje. Zazwyczaj tak właśnie odbieram filmy, że szukam w nich opowieści, scalam rozproszone elementy, porządkuję linię czasu, łączę zobaczone z kontekstami, które – jak mniemam – są im przypisane. Reygadas proponuje coś innego. A ja bardzo bym chciała zobaczyć ten film jeszcze raz i zdecydować ostatecznie, czy przekonuje mnie ten język. Bo nie jest to kino dla każdego, o czym świadczy choćby reakcja krytyków. Z jednej strony: nagroda za reżyserię w Cannes, z drugiej – wypowiedzi dziennikarzy-filmoznawców (np. Jerzy Płażewski, „Kino” nr 7/8), które widzą w Post tenebras lux reżyserskie kalectwo. I gdy przypomnę sobie niektóre sceny, to muszę przyznać, że nie tylko „nie rozumiem” filmu, ale nie umiem też jednoznacznie się wobec niego określić.

2. Najbardziej arcydzielny [to znaczy, że choć wymieniam go raz, jest jak joker, mógłby obsadzić każdą kategorię] – Miłość, reż. Michael Haneke, Francja (choć reżyser-Austriak).
Złota Palma w Cannes. Wielkie nazwiska: Michael Haneke, Jean-Louis Trintignant, Emmanuelle Riva (na drugim planie jeszcze Isabelle Huppert) . Każdy zrobił to, co potrafi, z prostotą i maestrią. Temat ważny: doświadczenie usuwania się najbliższej osoby w chorobę, demencję, w nieuchronność; towarzyszenie jej w tym znikaniu; cierpliwe akceptowanie rzeczywistości i bunt, gra o ocalenie tego, co jeszcze ocalić się da. Czyli? Walka o godność, trwanie w miłości, przynoszenie ulgi swą obecnością lub decyzją, która wymaga posunięć kontrowersyjnych. Ale najważniejsze, że to jest takie kino, które porusza, ujmuje swą dramaturgią, każdym gestem, spojrzeniem i słowem. Tak, że nieważne jest w gruncie rzeczy to, że spadł na ten film deszcz nagród i pełnych zachwytu komentarzy – nieważne, to wcale nie przeszkadza, by wzruszyć się na swój rachunek. 

Odpowiada mi, że Haneke wybrał ten właśnie tytuł, a nie musiał, bo w kolejce stały słowa bardzo adekwatnie ujmujące tę historię a dużo bliższe pustki, bezradności, poczucia kresu. Dobrze, że „miłość”, bo to zgodne z duchem opowieści, która pozbawiona jest sentymentalizmu i emocjonalnego szantażu, ale uchyla okno jakiejś… nadziei?, poezji?, sile mierzenia się po ludzku z czymś nieludzkim.
Ważne wydają mi się te pierwsze sceny, gdy choroba czai się, uśpiona, nie zakłócając niczego. Dwoje starszych ludzi, ich piękne paryskie mieszkanie, pełne książek, płyt, obrazów, przestrzeń oswojona, budowana przez lata, wypełniona treścią ich życia. I różne drobne rytuały: wyjście na koncert do teatru (oboje są koneserami muzyki klasycznej), czułe gesty, komplement zgrabnie podrzucony żonie, uśmiech posłany mężowi. Starość to takie zatrute słowo, a tu naprawdę – na początku – wygląda całkiem nieźle. Dopiero pewnego zwykłego dnia, przy śniadaniu, niby nic takiego, ale coś zaczyna się sypać, puszczają szwy, maleje władza ducha nad ciałem. Dobrze oswojone miejsce, rytuały, solidnie zbudowana relacja zaczynają nabierać niepokojących kształtów. 

Jednym zdaniem tylko powiem: wspaniała gra Trintignanta i Rivy! Grają ich ciała, ich aktorska mądrość, jakieś niezwykłe wyczucie umiaru i odwagi jednocześnie.

Film zaczyna się sceną, w której wszystko już się dokonało. Dość szokujące rozwiązanie losu Anne i Georges’a towarzyszy nam, gdy później krok po kroku obserwujemy retrospektywną narrację. I wydaje się, że tego początku nic już nie przebije, co najwyżej pogłębi się zrozumienie, dlaczego tak właśnie się stało. A tymczasem końcowa sekwencja, czyli poetycka, niezwykła, tajemnicza „dogrywka”, sugerująca los Georges`a, jest mistrzowska. Może się komuś wydawać, że śmierć stawia kropkę. Ale tyle jeszcze nut chce się dorwać do głosu, chce wybrzmieć… Gołąb, wybór, zniknięcie… To, co dzieje się z bohaterem jest takie niejednoznaczne (choć przecież to musi być znów ona, znów śmierć), że wzruszenie nie wygasa. może nawet najsilniej kumuluje się w scenie, gdy Isabelle Huppert rozgląda się po pustym mieszkaniu swych rodziców, gdy ich już nie ma, ale też są – bo cztery ściany wytwornego wnętrza, które nasiąkły latami ich obecności i miesiącami finałowej tragedii nie mogą być tak po prostu, do końca, puste.

3. Oho! kino pełną gębą! – Holy Motors, reż. Léos Carax, Francja.
Znowu Paryż, tym razem wsadzony w jakiś szalony malakser, który kroi na plastry, miesza (składniki z różnych konstelacji, pozornie niemieszalne) i zapewne ubija na piankę. Wywrotowy film, jeśli zestawić go z klasyczną Miłością; na tyle jednak spójny i podszyty kontekstami, że ewentualną dezorientację zamienia w lekko absurdalną, lecz sensowną opowieść. O kinie? Tak, myślę, że to jest film o kinie i o byciu aktorem-artystą. Reżyser sugeruje w wywiadach (również w rozmowie po seansie), że ważniejszy jest kontekst życia niż sztuki,  że to film o nas, o podejmowaniu ryzyka działania, przeobrażaniu się, nieustannym szukaniu, przełamywaniu impasu, wchodzeniu w nowe role. Nie wiem, czy to właśnie sugeruje Carax, ale idąc tropem reżyserskiej sugestii, tak mniej więcej odczytałabym tę historię.
Oscar, mężczyzna w średnim wieku (w tej roli aktor Caraxa, Denis Lavant), mieszka w dość tajemniczym miejscu – okna wychodzą na dworzec lub lotnisko, drzwi prowadzą do sali kinowej, a samochód, do którego wsiada, okazuje się być niczym ruchoma garderoba lub kosmiczny transformator osobowości. Wehikuł to nie rekwizyt, bo – primo – to jest biała limuzyna, obłędnie wyposażona, secundo – ma szoferkę, tertio – mieszka w garażu (wytwórni) o nazwie Holy Motors, gdzie co noc spotykają się i trochę obgadują świat inne białe limuzyny. 

Oscar cały dzień wypełniony ma spotkaniami, na które limuzyna go podwozi, a on wyskakuje z niej w coraz to innym wcieleniu, odgrywa epizod, wraca, mknie dalej. Bez wytchnienia, samotnie, według założonego scenariusza, który chce wypełnić jak najściślej. Nie wiem, czy w ogóle istnieje Oscar, czy tylko kolejne role-maski. Czasem nabieram się, że któraś z ról jest życiem „prawdziwym”, ale co to w ogóle za określenie: gra to też życie.

Przebieranki są mistrzowskie! Filmu Caraxa nie da się opowiedzieć, nie uruchomiając podglądu na obraz. Wszystko, czym może być kino, tym jest film Holy Motors. Historią gangsterską, obyczajową, musicalem, miksem fantasy i s-f, burleską i tym, co przełamuje gatunki i jest kinem po prostu. Ponieważ nie sięgnę głębiej w tej krótkiej impresji, więc na marginesie pozostawię znaki, jakimi są mniej lub bardziej czytelne cytaty czy aluzje do świata filmu czy popkultury. Znakami takich kontekstów są między innymi występujący w epizodach aktorzy czy celebryci: Edith Scob (pani szofer!), Michel Piccoli, Eva Mendes czy Kylie Minogue. Lubię scenę, w której do Oscara przysiada się mężczyzna (Piccoli) i sonduje jego kondycję. Pyta o zatracony entuzjazm, o motywację, odsłania jakąś podszewkę: idealizm i przypisane mu nieuchronnie wypalenie. [tu niestety napotykam na dziurę: nie mogę sobie przypomnieć słów Oscara, mam wrażenie, że mówił coś o potrzebie piękna, jakim jest samo działanie, o tym, że wszystko usensownić może oko patrzącego… o ile wciąż ktoś umie uważnie patrzeć – głowy nie dam, może mówił coś innego?]

4. Dowcipnie ponury (a la Dostojewski) – Podziemie, reż. Zeki Demirkubuz, Turcja

Jeden jedyny film turecki, ale wystarczy, by mi przypomnieć, że ja to kino lubię. O Demirkubuzie i innych Turkach pisałam dwa lata temu, po 10.MFF NH (tutaj). Dostojewski jest dla tej kinematografii niemal ikoną, podobnie jak Andriej Tarkowski. Może czasami szukanie kulturowych analogii jest oglądaniem z tezą, ale tym razem wszystko sugeruje, że można i należy Fiodora D. obrać za punkt odniesienia. Bo to adaptacja Notatek z podziemia przeniesiona do współczesnej Ankary. Jest bohater, który choć na półmetku życia, ma idealistyczne dylematy pokroju Rodiona R.: dziwi się podłości świata, ale sam jest podły, mierzi go dążenie do sławy, ale zazdrości, bo jaki sens ma istnienie, jeśli się nie jest wybitnym, szuka upokorzeń, a potem się gruntownie obraża, spotyka szlachetną prostytutkę i jest wobec niej gburem, bo „niegburem” być organicznie nie może. Świetne zakończenie! Czyżby najcięższym balastem, który przeszkadza nam normalnie żyć, była niezgoda na pulsujące nam pod skórą zło? Przedtem bohater wył jak pies z rozpaczy (dosłownie!), obwąchiwał się i napraszał o ksywkę „świra”. Teraz – powiada – „Poczułem ulgę. Zrozumiałem, że już się nie zmienię”. Oho! Duszo rosyjska (w tureckiej translacji)! Oj, jakby to powiedział Rodion R.: „Człowiek jest podły i podły jest ten, kto go podłym nazywa”. Moja ulubiona scenka: Muhharem (główny bohater) siedzi vis-à-vis młodego urzędnika i mówi do siebie w duchu: „Patrzę na ludzi z pogardą i nienawiścią. I myślę, że oni robią to samo”. Pojedynek na miny, i jemu, i urzędnikowi gra w duszy ta sama melodia, urzędnikowi nawet głośniej. 

5. Delikatny, kruchy, goniący za nieuchwytnym (ex aequo) – Od czwartku do niedzieli, reż. Dominga Sotomayor Castillo, Chile; Niebieski ptak, Gust Van den Berghe, Belgia.
Pierwszy tytuł to film nagrodzony w głównym konkursie festiwalu (konkurs filmów nowohoryzontowych). Film drogi, film rodzinny, film, w którym trudne sprawy dotyczące rozsypującej się jedności, przefiltrowane są przez dziecięcą wrażliwość, wnikliwość, intuicyjność, świeżość. Portret rodziny we wnętrzu… samochodu, ze zmieniającym się tłem: pejzaż zewnętrzny z zieleni zmienia się w pustynię (Chile), pejzaż wewnętrzny analogicznie traci życiodajne soki. Niebieski ptak to również podróż, tym razem rodzeństwo przemierza (bliżej nieokreśloną) afrykańską przestrzeń w poszukiwaniu niebieskiego ptaka, który im uciekł. No, zdziwiły się, że odfrunął, bo wydawało się, że powinien się trzymać tych, którzy go pogłaskali. Naiwnie więc sobie wędrują i trochę tej naiwności po drodze gubią, zwłaszcza, że spotykają zmarłych (dziadka i babkę – zabawnych i bardzo ziemskich) i nienarodzone dzieci, które dopiero szykują się do przybycia na ziemski padół. Piękny film, sama nie wiem – chyba melancholijny, ale też lekki i pogodny. Oba filmy, choć różne, łączą mi się w dobrze zestrojony tandem.

6. Z tajemnicą i nieodróżnialną stroną prawą od lewej – Za wzgórzami, reż. Cristian Mungiu, Rumunia. 
Będzie w kinach, polecam pójść i zobaczyć. Można ze względu na reżysera, który zdobył sobie uznanie niegdysiejszym dramatem 4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni; można ze względu na nagrodzone Złotą Palmą aktorki: Cosminę Stratan (Voichiţa – dziewczyna szukająca schronienia w oddalonym od świata klasztorze) czy Cristinę Flutur (Alina, która przybywa do dawnej przyjaciółki, próbując ją z klasztornego uśpienia wyrwać i na nowo oferując jej miłość). Naprawdę tragiczna sceneria i perypetie. I zło, które niełatwo wskazać jednoznacznie. Bo kto jest tu jego zarzewiem? Alina, ze swymi „grzesznymi” skłonnościami i niepokornym charakterem? Klasztorny ojciec czy matka (przełożona), którzy egzorcyzmują bezlitośnie i głupio? Może po prostu świat? W ostatniej scenie, gdy rozegrało się już to wszystko, o czym nie wspomnę, bohaterowie siedzą w samochodzie, gotowi do drogi. I wtedy – przy wtórze słów o jakiejś innej zbrodni, równie (jak każda) nieuzasadnionej – szybę samochodu obryzguje błoto. Niczym zło, z którego nie sposób się obmyć czy przed nim uciec. Ani w naiwność ani w trzeźwość, ani w pokorę, ani w bunt.

7. Z największą dozą wzruszenia – Proste życie, reż. Ann Hui, Hongkong.
Współczesny Hongkong, dobrze sytuowana rodzina (w H. żyje tylko 30-letni mężczyzna, reżyser, pozostali emigrowali do USA) i służąca, która pracowała dla nich 60 lat. Niańczyła, sprzątała, gotowała. Pysznie gotowała (ten kulinarny motyw jest silnie zaznaczony). Teraz ma lat 75 i gdy nadchodzi choroba, gotowa jest usunąć się w cień do domu starców. I tak się dzieje. Ale mężczyzna (Roger) budzi się z uśpienia i zaczyna się troszczyć o Ah Tao. Co jest reakcją tyleż sprawiedliwą (wobec Ah Tao) co ocalającą (dla Rogera). Proste życie to prosta historia o pięknie prostoty. Niebanalna.

8. Ze względu na dźwięki, które opowiadają historię – Play Timereż. Jacques Tati / Francja, Włochy 1967.
Film z Jacques`em Tati (w jego reżyserii i z jego scenariuszem), czyli nagrodzona cierpliwość. Moja cierpliwość i mój brak orientacji. Bohater Iluzjonisty w roli, z którą jest utożsamiany, w roli pana Hulot! Niezgrabny pan Hulot – czasem nogi mu się plączą jak stonodze, to znów podskakuje leciutko jak motylek, gubi się wszędzie, przegapia, co się da przegapić i uruchamia tysiąc zwiewnych psot. Ale film ważny
 również ze względu na genialnie manipulujący odbiorem dźwięk. Mistrzowski. Spadająca na piątym planie łyżeczka czy szelest kartek, nagłośnione, wydobywają detal spośród tysiąca innych detali. Więc pomijamy plan pierwszy i obserwujemy źródło brzdęku. Super! Coś jak zabawa w odnajdywanie szczegółów, którymi różnią się obrazki. Obraz tu niby jeden, ale szczegóły i tak trzeba tropić. Wdzięk, elegancja, zabawne qui pro quo i ciągłe mijanie się w labiryncie (ulic, boksów, zaułków, stolików, czego bądź).

9. Ważny ze względu na bohatera – Inny świat, reż. Dorota Kędzierzawska.
Ta panienka z kijem to Danusia (w papierach na pierwsze imię ma Zofia), czyli Danuta Szaflarska. W Kosarzyskach, wiosce, w której spędziła pierwszą dekadę swego życia (niby nic, gdy żyje się długo – pani Szaflarska jest dziś 97-letnią damą). Tam nauczyła się ślebody, która emanuje z tego, co mówi,  jak żyje, kim jest. Trzecie spotkanie z Dorotą Kędzierzawską. Najpierw była Wiedźmą w Diabłach, diabłach (1991, Złote Lwy Gdańskie za drugoplanową rolę kobiecą), później nadeszła Pora umierać (2007, Złota Kaczka i Orzeł za główną rolę kobiecą) i zamarzyło się reżyserce zrobić film, w którym pozwoli Szaflarskiej opowiadać. Pomysł prościutki, ale więcej nie trzeba, gdy ktoś opowiada tak jak pani Danusia i ma o czym mówić. Z wdziękiem nieznanym dzisiejszym celebrytom, z humorem wolnym od jakiegokolwiek sarkazmu za to podszytym autoironią i zmysłem obserwacji, z pamięcią … z genialną i bezcenną pamięcią. Absolutnie nie do przeoczenia.

10. Worek z dobrymi tytułami, które mogłyby powalczyć o miejsce na tej liście, bo warto je było obejrzeć:

Niewinność, reż. Lucile Hadžihalilović, Belgia, Francja (& others) – nadal uważam, że to jeden z moich ulubionych filmów.
Donoma, reż. Djinn Carrénard, Francja – rzecz o związkach, można się uspokoić: wszystkie są pokręcone i każdy na swój sposób, co nie znaczy, że te skręty są bez sensu.
Pokój 237, reż. Rodney Ascher, USA – filmowy esej o Lśnieniu Kubricka; o rany! taka interpretacja (liczne, liczne interpretacje) to nie w kij dmuchał, zabawne i imponujące.
Cygan, reż. Martin Šulík, Czechy, Słowacja – film minionego już sezonu, ale żal przegapić.
Marina Abramović: artystka obecna, reż. Matthew Akers – dokument o radykalnej performerce i o tym, że artysta, działając mniej, tworzy więcej. Marina patrzy w oczy.;)
Cztery słońca, reż. Bohdan Sláma, Czechy – film czeski, z tym wszystkim, co w czeskim filmie da się lubić.
Sąsiedzkie dźwięki, reż. Kleber Mendonça Filho, Brazylia film z najbardziej zaskakującą puentą.

Druga liga (ale wciąż warto): WrongNa zawsze Laurence, Bestie z południowych krain.

prasówka-filmówka

Filmowy. Magazyn do czytania nr 1/2012


Testuję pierwszy numer. Ja, człowiek, który czyta „Kino”, wyławia teksty Sobolewskiego, gdzie by się nie ukazały (a najczęściej to jednak w „Gazecie Wyborczej”), buszuję po FilmWebie na ogół, po Stopklatce z rzadka, po blogach filmowych troszeczkę. No właśnie nie wiem, dlaczego bliżej mi do tych książkowych, chociaż sama piszę o filmach chyba ciut więcej niż o literaturze. Otóż ja, skuszona głowami z górnego paska okładki, dałam szansę magazynowi, który wcale mnie nie przyciągał napisem z dołu tejże.

Bo proszę Państwa! Co za crème de la crème! Jeśli można za 9,99zł przeczytać Dukaja, Hugo-Badera, Jarniewicza, Karpowicza, Raczkowskiego (tekst, nie rysunki), Sobolewskiego i Szczygła opowiadających o kinie, to przecież czemu nie? 

Przeczytałam. Smakowało, ale podane było w innej zastawie niż przywykłam, więc jeszcze się muszę zastanowić, czy ta odmiana porcelany jest ok. Nie jest to Biała Maria, raczej model z dużym rzucikiem. Kolorowo, obrazkowo, z informacjami w pigułkach. W dodatku tyle o serialach, że ja (bywalec festiwali tudzież kin studyjnych) poczułam się jak matuzalem z powodu braku telewizyjnego nawyku. I zasmuciło mnie, że kino ma drugą duszę, a ja jej wcale nie znam. Węszę w tym zdradę. Ale przebaczę. Bo znam piosenkę Ordonki. 

Magazyn jest kwartalnikiem. To znaczy, że daje sobie prawo do swobodnego oddechu: rejestruje nowości, wymyśla tematyczne przekroje, sięga do zakurzonych taśm (hmmm…metafora raczej, wszystko przecież zdigitalizowane).

Krytycy polecają filmy z lat 70. – Szczerba szczególnie Lot nad kukułczym gniazdem (1975), Sobolewski Stalkera (1979). O filmie Tarkowskiego będzie można przeczytać w najbliższym „Archipelagu”, ja poluję, by spokojnie i uważnie obejrzeć. 

Tymczasem sięgam do innej odsłony klasyki: Osiem i pół Felliniego (1963) przypomniane jako antydepresyjna pigułka na XXI-wieczną melancholię
(Tadeusz Sobolewski). 

Bardzo dużo wywiadów: z Dustinem Hoffmanem i Nickiem Noltem (serial Luck), z Agatą Kuleszą i Tomaszem Kotem, z Maksem Von Sydow (a propos filmu Strasznie głośno, niesamowicie blisko, ale i o Bergmanie jest kilka słów), z dokumentalistą Michaelem Glawoggerem (Chwała dziwkom). Ze scenarzystami Gry o tron, Davidem Benioffem i Danielem B. Weissem. A Marek Kondrat wcale nie rozbiera Scarlett Johansson tylko opowiada o fenomenie „kobiety na każdą chwilę”. I smutną konstatacją kończy: aktorzy się zużywają, dziś szybciej niż dawniej. A jak się już po swoich pięciu minutach zużyją, to grają według tego, co im nakaże vox populi. To przytyk do Scarlett obsadzonej w komiksowej opowieści o drużynie superbohaterów (Avengers).

A propos wywiadów: zaskoczyła mnie rozmowa z Dustinem Hoffmanem. Najpierw rozbawiła. Dustin to typ mieszczucha, który zwierzęta obchodzi z daleka. Tymczasem zagrał swoją pierwszą serialową rolę w filmie o koniach (przy okazji wygłaszając pean na cześć dobrych seriali HBO, że odważniejsze w tematach i środkach niż kino). Towarzyszący mu Nick Nolte rzeczywiście ma hodowlę koni, (podobno) zna się na nich. Hoffman natomiast, każde wejście na koński grzbiet odchorowuje. Za duże rozstawienie nóg kończy się zabiegami pielęgnacyjnymi przywracającymi go do funkcjonowania w postawie wyprostowanej. Może sobie Dustin z siebie żartować.

Ale nie żartuje chyba, gdy mówi o swej niepewności, o lęku przed odrzuceniem. „Nigdy nie opuszcza mnie przeczucie, że moja kariera się załamie, że film, który właśnie robię, jest ostatnim, że więcej się nie uda”. Cytuje Gene`a Hackmana, który czuje podobnie. Nie wiem, czy jest to motywowane świadomością przemijania (silniejszą może u aktorów niż u zwykłych śmiertelników), nieuchronnością zastąpienia przez kogoś z młodszej generacji, czy też potrzebą udowadniania, że nie odcina kuponów, że wciąż go na coś stać. Albo tym, że się zużywa a nowe czasy nie potrzebują starych mistrzów. Jak by nie było, nie jest to myśl, którą chciałabym sobie zaaplikować. Hoffmanowi też przydałaby się neutralizacja obaw. Wentylacja nerwic.

Może nie ma się czego bać? Nie taka żaba straszna. Patryk Vega, gdy wskrzesza legendę J 23, dobrze wie, że nie trzeba nikogo zastępować. Wymyśla co prawda młodą – nową – wersję Klossa (Tomek K.) i Brunnera (Piotrek A.), lecz intrygę rozgrywają stare wygi i nikt im filmu nie ukradł. Nie byłby w stanie. Mikulski i Karewicz rulez! Film mało tamaryszkowy, ale byłam na miłym seansie i wszystko mi się podobało.;)

Najlepsze teksty tego numeru to jednak te pisane przez ludzi bliższych literaturze. Świetny esej Jacka Dukaja o serialu Breaking Bad konsekwentnie  rozczytujący go jako wariant średniowiecznego moralitetu, by później wykazać, że współczesny moralitet to jednak insza inszość niż ten dawny. Nadal mamy Everymana (nauczyciel chemii, którego los stawia w sytuacji wyjątkowej: diagnoza terminalnej choroby każe mu postawić wszystko na jedną szalę i skosztować pokus), mamy umowne nunc et semper, tylko nawrócenia i zbawienia zabraknie w postreligijnym świecie.

„Kiedy przed laty pisałem, iż to serial telewizyjny staje się najbardziej naturalną formą opowiadania o świecie i człowieku, zastępującą powieść, był to samotny głos ekscentryka. Dziś nie mam się nawet z kim spierać o tę oczywistość. (…) Pora zatem podbić stawkę. Stanę w obronie tezy silniejszej – seriale w dużej części są dla człowieka XXI wieku tym, czym dla ludzi średniowiecza i renesansu były moralitety”. Tyle że chodzi tu nie o telenowele, ani nawet nie o tasiemce-paciorkowce, których każdy odcinek rozgrywa sprawdzoną formułę a bohater jest ciągle sobą w stanie niezmiennym (Dr House). I właśnie dlatego tyle uwagi poświęcam temu numerowi „Filmowego…”, że tak wyraźnie nobilituje pewien rodzaj opowieści odcinkowej, która zdaje się być czymś niemieszczącym się w taniej przegródce popkultury. Że też ja tak mało o tym wiem…

O jakich serialach poczytać można w „Filmowym…”?

Marek Raczkowski pisze o Downton Abbey. Mariusz Szczygieł o serialu Agnieszki Holland o Janie Pallachu (ciekawe ze względu na każdą z trzech wymienionych wyżej osób – a dorzuciłabym jeszcze młodego scenarzystę, który wymyślił opowieść i wysłał propozycję do najwyżej ulokowanego w swoim rankingu reżysera, bo mierzyć niżej nie chciał). Ignacy Karpowicz bierze na warsztat Grę o tron, dowodząc, że seriale fantasy też są ok, też o nas, też technicznie bez zarzutu.

Tylko o serialach? Nie. Jerzy Jarniewicz (dla mnie wyższa półka krytyki literackiej) pisze o filmie Skowyt, który wskrzesza epokę bigbitowców i bohemę Ginsberga. Jacek Hugo-Bader rozdaje nieodpłatnie pomysły na film, ale mam nadzieję, że nikt nie skorzysta (wiem, że potencjał w tej opowieści jest olbrzymi, ale Sosnowiec – Magda – Katarzyna to za dużo w jednym, dla mnie za dużo). I tak by można jeszcze wymieniać. Kilka tekstów (w stylu „pigułkowym”) wydało mi się czczą zabawą.  Eseje są jednak naprawdę warte przeczytania. Ja z ciekawością – po wtajemniczeniu w świat seriali i kilku wycieczkach w przeszłość – wczytałam się w sondaż o  najbardziej oczekiwanych premierach. I sama też dołączam do czekających, np. na nowy film Michaela Hanekego (Miłość) z Isabelle Huppert.

Wniosek końcowy, który zamierzałam udowodnić, jest właściwie oczywisty: można zaryzykować i posmakować herbatkę podaną w filiżance z nowym nadrukiem. Gdyby jeszcze podaną przez którąś z dam w białym fartuszku (z Downton Abbey), to już wszystko, czego  sobie można zażyczyć.

rozmowy o kinie i wszystkim

David Gilmour, Klub filmowy, Wydawnictwo Dobra Literatura, Słupsk 2011.

edukacja à rebours (cz.2)

Pomysł na książkę jest przynętą, może nie na wszystkie ryby, ale ja to biorę. Filmy zamiast regularnej szkoły. Kino, które wprowadza w życie, wtajemnicza, inspiruje… przynosi katharsis, łączy we wspólnym przeżywaniu i zadawaniu pytań.

Opowieść o trzyletnim kontrakcie ojca (Davida) z synem (Jesse).

Dziennikarz – krytyk filmowy, chwilowo bezetatowy – ma syna, który ze szkołą jest na bakier. Trzeba mu poświęcić więcej czasu, więc ojciec uzgadnia z matką chłopca (eksmałżeństwo), że teraz on przejmuje pieczę nad doglądaniem frekwencji i zadań domowych ich dziecka.

Nie o doglądanie jednak chodzi. Dawid w desperackim przeczuciu, że relacja z synem rozmienia się na drobne, proponuje układ. Siedemnastoletni Jesse może sam zdecydować, czy zamierza kończyć szkołę. Oczywiście, nie zamierza. W zamian podjąć się musi dwóch zobowiązań: trzy filmy tygodniowo oglądane wspólnie z ojcem (David ustala repertuar) i żadnych narkotyków.


Książka ma w moim odbiorze dwa atuty. Pierwszy przynaglił mnie, by po nią sięgnąć: rozmowy o kinie, dobór repertuaru, sposób czytania kina, kuchnia warsztatu krytyka filmowego. Chciałam podpatrywać. Drugi atut pojawił się początkowo jako dodatek, ale przez wiele stron wypływał na powierzchnię i odsłaniał czasami zabawne, to znów dramatyczne, niemal organiczne przejęcie się rodzica losem dziecka. Więcej: tym atutem była odsłona męskich wtajemniczeń w życie. Co takiego ma do przekazania ojciec wkraczającemu w dorosłość synowi, przeżywającemu pokusy, odrzucenia, niepewność siebie?

Atut drugi jako pierwszy
Obaj są sympatyczni. Jesse: „wysoki na metr dziewięćdziesiąt nastolatek o ciężkim kroku (…), niezdolny do robienia czegokolwiek, co go nie interesowało, niezależnie od tego, jak bardzo przejmował się konsekwencjami. A przejmował się nimi bardzo.” Magnes przyciągający porażki i ludzką sympatię – wszyscy Jessego lubią. Tak się przynajmniej wydaje ojcu, który raz po raz patrzy na syna niemal z zachwytem, dumny i zakochany w tej cząstce siebie zmaterializowanej w niezależnym bycie. Pomysł, by filmy stawały się pretekstami do zwierzeń, pytań i pouczeń nienachalnych, wziął się stąd, że dla obu był to niewymuszony sposób na wypełnianie czasu. Rozmowy często zbaczają na relacje z kobietami, Jesse pakuje się w trudne układy, a David chciałby wyposażyć go w swój bagaż doświadczeń. Powiem krótko: zołzy górą! Sympatyczne panienki, które niewystarczająco często traktują adoratora „z buta”, skazane są na łzy do poduszki. C`est la vie. Wkraczanie w sferę intymnych doznań dozowane jest przeświadczeniem Davida, że relacja ojciec – syn nie powinna być jednak relacją kumpelską. Słusznie.

Jestem pod wrażeniem tego, jak mocna i piękna więź może tworzyć się między pokoleniami. Najciekawsze są różnice i to ustępowanie miejsca przez ojca, zagarnianie nowych sfer życia przez syna. Odrywanie pępowiny. David Gilmour opowiada o trzech latach zacieśniającej się więzi jak o czasie magicznym. „Cóż to był za czas! Być może czekałem na pracę, ale nie czekałem na życie. Było przy mnie, tuż obok, siedziało na wiklinowym krześle.” Wzruszająca jest chwila, kiedy David spostrzega, że ich wspólny czas dobiega kresu. Bezpowrotnie nadeszła chwila wyfruwania.

„No i zniknął. Pomyślałem, że ma już dziewiętnaście lat, taka jest kolej rzeczy. Przynajmniej wie, że Martin Curtiz nakręcił dwa zakończenia Casablanki, w razie gdyby to smutne nie znalazło aprobaty u widzów. Wiedza ta musi mu pomóc w świecie. Nikt mi nie powie, że nie przygotowałem mojego syna do życia.” :)

Atut pierwszy jako drugi


   
  

Klub filmowy działał według doraźnie tworzących się zapotrzebowań. Lżejsze filmy na czas życiowych zakleszczeń, trudniejsze, gdy potrzebne było wyzwanie intelektualne lub bodziec do działania.
David Gilmour niewątpliwie sporo o filmie wie, co ważniejsze: kocha kino i o niektórych tytułach mówi z czułością kinomaniaka. Ale wcale nie zdradza zbyt wiele. I to traktuję jako bardzo cenną wskazówkę. „Potem uczyniłem to, co moi nauczyciele w szkole średniej powinni robić częściej: zamknąłem się i włączyłem film.”

Sto jedenaście tytułów pojawia się w tej opowieści. Niektóre potraktowane są szczególnie, np. Czterysta batów (1959)Françoisa Truffaut, Olbrzym (1956) z Jamesem Deanem (film George`a Stevensa), Złodzieje rowerów (1948) De Sici, Lśnienie (1990) Kubricka. Ale nie tylko historia kina, również obrazy bardzo świeże miały swą emisję w pokoju Gilmourów.

Podobało mi się kilka pomysłów Davida Gilmoura, m.in.: podsuwanie Jessemu dobrych esejów filmowych z „New Yorkera”, szukanie najlepszego momentu filmu, zastanawianie się nad pierwszą rolą, w której ujawniał się talent późniejszych gwiazd lub mistrzów, czy choćby odkrywanie kto komu ukradł film bezruchem. Ta ostatnia akcja była niezłą szkołą życia. Nie zawsze ten, który ma dłuższą kwestię, ma większą siłę rażenia. Poniższy dialog pojawia się przy którymś z filmów Clinta Eastwooda (osobny pean!):

„Clint przyjął scenariusz (…) ale nalegał na jego skrócenie, ponieważ byłby bardziej interesujący, gdyby bohater tyle nie mówił.
– Masz pomysł, dlaczego tak uczynił? – spytałem.
– No jasne. O facecie, który nie mówi, można sobie wyobrazić dosłownie wszystko. – powiedział Jesse. – W chwili gdy otworzy usta, kurczy się o kilka rozmiarów.”

Zabawne były konfrontacje kultowych filmów Davida ze sceptycznym odbiorem Jessego. Ojciec z wypiekami na twarzy puszcza dokument o Beatlesach, wierci się w fotelu, oczekując zachwytu syna, a ten ścina entuzjazm bezlitosną krytyką: „–Koszmar. Mówił dalej: –A John Lennon był najgorszy z całej bandy – tu sparodiował Lennona z zadziwiającą trafnością. –Wyjątkowo żenujący facet.”

Również to: przekaz zawsze jest dwustronny. Ucząc, poddajemy gotowe prawdy bezlitosnemu sprawdzianowi. Feedback jest natychmiastowy. I jeśli mamy dość oleju w głowie, sporo możemy się sami nauczyć.

O książce można przeczytać na blogu Joli, która zna ją jak mało kto. Zawdzięczamy jej redakcję polskiego wydania.