Archiwa tagu: matka-córka

(aff) Nowicjat

Film wielu nominacji – póki co niezwieńczonych nagrodą – Sundance, Gotham, Camerimage, AFF (sekcja Spectrum). Najmocniejsze strony to aktorstwo i zdjęcia, również reżyseria – jako że ogarnia całość. Nie wiem, kiedy wchodzi do dystrybucji w polskich kinach. Powinien wejść.

Być może ujął mnie tym, że nie powiela schematu. Czego się można spodziewać po opowieści o dziewczynie wstępującej na zakonny trakt i zamieniającej wachlarz życiowych perspektyw na jednotorową drogę do świętości – w scenerii ograniczonych do minimum bodźców, samotnie, wśród zdanych na podobną samotność, osobnych towarzyszek? Można się spodziewać, że dziewczę albo wyrzeknie się siebie albo wejdzie w konflikt z hierarchią. Ponadstuprocentowa pewność, że przeorysza okaże się podłą babą z twarzą wykrzywioną wieloletnią ascezą i cierpiętnictwem. Te oczekiwania nie stąd płyną, że tak jest w istocie (nie wiem, jak jest, pewnie różnie). Stąd raczej, że taki jest stereotyp i taka jest dramaturgia konfrontacji młodości z późną dojrzałością, świata z zakonem, jednostki z hierarchiczną wspólnotą. I w filmie te wszystkie klisze występują, ale jeśli nie przełamane, to przynajmniej pogłębione, nie czarno-białe.

Wpadło mi w oko czyjeś powątpiewanie: niemożliwe, że w nowicjacie tyle pięknych dziewczyn! Przecież możliwe, skoro takie młode, siedemnastoletnie, mające nadzieję na coraz silniejsze duchowe iluminacje, emanujące oczekiwaniem miłości wyższej i doskonalszej niż wszystko, co oferuje im świat. Postać główną gra Margaret Qualley  (Amelia, poszukiwana przez duet nieudacznych detektywów w filmie – Nice Guys. Równi goście). W Nowicjacie jest krucha i silna. Jej wybór zaskakuje – wyrastała w niewierzącej rodzinie, „rozbitej” – jak mówiło się niegdyś. Trafia do szkoły prowadzonej przez zakonnice i tam znajduje to, co już kilka lat wcześniej ujęło ją podczas przypadkowej „niezobowiązującej” wizyty w kościele: ciszę i spokój. Ujmują ją młode zakonnice, choć te wcale nie rekrutują: „zastanów się, czy NA PEWNO tego chcesz”, mówią z rezerwą.

Cathleen chce. Chętnie wyrzeknie się świata, im więcej odda, tym bliższy wyda jej się Jezus-Oblubieniec. To oddanie jest namiętnością. Niesamowicie pokazuje to film. Owszem, współtowarzyszki wyboru przygnały do zakonu impulsy na ogół przypadkowe: tradycja, by jedno z dzieci oddać Bogu, film z Audrey Hepburn (The Nun`s Story), potrzeba szacunku (bycie przedsoborową zakonnicą to prestiż). Ale jakież zaskoczenie, gdy w miarę upływu czasu, dziewczyny coraz dojrzalej lustrują własne pragnienia. Gdy dzielą się obawami, próbują rozróżnić rozmowę z Bogiem od dialogu z samą sobą, gdy doświadczają milczenia i zaczynają rozumieć, że to najczęstsza odpowiedź, jakiej udzieli im On. Dawno nie spotkałam się z taką opowieścią. Na ogół przecież człowiek pakuje się w życiowe wybory na oślep. Więc chętnie pomyśli, że panienki na progu życia muszą być ślepe po stokroć. Wcale nie. Wycofują się. Przyglądają się, jak habit zrzuca ich opiekunka, jak jedna ze starszych zakonnic wariuje. 

Dziewczyny są tak młode, że ich hojne wyrzeczenia są na wpół świadome. Znów: mogłoby się zdawać, że pewne pragnienia w ogóle nie wydostaną się na wierzch, stłumi je zakonne tabu, poczucie grzechu. Tymczasem właśnie tu czeka przełamanie. Erotyzm, rodzący się stopniowo, przerażający, bo przeżywany w tajemnicy i przychodzący wbrew woli. Naprawdę mam szacunek do reżyserki za sposób, w jaki to ukazała. Jeśli Cathleen z namiętnością oddaje swe życie Wybranemu, to coraz trudniej będzie jej opanować pragnienie bliskości. Jedno z tych, które ma być beznadziejnie niezaspokojone.

Tym, co mnie uderzyło jest przekonanie, że zakonna droga to małżeństwo z Jezusem. Brzmi to jakoś tak… sama nie wiem… kosmicznie. Ale tak jest nazywane. Dziewczęta po ślubach tańczą przy ognisku jak na weselu. Są aż pijane radością, że taki super Pan Młody jest ich (znaczy każdej z osobna – !). Matka przełożona też czuje się żoną. W głowie się kręci. Ale też dodaje to bohaterkom kobiecości. Każda pracuje nad swym małżeństwem z osobna. Zakon to inny świat? O, tak.

Skierujmy światło na przeoryszę. Gra ją Melissa Leo (najwięcej nagród zgarnęła dotąd za drugoplanową rolę w Fighterze – 2010). Dla niej warto zobaczyć ten film. Od nowicjuszek zaczęłam, bo to plan pierwszy, ale matka przełożona to postać-cebula. Warstewka po warstewce buduje efekt piorunujący. Najwyższy czas, by uwzględnić tło historyczne (które dla zrozumienia opowieści o nowicjacie nie było najistotniejsze). Jesteśmy na początku lat 60. Papież Jan XXIII reformuje kościół na II Soborze Watykańskim. Jeden z dekretów adresowany będzie bezpośrednio do osób konsekrowanych. Zrewolucjonizuje ich świat. Patrzę na te przemiany przez pryzmat filmu – w tym świetle zmiany są dla wielu zainteresowanych nie do przełknięcia. Podobno ich konsekwencją było porzucenie zakonu przez 90 000 zakonnic. 

Matka przełożona to przeczuwa. Trzyma swe dziewczyny pod kloszem niewiedzy. Dopiero arcybiskup przywołuje ją (groźbą) do porządku. Ach, ten epizod z arcybiskupem! Jak on ustawia hierarchię! Jak biskup się nią pasie, jak zakonnica przełyka pigułkę pokory!

Dlaczego kreacja Melissy Leo jest taka świetna? Bo niejednoznaczna. Ja ją rozumiem, choć charakter nie mój. Gdy mówi nowicjuszkom, że zastąpi im Boga jako pośredniczka, chociaż to absurd, brzmi wiarygodnie. Gdy przenika wzrokiem, organizuje sesje terapeutyczne, przeprowadzając na dziewczynach wiwisekcję, miażdży gaduły wrzaskiem – wywołuje dreszcze. Ale wiele rozumie. Zna wszystkie wątpliwości, bo sama ich doświadcza i woli obrać dziewczyny ze złudzeń. Już ona wie, co znaczy milczenie Tego, który przyjął dar poświęcenia Mu życia. Scena, w której miotana irytacją – bo w czasie absolutnej ciszy, nowicjuszka pozdrowiła ją na głos – nie panuje nad twarzą, zapada w pamięć. Nie tyle jest wściekła (nad miarę), co ogarnięta niekontrolowaną chęcią, by przedrzeźniać, doszpilić, przydepnąć tę nieogarniętą istotę, która stanęła jej na drodze. Trzeba zamilknąć, gdy kładzie się u stóp ołtarza jak zdradzona kobieta, która „pomimo wszystko” będzie trwać w wierności. Albo gdy przełyka łzy, czytając dekret, który – tak to przynajmniej brzmi – degraduje zakonnice z pozycji Oblubienic do równych wszystkim innym członkom kościoła, od których nigdy nikt radykalnych wyrzeczeń nie oczekiwał.

I tu już trzeba kończyć, bo ileż można. Ale zza muru wyłania się postać, którą lubię najbardziej. Julianne Nicholson jako Nora Harris, matka Cathleen. Kobieca, bezpośrednia, nonszalancka wobec kościelnych świętości, których nie rozumie. Świecka do bólu. Pełna podejrzeń wobec instytucji, w której swe życie chce ulokować jej córka. Próbuje wybić jej z głowy klasztorną opcję. Ale zostawia Cathleen wolność, bez której sama by żyć nie mogła. Pojawia się raz po raz i mnie jej obecność wzrusza. Jak zawsze wzrusza miłość, niestawiająca kochanej osobie barier i kłód w poprzek drogi, którą chce iść.

Nowicjat – reż. Margaret Betts, USA 2017

nic się nie oprze

Delphine de Vigan, Nic nie oprze się nocy, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2012

Opór? Gdyby był, znikłby w okamgnieniu. Czytałam tę książkę, coraz silniej poddając się jej wpływom. Zaskoczona, że ból i melancholia mają w sobie tyle jasności, że są delikatne, płowowłose, idą lekko, choć niespiesznie, uśmiechają się i błyskotliwie żartują. Ból i melancholia skondensowane w pięknej, inteligentnej  dziewczynie, Lucile.

Nie mogłam się oderwać. A jednak niezbyt dużo byłam w stanie wyczytać na raz. Może to sprawa czerni (zapowiedzianej w motcie, powracającej), której jedna kropla – umieszczona przy palecie barw –  starczyła, by poczuć gorycz. A może to sprawa pióra Delphine de Vigan, którego atrament (w kolorze blue blue – taki mógłby być, gdyby był), zapisywał dość skondensowane emocje, które wolałam przyswajać porcjami.

Czytałam, zainspirowana tekstem Czary, który zapowiadał tę książkę w zimowym numerze „Archipelagu” (7), a niedawno został wznowiony na Jej blogu. Odsyłam, to dobre wprowadzenie, spróbuję nie dublować.

portret Lucile 

Lucile Poirie. Śliczna dziewczynka, której twarz zna cała Francja. Agencja fotograficzna nieźle płaci rodzicom, reperując domowy budżet. Rodzina Poirie jest hałaśliwie radosna, witalna, dźwigająca się z tragicznych doświadczeń niczym feniks z popiołu. Lucile dorasta w gwarze i samotności. Jest jednym z dziewięciorga dzieci Laine i Georgesa…

Lucile. Fascynująca kobieta – nieśmiała, zabawna, podziwiana i pożądana, zraniona… Nie wiadomo, kiedy „to” się zaczęło. Czy wtedy, gdy była niebezpiecznie blisko „tragicznych doświadczeń”? Czy dopiero po przetworzeniu ich w smutną, nieodwracalną refleksję, na przykład tę, którą przynosi pojawienie się adoptowanego brata „w miejsce” tego, którego zabrakło: „W ten sposób, pomimo wyjaśnień i zaprzeczeń, niejasno odkryłam, że jesteśmy wymienni. Nigdy potem, ani w miłości, ani w przyjaźni, nic nie zdołało mnie przekonać, że jest inaczej”. A może wydarzenia zewnętrzne nie mają tu nic do rzeczy, bo Lucile już taka była? Tajemnicza, nieuchwytna, samotna.

Lucile –  szalona i toksyczna, nieobliczalna. Jej ból ma moc autodestrukcji, lecz nie zamyka się w niej samej, promieniuje na córki, w których duma z pięknej i mądrej mamy miesza się ze wstydem i buntem… Choroba psychiczna, upadki i imponujące zwycięstwa. Aż po ostateczną decyzję, samobójstwo, o którym dowiadujemy się na pierwszych stronach opowieści Delphine de Vigan. 

pisanie jątrzy i leczy

Delphine jest córką Lucile i pisze biograficzną książkę o swojej matce. 

„Już sama nie wiem, skąd się wziął pomysł, żeby napisać o matce (…), wiem, jak bardzo [go] odsuwałam (…), sporządzając niekończącą się listę autorów, którzy pisali o swoich matkach, od najstarszych po tych najbardziej współczesnych, tylko po to, aby samej sobie udowodnić, jak mocno to zaminowany teren i ograny temat (…), sporządziłam spis przeszkód, na które z pewnością natrafię, porywając się na takie przedsięwzięcie”. 

Gdy bliski mężczyzna zada jej pytanie, czy na pewno musi  o  t y m  pisać – odpowie, że czuje potrzebę, by pisać i nie może pisać o czymkolwiek innym.
Nic nie oprze się nocy jest więc tyleż portretem Lucile, ile zmaganiem się i autokomentarzem dotyczącym tworzenia tego portretu. Awers i rewers, dyptyk, tekst właściwy i glossa. 

Uważam, że ten pomysł się broni. Gdy po tygodniu od lektury, sięgnęłam do niej ponownie, by przeczytać fragmenty odsłaniające warsztat pisarski i emocje piszącej, dostrzegam w nich siłę i słabość książki. Słabość, bo oderwane od zdarzeń z życia Lucile bledną, sporo w nich repetycji; zmagania z warsztatem przeplatają się z uwagami o bezsenności, impasach twórczych, bólach ciała, różnego typu ekspiacjach. Nie jest to odsłona metodyczna, raczej zapis tego, co przydarza się w kolejnych fazach pracy. Siła tkwi natomiast w tym, że odbieram te zapiski jako wiarygodne. Wierzę, że są ważnym dopełnieniem portretu Lucile, bo przecież dotyczą tego, co pozostawiła z siebie w swych dzieciach. Wierzę też, że zmagania Autorki mogą być potencjalnie odczytane jak próba radzenia sobie z własnym bólem i lękiem. Bólem utraty i lękiem, że wina lub gorycz nie opuszczą nas nigdy. Oba te „ukłucia” są mi osobiście dość bliskie. 

W komentarzach Delphine de Vigan – moim zdaniem – postawione są trzy pytania. Jak prawdziwie opisać Lucile (własną matkę)? Jak ją zrozumieć, wyjaśnić ją sobie samej? Jak ocalić siebie od traumy?

Jak ją opisać?

W fabule (zmyśleniem wypełniając luki), w przytoczonych rozmowach z tymi, którzy byli blisko (rodzeństwo!), w cytatach z tekstów Lucile, w rekonstruowaniu wspomnień swoich i siostry. Kolosalna praca, chodzenie po śladach, które parzą. A i tak niemożliwy jest sukces. To nie zarzut, przecież każdy literacki portret pozostanie szkicem. Pisanie niewiele może – „co najwyżej umożliwia stawianie pytań i przeszukiwanie pamięci”.

W gruncie rzeczy najbardziej brakuje mi jej własnego punktu widzenia, słów, które sama by dobrała, (…) znaczenia, które nadałaby wydarzeniom, szczegółów, które należałyby do niej”.

Jak zrozumieć?

Jest wśród licznych wspomnień Delphine taki obraz, gdy idą we trójkę w stronę paryskiego metra. Lucile trzyma za rękę Manon, młodszą córkę, odwraca się i uśmiecha do starszej. Jest w fazie chwilowego zneutralizowania depresyjnych cieni. Taka utrwali się w kadrze pamięci Delphine: „Lucile stała się maleńką, kruchą, posklejaną, połamaną rzeczą, której tak naprawdę nie dało się naprawić. Ze wszystkich zachowanych obrazów matki ten sprawia mi bez wątpienia największy ból”.

Co chciała zrozumieć? Początki, źródła osobowości matki. Sekrety, jeśli były i miały znaczenie. Co ciekawe – nie przepytuje mężczyzn, z którymi była związana matka, nie chcąc rozgrzebywać tego, co intymne, niekonieczne i wymagające ochrony. Wobec innych jest nieustępliwa w zadawaniu pytań, gromadzeniu okruchów. 

Najtrudniejszą fazę życia Lucile – gdy faszerowana lekami lub z powodu ich braku nie była sobą – Delphine zna z własnych obserwacji. Miała wtedy 10-20 lat. Tylko ile można wtedy zrozumieć? Na wierzch wypływa głównie poczucie odrzucenia, braku czułości, niepewność, niestabilność, lęk przed samobójstwem (towarzyszył Delphine od zawsze). Niewiele więcej może, gdy ma lat czterdzieści, bo tajemnica wymyka się lub otworzona podlega deformacji. Liczą się – na wagę złota, na wagę bezcennego piękna uśmiechu Lucile – wszystkie próby wykreowania portretu.

Jak ocalić siebie?

Ten temat zepchnięty jest na trzeci plan, Delphine koncentruje się na Lucile, nie pyta o siebie wprost. Ale pytanie to jest niczym główna podziemna arteria, główna żyła krwiobiegu. Posłuchajmy:

…musiałam to zrobić, nie po to, by cokolwiek zrehabilitować, uhonorować, udowodnić, odbudować, wyjawić czy naprawić, tylko żeby się do tego zbliżyć. Zarazem dla siebie samej i dla moich dzieci – na których ciąży mimo wszystko echo lęków i wyrzutów – chciałam wrócić do początku.

Piszę tę książkę, ponieważ mam dzisiaj siłę, aby się zatrzymać nad tym, co mnie przenika, a niekiedy zalewa, ponieważ chcę się dowiedzieć, co przekazuję, ponieważ chcę przestać się bać, że spotka nas coś złego, jakbyśmy żyli pod piętnem klątwy, chcę móc korzystać ze szczęścia, z energii, z radości, nie myśląc o tym, że niszczy nas coś przerażającego i że w cieniu zawsze będzie na nas czekał ból”.

Gdy mówi o „śladach, które opierają się upływowi czasu i przeczeniom”, mówi w gruncie rzeczy o bólu utraty (niedającej się niczym wypełnić) i lęku, że poczucie winy (niedopełnienia, zaniedbania, nieuważności, niedokochania) może naznaczyć nas tak, że aż okaleczy. Tego nie mogę zreferować, ale moje doświadczenie lektury potwierdza, że choć zgodnie z tytułem „nic nie oprze się nocy”, to jednak pozostaje nadzieja, że światło oddziałuje z tą samą siłą, więc również  „nic nie oprze się dniu”.

Poprę to epizodem, który mnie poruszył. Delphine sporadycznie wspomina o własnych dzieciach (Lucile była świetną babcią, one ją pamiętają, na pewno nie są wolne od aury, którą żyje rodzina). A ich reakcje genialnie łączą w sobie obie treści – tę o bólu i tę o leku (nie lęku).

„Kilka miesięcy temu, kiedy zaczynałam pisać tę książkę, mój syn (…) rozsiadł się w salonie, żeby odrobić lekcje. Miał odpowiedzieć na pytania z czytania ze zrozumieniem (…). Na dziewięćdziesiątej dziewiątej stronie podręcznika do francuskiego Lettres vives, classe de 5e, widniało następujące pytanie: Jakie szczegóły dowodzą, że matka Jana domyślała się, iż jej syn nie wyleczył się z miłości? Czy mimo to jest ona w stanie zapobiec samobójstwu? Dlaczego?

Mój syn zastanawia się przez chwilę, po czym starannie zapisuje w zeszycie pierwszą część odpowiedzi. Następnie głośno, tonem nieznoszącym sprzeciwu i obojętnym, jakby w ogóle nas to nie dotyczyło, mój syn odpowiada powoli, jednocześnie notując:
– Nie. Nikt nie jest w stanie zapobiec samobójstwu”.

Zapobiec odejściom, rozstaniom, przeróżnym decyzjom, które uruchamiają odruch niezrozumienia i buntu.

Mildred piecze ciasto


Mildred
Pierce (miniserial), reż. Todd Haynes , USA 2011.

Miniserial HBO, obsypany nagrodami Emmy, trwa 5 i pół godziny i ujęty jest w pięć odcinków. Tytułowa bohaterka niemal nie znika z ekranu, a mimo to żadnego przesytu Kate Winslet w roli Mildred Pierce nie odczułam. To pierwszy powód, za który należy się aktorce złota broszka. Ładna broszka, żeby pasowała do kreacji.

Mogłabym pójść o zakład, że wystarczy mi dziesięć zdań (a może siedem), by objąć całą fabułę. A mimo to nie jest to opowieść ani monotonna, ani bez zakrętów, ani dająca się oglądać po trzeciej kawie. Już po pierwszej trzeba uważać, by nie wyjść z siebie, gdy panienka Veda dochodzi do głosu, do spojrzeń czy do uśmieszków.

Miasteczko Glendale (przedmieścia Los Angeles), Kalifornia. Akcja rozpoczyna się w 1931 i trwa siedem lat. Niedaleko rozpościera się wielki świat Hollywood, którego odpryski dotrą do przestrzeni życia naszych bohaterów, ale oni pozostaną na zewnątrz. Będą próbowali radzić sobie w kryzysowych latach 30. z nie mniejszym kryzysem w relacjach osobistych.

Pierwsza scena filmu: Mildred krząta się po kuchni i piecze tarty. Jest młoda, za moment wrócą dzieci (dwie córeczki: 11-letnia Veda i słodka, kilka lat młodsza Ray), mąż pracuje w ogródku. Tego nie wiem na pewno, ale zakładam, że pachnie wokół ciastkami. Ta mydlana bańka za chwilę pryśnie. Mildred będzie tracić, zyskiwać,  tracić, odzyskiwać, w sumie – jednak tracić, choć ostatnia scena może też oznaczać spory zysk.

Co jeśli mąż ma inną? Przymknąć oko? Urządzić awanturę? Przestraszyć się samotności? Mildred lubi jasne sytuacje, więc wyprosi pana męża z domu. Lata 30., nawet w Kalifornii, nie sprzyjają kobietom samotnym. „Właśnie dołączyłaś do grona amerykańskich obywatelek, o których nie wspomina się w przemówieniach na Święto Dziękczynienia.” – to głos przyjaciółki, jednej z dwóch, które będą bliskie i okażą się bardzo potrzebne.

Kapitał życiowy Mildred Pierce: jest jeszcze młoda, zaradna, ambitna i dumna; umie się uśmiechać, stroić, dobrze gotować, no a ciasta to już piecze takie, że palce lizać; żal do męża potrafi elegancko zneutralizować, więc nie zalewa ją żółć zazdrości, zrobi natomiast wszystko, by jej córeczki były szczęśliwe – by mogły kiedyś zjeść ponętną wisienkę z tortu. Tak jest na starcie.

I z tego miejsca rozbiegają się tory, co rusz splatając się w ważniejszych kolejowych węzłach.

Pierwszy tor: praca.
Drugi tor: miłość lub „coś mniej więcej”.
Trzeci tor: wychowanie dzieci. 

Słowem: kobiecy los, kobieca determinacja i kobiece potrzaski. Zabarwione leciutko feminizmem (odcień pozytywny) i amerykańskim mitem sukcesu. Dwie sprawy są istotne w tym stwierdzeniu.

Pierwsza to perspektywa oglądu. Bardzo łatwo uwierzyć Kate Winslet i przeżywać perypetie Mildred zgodnie z tym jak ona je podaje. Byłam po jej stronie od początku do końca. Nawet wtedy, gdy myślałam sobie w duchu, że powinna „przejrzeć na oczy”, że serce matki i uczucia niedocenianej kochanki po przekroczeniu pewnych granic powinny skamienieć. Ale łatwo kobiecie zrozumieć, że asertywne macierzyństwo to idea mocno nierealna. I że w miłości (romansie czy „czymś mniej więcej”) duma jest wartością wielką, ale nie największą. Co więcej: w moich oczach Mildred zachowuje niezwykłą niezależność od mężczyzn i trzeźwo podchodzi do wychowania córek/córki. Reaguje stanowczo, niepokoi ją to, co i mnie by zaniepokoiło, cóż: trzeba by bardzo chłodno kalkulować, by dostrzegać kalkulacje innych. Czy założenie, że ci, których kochamy (dzieci!), są zdolni do uczuć jest naiwnością?

Jednak są tropy, sugerujące, że antagoniści Mildred mają jakieś swoje racje. I że perspektywa córki i kochanka kreuje zupełnie inną Mildred. Niemniej doceniam siłę perswazji zaklętą w grze Kate Winslet, która budziła moją empatię dla niej i wściekłość, irytację oraz sprawiedliwy gniew (!) wobec tych, którzy ją krzywdzą. I za to do złotej broszki dorzucam jakieś bardzo eleganckie kolczyki. Takie, które będą pasowały do różnych kreacji.

Druga sprawa to społeczny klimat amerykańskich lat 30. Oczywiście, jest możliwe, by pomimo kryzysu zbudować swoją karierę. Jeśli nie od pucybuta do prezydenta, to od bezrobotnej, przez kelnerkę w podrzędnym lokalu, po właścicielkę sieci restauracji słynących z glamour. A trudności z tym związane oraz aurę odtwarzającą styl pracy, lawirowanie różnych typów ludzkich między możliwościami tamtego świata (a jest tu miejsce i dla posłusznej siły roboczej, i dla dumnych pracowników, i dla drobnych naciągaczy, i dla trutniów-obiboków etc.) ciekawie się podpatruje.

Kluczową sprawą jest kwestia dobrego smaku („w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia” [Z.H.]). Mogłabym powiedzieć prościej, że chodzi o awans społeczny, ale to nie pieniądze czy ich brak budują dramat Mildred.

Gospodyni domowa (braki w wykształceniu i w doświadczeniu zawodowym) i eksżona faceta projektującego domy (bankrut) to żaden prestiż społeczny. Ale charakter nie musi być pochodną stanu posiadania, więc Mildred może być dumna i mierzyć wysoko. Nade wszystko chce, by takie były też jej córki. Opłaca lekcje muzyki Vedy, od ust sobie odejmie, by kupić jej fortepian, biega z nią do polecanych mistrzów, by zechcieli szlifować brylant talentu. Nie boi się pracy, ale wstydzi się, że dziewczynki mogłyby ją zobaczyć w fartuszku, obsługującą ludzi, zgarniającą napiwki. 

Nie ma się czego wstydzić, ktoś powie: w tym tkwi błąd Mildred, pozwalającej Vedzie myśleć, że świat elegancji i sztuki jest czymś lepszym niż rzeczywistość ludzi pracy. Ale właśnie ta buńczuczna niezgoda na to, co oferuje świat i potrzeba mierzenia wyżej zrodziły jej sukces. W rozmowie z Vedą, która kaprysi i cynicznie pokrzykuje na nią: kelnerka!, Mildred dławi się wstydem i obiecuje sobie i córce, że to wszystko tymczasowe, że stworzy własną restaurację. I mrzonki stają się faktem właśnie dzięki dumie. Klęska też ma w niej swoje korzenie, tak sobie rosną z jednego pnia: sukces i porażka.

Mildred nosi się z klasą. Ma szyk i wdzięk. Oczywiście inny w sukience w brązową łączkę niż w tej ecru z dnia swego ślubu. Za elegancję i bezpretensjonalność przyznaję Kate Winslet nagrodę w postaci pierścienia – skromnego i szykownego zarazem. Żeby pasował do każdej kreacji. 

Kulisy serialu odsłaniają, że Kate Winslet nosiła na sobie 66 kreacji. I to jest moim zdaniem wystarczający powód, dla którego serial Mildred Pierce po prostu warto obejrzeć. ;) Serio. W życiu nie założyłabym na siebie sylwestrowej sukienki Mildred, nie skusiłabym się też na brązową łączkę, a suknia złota … hmm… gdyby zaprosił mnie ktoś na tak prestiżowy koncert, w tak prestiżowym miejscu, to kto wie (choć raczej nie). Świetne stroje z lat 30. i ciekawa scenografia. Mamy tu po pierwsze wnętrze amerykańskiego domu (o zmieniającym się standardzie), mamy knajpki i restauracje, pola do gry w polo (nomen omen), filharmonie, ulice, po których jeżdżą cudne staroświeckie auta.

Tak. Ale najważniejsze i zdecydowanie przesądzające, że warto zobaczyć, jest to, co dzieje się między matką a córką. Rolę Vedy kreują dwie aktorki: młodszą – Morgan Turner, starszą (rewelacyjna!) Evan Rachel Wood.

Pal licho poprawność! Muszę przyznać, że dołożyłabym jeszczę jedną serię klapsów, gdyby tylko to przetrzepanie tyłka Vedy mogło jej przemówić do rozumu. Może porównanie do Kevina, o którym trzeba było porozmawiać, jest przesadą – ale nie tak znów dużą. Tyle, że tu nie chodzi o psychozę, o przemoc fizyczną, lecz o bezwzględność sopranu koloraturowego. Wielką artystkę (z piekła rodem) i podłą dziewuchę. 

* Wszystko, co najgorsze, przyszło do Mildred za pośrednictwem jej córki. Nie będę nazbyt odkrywcza, jeśli dodam, że tą samą drogą przywędrowało to, co najlepsze. Sceny, w których twarz Mildred rozpromienia szczęście, to uczucie dumy z własnego dziecka. Za każdą z tych chwil Mildred byłaby gotowa zapłacić każdą cenę. I płaci. Sceny, które ukazują jej porażkę, to chwile upokorzeń – takich, których za żadne skarby nikt nie chciałby doświadczać na własnej skórze. 

* Zakończenie: dobre. Katharsis, przede wszystkim dla widza. Co zrobi dalej Mildred, nie wiadomo, ale załóżmy, że upiecze dobre ciasto. Bo to potrafi robić jak nikt.