Archiwa tagu: holocaust

ćmik na odwagę

Hannah Arendt, reż. Margarethe von Trotta, Niemcy, Francja, Luksemburg 2012

Hannah ArendtĆmik, po poznańsku: papieros, to bohater pierwszoplanowy. Ach, jak się Hannah zaciąga! Gdy gawędzi z przyjaciółmi (kto inny piłby kawę), gdy obserwuje oszklonego Eichmanna (zamiast gryzienia paznokci), szukając słów nad maszyną do pisania (mogłaby zagryzać wargi), myśląc nad niepojętą „banalnością zła” (tu w zasadzie nie ma zamiennika, musi być papieros). A najbardziej widowiskowy wydaje mi się dymek podczas zajęć ze studentami. To były czasy! Profesor Hannah Arendt nie musiała zważać na poprawność polityczną, ani troszczyć się o zdrowie biernych palaczy. Gdy z zaawansowaną grupą lektoratu niemieckiego zapuszczała się w tyrady o źródłach i przejawach zła, gdy jak na talerzu miała przed sobą powszechną aprobatę i zachwyt… siadała na stole, zakładała nogę na nogę i najnaturalniej w świecie uruchamiała gest, który jej ciało niezawodnie miało wdrukowany na amen. W kulminacyjnej scenie wykładu, podczas którego zmierzy się z postawionymi jej oskarżeniami, wyciąga papierosa już na początku: „Pozwólcie, że dziś od tego zacznę”.

Film mi się podobał. Chyba najbardziej ten retro styl przyprawiony „niemieckim” temperamentem uczennicy Heideggera. Archiwalne materiały z Jerozolimy, wypowiedzi osądzanego Eichmanna, fragmenty zeznań świadków… integrowały się z nim bez zarzutu. Oczywiście, pomysł na „biografię” myślicielki (de facto rok z jej życia) niósł z sobą karkołomne zderzenie niefilmowego intelektualizmu z obrazem, który jeśli miał zachować dynamikę dyskursu, musiał „rozprawy” filozoficzne sprowadzić do chwytliwych cytatów. Takich w sam raz na gazetowy lead. Ale to ryzyko – z drugiej strony – stało się błogosławieństwem, bo Hannah była nie nie tylko myślą, lecz i ciałem.

Mnie się podobało, ale natrafiłam nazajutrz na filmwebową recenzję Darka Aresta, która nicuje film – i to, niestety, przekonująco. Więc w końcu nie wiem, jak jest, ale będę się trzymać swoich wrażeń i dla wygody nie wchodzić w polemikę.

Jest papieros, i jest pocztówkowy Manhattan – w ekspozycji i na finiszu. Czerń nocy i tysiące światełek w drapaczach chmur. A w środku zbliżenie na Nowy Jork i Jerozolimę (1960-1961). 

Wybitna filozofka (Żydówka, która emigrowala z Niemiec, doświadczając po drodze obozu dla internowanych), mająca już w swoim dorobku książki, z którymi liczył się akademicki świat (Korzenie totalitaryzmu), na wieść o procesie Eichmanna gotowa jest wcielić się w korespondenta z Jerozolimy. „New Yorker” daje jej szansę. (To nobilitacja dla pisma, ale też spore ryzyko – nie przypuszczano nawet, jak wielkie). Jedzie, obserwuje i widzi nie to, co założono, że zobaczy. I zgodnie z tym, co zrozumiała, pisze relację, która narobi sporo zamieszania, stając się z czasem publikacją o kluczowym znaczeniu: Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła.

Film akcentuje kilka aspektów widzenia sprawy przez Hannah Arendt. Primo: ukrywający się w Argentynie Eichmann, porwany w spektakularnej akcji Mossadu i postawiony przed jerozolimskim sądem, jest człowiekiem, którego chcą osądzić za całe zło nazizmu. Prawda, że jako główny koordynator Zagłady, obciążony jest potworną zbrodnią, ale jednostka to nie system i tylko za swoje winy może być sądzona. Secundo: dostrzega w „potworze” miernotę, urzędnika, wykonawcę rozkazów, bez diabolizmu i dewiacji. Eichmann jest kimś, „kto odebrał sobie prawo bycia człowiekiem”, zwolniwszy się z myślenia i podejmowania świadomych decyzji. Doprowadziło to do katastrofalnych skutków, a mimo to, on mógł czuć się niewinny, bo zdegradował się do roli wykonawcy rozkazów. Takich jak on są rzesze, zło jest banalne, ma twarz biurokraty. Arendt interesują nie tylko bezpośrednie ofiary Shoah, lecz sam proces wyzbywania się woli i myśli, czyli kastracja człowieczeństwa. Tertio: skala zbrodni zależna była od postawy żydowskich przywódców, których współdziałanie z nazistami najprawdopodobniej ją zwiększyło. (Arendt nie nazywa ich współwinnymi, jedynie nie dość mocno stawiającymi opór).

Hannah Arendt ani nie oskarża, ani nie uniewinnia, lecz płazem jej to ujść nie mogło. Uderz w stół… Nożyc odezwały się tysiące. I ta część filmu jest najbardziej interesująca. Bohaterka nie ustępuje. Póki może, nie chce nawet tłumaczyć się ze swoich wniosków. I jest to niezłomność bezkompromisowa. Drżą w posadach jej uniwersyteckie stanowisko, dobre imię, przyjacielskie układy. Interpretatorzy zniekształcają myśl, wedle swych możliwości percepcyjnych lub ambicji politycznych, dość, że deformują ją znacznie. Naczelnym orężem w walce z Arendt staje się oskarżenie o deprecjonowanie ofiar (kalanie żydowskiego gniazda) i „bycie bez uczuć” – to zawsze zręczny zarzut wobec kobiety-intelektualistki.

Hannah Arendt. Barbara SukowaNiuanse

1) Tony papieru, plon obserwacji jerozolimskich – do przeczytania, zanim stworzy własny tekst. A i tak najważniejszy jest proces czytania w myślach, tu się kłania papierosik i leżenie na kanapie z dala od papieru. 

2) Komentarze sceptycznej redaktorki „New Yorkera”: „Tołstoj potrzebował mniej czasu na Wojnę i pokój„! 

3) Bezpardonowość Hannah, w drobnych szczegółach, zdecydowana nie-miękkość. Na przynaglający telefon naczelnego NY, odpowiada bez skruchy: proszę nie przeszkadzać, to skończę wcześniej. ;) 
Spytana, czy aby nie uważa, że nie wszyscy zrozumieją greckie słowo w jej tekście, stwierdza, że owszem, należy je zostawić: niech się uczą greki.

4) Piękne róże, od męża lub od Mary, białe z różowymi przebarwieniami.

5) Zdjęłam z półki Eichmanna w Jerozolimie, jeśli nie całego, to choć kilka rozdziałów przeczytam. Kupiony w czasach, gdy zdawało mi się, że wszystko, co ważne, przeczytam osobiście…

pokłosie recenzenckie

Pokłosie, reż. Władysław Pasikowski, Polska 2012

naokoło

Jest przerażenie. Że też takie rzeczy się dzieją! Wbrew strategii rozsądku, wbrew miłosierdziu, bez pokory i bez woli stanięcia z prawdą czy innością twarzą w twarz. 

Chodzi mi o to, co dzieje się WOKÓŁ filmu. O to, ile zamieszania, rozsierdzenia, jakichś żywych ran, obruszeń i zacietrzewień. Że wraca temat antysemityzmu jakby nigdy wcześniej nie był przerabiany. Wraca (a właściwie nieprzerwanie brzęczy) pustosłowie o „prawdziwych” Polakach i tych „pozostałych”, nie dość narodowo zakręconych, a prawdopodobnie podszytych jakimś felernym, parszywym powinowactwem ze starozakonnymi. Zupełnie kuriozalna historia komentarzy pod adresem Maćka Stuhra (w filmie Pasikowskiego gra obrońcę Żydów), jego dyżurne wypowiedzi w publicystycznych programach czy na facebookowym koncie. Aż nie wierzę. Przecież to stuprocentowe stężenie absurdu. Żeby zamiast normalnie (!) oglądać film, wyciągać armaty argumentów na temat tego, czy wolno pokazać złych Polaków, skoro wiadomo, że byli też dobrzy etc. 

Gdy w komentarzach pod notką o Obławie pojawiło się powątpiewanie, czy to aby ma sens, by Polacy wciąż kisili się w wojennym sosie zamiast opowiadać coś współczesnego, pomyślałam: nie jest tak źle. Nic złego w powrotach. Dziś myślę, że jednak coś tu nie gra. Coś szwankuje w percepcji tego rodzaju filmów. Dlatego „jest przerażenie”. To, że przerażają dawne zbrodnie to oczywiste. Gorzej, gdy filmowy thriller przelewa się w realną grozę narodowych uproszczeń i błotnych emocji.

moje

Pokłosie to dobry film. Trzymający w napięciu thriller (niektórzy mówią: western). Czuje się ciarki, gdy Franek idzie lasem, a ktoś zdaje się być nieuchwytnie blisko. Gdy ni stąd ni zowąd wyrasta ściana ludzi, „przypadkowo” zwarta i szczelna. Gdy czuje się czyjś oddech za plecami i przeczuwa, jak mylna jest naiwność Józka, który sądzi, że to brat zawrócił, by dokończyć rozmowę. Gdy ciosy padają najdosłowniej i przemoc wydaje się naprawdę możliwa, choć irracjonalna.

Krótko wyliczę co podoba mi się najbardziej, unikając tworzenia „swojej” wizji filmu. Podrażniona zamieszaniem wokół Pokłosia przeczytałam kilka ważnych omówień, więc może sensowniejsze będzie wskazanie interesujących recenzenckich tropów niż tworzenie mimowolnej kompilacji. 

Jest tak: rzecz dzieje się współcześnie, we wsi Łapy (czyli gdziekolwiek). Na pierwszym planie dwaj bracia, Franek (Ireneusz Czop) i Józek (Maciej Stuhr). Starszy wrócił po dwudziestu latach z Chicago, zaniepokojony famą o konflikcie Józka z wsią, o jakimś niejasnym ostracyzmie, dziwactwie. Sądzi, że wina tkwi raczej w Józku, bada sytuację. Polska wieś, Żydów tu nie ma, ale są macewy, z których dawno temu zrobiono drogę, próg, studzienkę… Józek zbiera je i stawia na swoim polu. Wieś jest tym podirytowana. Temat Żydów po prostu nie jest w Polsce tematem neutralnym. Dziś. A tym bardziej, gdy sięgnie się w głąb, w jakąś zamierzchłą przeszłość, którą z autopsji zna ledwie kilkoro starców. I gdyby suspens miał polegać na odkryciu tego, co się stało, to byłby dość przewidywalny. Pamięć Jedwabnego nie pozwala naiwnie się zdziwić. Dość szybko wiadomo, dokąd ta droga prowadzi. Ale nie zgadzam się, że podejrzenie, które rodzi się we mnie w początkowych sekwencjach, w czymkolwiek umniejsza napięcie i przekaz.

Podoba mi się:
1) Konwencja gatunku i gra figurami odwrotnymi. Czyli opowieść o osaczeniu, samosądzie, potrzasku. I czytelne, interesująco rozegrane symetrie. Kontrastowe postaci, sytuacje, archetypy chwilami wydają się lustrzane. Jakby zamieniają się miejscami. Archetyp niewinnej ofiary (Jezusa) i zdrajcy (Judasza), dociekliwość – asekuracja, ofiara – kat.

[Nie daje mi spokoju wyczytana informacja o zmianie zakończenia. Komentarz o Judaszu wycięto. Szczegóły w dopisku do recenzji Tokarskiej-Bakir.]

2) To, że Józek nie jest facetem z misją, sam nie wie, po co to robi. Nie może inaczej. Ale nie ubiera tego w wielkie słowa, trzyma się  swojej perspektywy. Jest uparty jak osioł, więc do kozła ofiarnego stąd już tylko krok.

3) Antropologiczny kontekst opowieści, który moim zdaniem przebija temat relacji polsko-żydowskich. Dzięki temu naprawdę porusza wyobraźnię, również  tych, którzy już czytali Grossa, już rozmyślali nad dwuznacznością (ściślej: dwubiegunowością postaw świętych i potworów), którzy czują się poza bezpośrednio nazwanym antagonizmem. Potrzeba znalezienia kozła ofiarnego, naznaczanie wykluczonych, konsolidacja grupy mającej określonego wroga, zmowa milczenia, tabu etc.

4) Podoba mi się gra aktorska. Pomimo braku zrozumienia do nieustannego prania białej koszuli (jedynej posiadanej przez amerykańskiego brata) i zakładania  jej do każdej brudnej roboty. Nie mieści mi się w głowie, że brat nie pożyczyłby mu jakiejś flaneli. Ale to są zarzuty co do małych uchybień scenariuszowych, które dowcipnie wychwycił Jakub Socha („nie umawia się kombajnu na czwartą rano…”).

recenzencko

Wiem, że Pokłosie jest gęsto komentowane i że ja ledwie wycinek przeczytałam. Podzielę się tym, co jednak – moim zdaniem – naprawdę warto przeczytać. Dwa teksty z „Dwutygodnika”, jeden z „Kina”, jeden z „Gazety Wyborczej”. Nazwiska odsyłają do stron z tekstami recenzji.

Jakub Socha pisał o filmie w kontekście majowego festiwalu polskiego kina w Gdyni. Proroctwo ostatniego akapitu właśnie się ziściło:
„Jednak Pokłosie to coś więcej niż film. Na pewno będziemy mogli się o tym przekonać w momencie, gdy wejdzie do kin. Oj, rozpęta się burza, niektórzy Pasikowskiemu nie darują, czym jeszcze bardziej potwierdzą, że tego typu film, który w sposób tak otwarty i mocny pokazuje polskie zbrodnie na ludności żydowskiej, był i ciągle jest niezbędny. O ilu naszych filmach można to samo powiedzieć?” Recenzja rozpościera się na trzech filarach, bo według Sochy tyle jest właśnie fundamentów Pokłosia: gatunek, melancholia i obowiązek. Melancholia… tak zdiagnozowana została reżyserska perspektywa: spojrzenie melancholika, który żyje w poczuciu, że jedyne, co można, to nie pogarszać sprawy. Bo przewidywał recenzent (trafnie!), że Pasikowski nie będzie się mierzyć z dyskutantami, rozdrabniaczami włosa na czworo i „urażonymi w swych uczuciach” mitomanami. Szkoda, że wszystko to spada na barki Stuhra.

Joannę Tokarską-Bakir czytałam, wiedząc, że świeżutko wydała (oceniane jako wydarzenie) Okrzyki pogromowe, zna więc temat podskórnie i potrafi ocenić obraz, nie zatrzymując się na powierzchni. To moja ulubiona recenzja. Autorka ma ucho do dialogów, cytuje je garściami i pokazuje, ile pereł, ile zagęszczonych treści jest w lekko rzuconych słowach. Ot, choćby „dialogi kibiców” albo wolne od jednoznaczności komentarze starszego brata. Na pytanie, czy film popularny (bo kino Pasikowskiego utrzymane jest w konwencji kina gatunkowego, bez artystowskich ambicji) może być mądry – odpowiada, że może. Więcej: „nazwanie rzeczy po imieniu, (…) jest jak tracheotomia dla kraju, który się dusi”.

Tadeusz Sobolewski pisze o katharsis, o sile oczyszczenia przepowiedzianej w Pokłosiu. Widzi ją w niejednoznacznym podziale na katów i ofiary, w tym zdziwieniu i postawieniu sobie pytania: „jak mogliśmy być katami, skoro sami jesteśmy ofiarami?”. Katharsis jest możliwe wtedy, gdy role katów i ofiar się przeplatają, lecz nie zacierają. Bo sednem jest uświadomienie sobie zła. Jak mówi stary (dobry) ksiądz, przebaczenie możliwe jest wtedy, gdy budzi się sumienie.

A ks.Andrzej Luter w mądrym tekście, który uruchamia kontekst religijny, obecny w tle wydarzeń sprzed lat i tych współczesnych, wyznaje: „Obrzędy religijne bez Boga to jedna z najgorszych perwersji człowieka”. Film Pasikowskiego ma wiele scen, które można potraktować jak reflektor rozświetlający cały film. Luter podkreśla, że kulminacyjny charakter ma konfesyjna scena spotkania braci ze starym Malinowskim. Rewelacyjnie zagrana przez Roberta Rogalskiego, scena, której się nie zapomina. Wyznanie naznaczające oskarżycieli winą, zamykające im usta przepowiednią, że są prawdy nikomu nie przynoszące wyzwolenia – więc czy warto ich szukać i je ogłaszać? W rozmowach braci padają słowa, których nie powinno się lekceważyć:

„Tyle rzeczy jest nie w porządku na tym świecie” – mówi [Józek] do brata. – „Ale jakoś z tym żyjemy, bo inaczej się nie da. Ale ja sobie myślę, że są rzeczy bardziej nie w porządku niż inne”. I późniejsza odpowiedź Franka: „Ten świat jest kurewski i my tego nie poprawimy. Ale przynajmniej nie przykładajmy do tego ręki”. Tymi słowami kończę, choć nie one mają największe natężenie w końcowych sekwencjach filmu. Może nawet ostatnia scena nadaje im ironiczną i naiwną tonację. 

moi Żydzi!

W ciemności, reż. Agnieszka Holland, Kanada, Niemcy, Polska 2011

Narracja Holocaustu… Opowiadanie o czymś, co się nie mieści w głowie, choć wszyscy wiemy, że miało miejsce. Całkiem dużo już wiemy. Nigdy dość, prawda, więc trzeba przypominać, by nie uleciało, by opowieść weszła nam w krwiobieg. A jednak każda kolejna, „nowa” historia nakłada się na wyżłobiony już kanał. (Kanał?)

Ta narracja ma swoje stałe motywy, powtarzające się obrazy. Gdy zaczyna się opowiadać…, od razu można podskórnie przeczuć, co nastąpi. Nawet jeśli opowieść zadziwi, to i tak utwierdzi w tym, co wiedzieliśmy.

Bardzo „edelmanowski” film. Marek Edelman przywołany jest w dedykacji rozpoczynającej opowieść. A potem oglądamy powidoki  jego słów. I tak:

= Żyd na beczce, czyli można się bezkarnie naigrawać.
[Lwowskie ulice, getto, Niemcy naigrywający się z tych „śmiesznych żydków”, każący im tańczyć, wyrywający brodę…]

= Numerki na życie, czyli trzeba wybrać, kto spośród nas zasługuje na życie bardziej niż inni.
[„Polaczek”, w którego ręku jest los Żydów szukających schronienia w kanałach, powie trzeźwo: pomogę dziesięciu, reszta niech sobie jakoś radzi (=ginie). Żydzi sami decydują, za czyje życie zapłacą.]

= Fiolki trucizny, czyli amulet, który może skrócić mękę, gdy nadzieja zgaśnie.
[Samobójstwo nie jest u Holland tematem, ale pojawia się jego echo – wybór śmierci dla dziecka czy wspomniana ampułka z trucizną (Paulina trzyma ją w ustach tuż przed życiodajnym kłamstwem Sochy, który tłumaczy Niemcom, że nikogo nie ma, choć mógł potwierdzić…)]

= Poczucie utraty i winy, że nie ocaliło się kogoś bliskiego.
[To, co czują kobiety związane z Jankiem, to, co czuje Klara, która straciła z oczu siostrę…]

= Miłość tym intensywniejsza, im śmierć bardziej namacalna. Miłość fizyczna, niezważająca na brak intymności, niepiękną scenerię.
[Wstrząsające, prawdziwe, te sceny zrobiły na mnie duże wrażenie, podobnie jak naturalistycznie pokazany poród – coś absurdalnego… Więc to może rozgrywać się nawet w takiej scenerii?]

= Pomoc Żydom postrzegana w kategorii interesu.
[Bo Żydzi mają pieniądze, bo Niemcy płacą za denuncjacje Żydów…]

= Dwuznaczność działań: śmierć wroga może rykoszetem odbić się na życiu przyjaciela.
[Jedna z bardzo wyrazistych scen: rozmowa Sochy ze straganiarką i widok po ulicznej egzekucji.] 

Ale schemat się zakrzywia, bo nie ma tego, co dla Edelmana było najistotniejsze: desperackiego działania. Tylko wtedy udaje się przeżyć – opowiadał kiedyś Edelman – gdy można COŚ robić, gdy człowiek znajduje sposób, by nie być Żydem na beczce, któremu obcinają pejsy i brodę, gdy może wybrać rodzaj śmierci.

Tego (prawie) nie ma, bo garstka Żydów, którymi zaopiekował się Leopold Socha, po prostu tkwi w kanałach. Przez 14 bezczynnych, ciemnych, śmierdzących miesięcy.

Ale to też znamy z innych opowieści: wegetacja w ukryciu. W szafie, pod podłogą, w piwnicy, na strychu. Tu: w kanałach, więc ciemność jest wyjątkowo gęsta. A świat zamknięty. I mogę tylko powtórzyć i potwierdzić, że robota Jolanty Dylewskiej (operatorki) jest niezwykła. Naprawdę siedzimy niemal cały seans w ciemności. I jak krety wychodzimy z bohaterami na powierzchnię. Myślę, że decyzja reżyserki (po części motywowana historią), by być jak najbliżej tego mroku i brudu – to decyzja-stygmat dla filmu.

Zło?/dobro?

Dobro jest banalne. I to jest w nim najpiękniejsze. Grany przez Więckiewicza polski złodziej-kanalarz nie jest oczywiście typem Schindlera czy Sendlerowej. Ale nie jest też tak, że obserwujemy metamorfozę złego w anioła. Poldek jest może interesowny, obcesowy wobec Żydów, ograniczony w dostrzeganiu potworności Holocaustu. Nie jest jednak zły – raczej nieprzebudzony, nieświadomy, niedoprowadzony do sytuacji próby, która ma wyłączność na sprawdzenie, kim jest. Próba wydobędzie z niego to, co ma pod skórą. To równy gość, który tylko nie chce, by ktoś myślał, że jest frajerem. [Piękna scena, gdy bohater oddaje na stronie pieniądze profesorowi, by ten mógł mu je ponownie wręczyć przy innych. By wszystko wyglądało na interes.]

Rolę Więckiewicza świetnie uzupełnia Kinga Preis (Wanda Socha, żona Leopolda). Jej szczodrość, uczynność, dobroduszność i zamaszystość po części przechodzą i na Leopolda. Kochają się, więc odbierają podobne fale. Tym, co wzmacnia kreację Więckiewicza jest również język. Lwowskie gadanie (świetnie wykorzystane! i zabawne, a czasem konieczne okazują się tłumaczące napisy!) czyni z Poldka batiara. I tak tę postać odbieram. Serce na dłoni, szorstkość tylko pozorna. 

A stopień zaangażowania w ukrywanie („swoich”) Żydów przeradza się w taką desperację, że aż graniczy z szaleństwem. To też mi się bardzo podobało: pomoc Żydom miała w sobie coś z brawury, była niejednoznaczna. Gdy sobie uświadomimy, co stawiane było na szali, to wszelka oczywistość się ulatnia. Przypomnę tu scenę rozmowy Poldka ze Szczepkiem, który decyduje się (ze strachu? z rozsądku?) wycofać z udzielania pomocy ukrytym. Lub ta gwałtowność, z jaką Poldek o mało nie złoił skóry własnej córeczce, gdy ta omal nie wypaplała niechcący tajemnicy. Albo gdy schodzi do kanałów w niedzielnym ubraniu, ryzykując życie, by desperacko ratować „swoich Żydów”. Szaleństwo. Wspaniałe.

Więc muszę sprostować: jeśli sytuację Żydów określiłam jako bierną, to bynajmniej nie jest to cechą filmu. Maksymalnie zdesperowany jest Leoplod. A zdarzeń i dynamizujących opowieść zwrotów akcji jest naprawdę dużo. Poza tym: określenie filmu Holland jako kolejnej historii o Holocauście, z wpisanym w nią schematem, też niczego nie ujmuje filmowi. To, że wspomnienia Krysi Chiger („dziewczynki w zielonym sweterku”) zyskały przedłużenie i nagłośnienie dzięki filmowi Agnieszki Holland, to naprawdę piękne i ważne . 

Film dobry, taki, że po obejrzeniu pozostaje w świadomości. Myślę, że na zawsze. Film i smutny epilog w formie napisów końcowych.

***

Jeśli coś mi nie gra, to aura narodowego wydarzenia, jaka się wokół tego tytułu rozpętała,  zjawisko lekko sztuczne. Poniżej dwa plakaty W ciemności. Zdecydowanie wybieram ten pierwszy. Kliknięcie w drugi pokaże przyczepione agrafką etykiety: „doskonały”, „najlepszy”, „olśniewający”. To ostatnie określenie brzmi szczególnie dziwnie, gdy zestawimy je z ciemnością – tytułową i namacalną. Ok, zgadzam się. Ale film obejrzałam POMIMO tych superlatywów. A już najmniej odporności mam na pytania w rodzaju: Czy będzie Oscar? W jakiej kategorii? Czy Polska zatriumfuje? Ok, rozumiem. Ale nie znoszę takich gdybań. Może głównie dlatego, że gdyby przypadkiem film Agnieszki Holland tego Oscara nie zgarnął, to w żaden sposób nie odbierze mu jego ważności. A i Polacy nie powinni tego tak bardzo brać do siebie, bo to jest film autorski, nie „narodowy”.

Zapraszam na stronę Logosa Amicusa, który już w listopadzie obejrzał film na Festiwalu Filmu Polskiego w Chicago. Zrecenzował i przeprowadził rozmowę z reżyserką. Tu i tu.

I myślę, że warto będzie kupić lutowy numer „Bluszczu”, w którym ukaże się wywiad Remigiusza Grzeli z Krystyną Chiger. Zachęcająca rekomendacja tej rozmowy znajduje się na blogu Autora.

biała Maria, czarna Hania

Hanna Krall, Biała Maria, Świat Książki, Warszawa 2011.

W starciu bieli i czerni szalę przeważa czerń. Nic dziwnego. To opowieść o Żydach, o Żydach i Polakach, trochę o Niemcach – oczywiście zadzierzgnięta w czasach Zagłady, ale doprowadzona do lat nam współczesnych, więc ma w sobie naleciałości powojennych dekad. Opowieść o naznaczeniu, jakim jest przypięcie komuś etykiety człowieka, który musi coś udowodnić. Naznaczeniem jest wygląd (zbyt czarne oczy, włosy, rysy twarzy), konieczność ukrywania się, potrzeba znalezienia pomocnej dłoni pośród tych, którym bliżej do wytknięcia proszącego palcem, do wskazania: oto jest, a nie powinien być.

Stara walizka przypominająca szafę, z dziwną plamą  w środku. Okładka jest tekstem, logo łączącym tyle już spisanych opowieści o tułaczce, godności zduszonej wstydem, że się istnieje. O irracjonalnym lęku i trwającej dłużej niż samo zagrożenie niepewności.

Logo to również nazwisko autorki, piszącej przecież wciąż o tym samym, własnym charakterem pisma, bez końca zbierając okruchy opowieści, strzępy znikających wraz z ludźmi historii.
I piszącej o bieli i czerni.

Pamiętacie jasnowłosą, umierającą wśród słoneczników Krystynę Krahelską i ciemną, potarganą, pozbawioną bohaterskiej aury Rywkę Urman z reportażu Zdążyć przed Panem Bogiem? Albo Izoldę z Opowieści dla Hollywoodu, która długo po wojnie, żyjąc w bezpiecznej Kanadzie, gdy stawiała koszyk z zakupami na stole, zastanawiała się, czy robi to jak Żydówka. Czy wciąż jest w niej ta rozpoznawalna, nierozłączna, niezawiniona czerń.

I teraz pytanie: dlaczego w Białej Marii jest tak samo i dlaczego jest jednak inaczej?

Lejtmotywem są dwa epizody z życia Jadzi i jej córki.
Pierwszy. Spacer ulicami miasta kończy się aresztowaniem. „Gdybym ja miał dziecko z takimi oczami, nie chodziłbym z nim po ulicy.” – powie policjant. A później obie usłyszą coś, co brzmi jak nawiązanie do Wyboru Zofii Styrona, ale żadnym nawiązaniem nie jest, bo zdarzyło się naprawdę.  Mówi dalej: „Jedna z was jest Żydówką, a druga nie jest. My nie wiemy, która jest która, więc wy to nam powiecie, wy same.” Miały przez noc podjąć decyzję, która z nich przyjmie śmierć, a która będzie żyć z obciążeniem ocalenia. Na szczęście Maria zdążyła. Polska krawcowa, wcześniej obdarowała Jadzię fałszywymi papierami na nazwisko swej siostry, teraz przybywa z oburzeniem, że ktoś śmie wytykać jej rodzinie żydowską krew. „O, panowie.” I ta emocja irytacji (albo co innego, bo motywy nigdy nie są jednoznaczne) wystarczy, by uwolniono obie.

Drugi. Szukają polskiej rodziny, która przechowa córkę Jadzi, rodziców chrzestnych dających szansę na azyl pewniejszy niż miłość i oddanie prawdziwej (lecz żydowskiej) matki. Małżeństwo S. nie może jej przyjąć. Musieliby złożyć fałszywe świadectwo. Krzywoprzysięstwo jest grzechem, a oni chcą być fair wobec Pana Boga.

Biała Maria. To nazwa porcelanowego serwisu Rosenthala, o wyjątkowej bieli. Pojawia się delikatnie w kilku historiach, przechodzi z rąk do rąk. Gdy drugi epizod Krzysztof Kieślowski adaptuje na scenariusz Dekalogu VIII, białe filiżanki postawi na stole państwa S. Mała dziewczynka o pofarbowanych na żółto włosach mogłaby napić się herbaty, skoro już nie może otrzymać nic więcej.

Biała Maria to również – dla mnie najważniejsza – bohaterka książki. Hanna Krall zawdzięcza jej życie. Polka spontanicznie wyczuwająca czyjąś prośbę o pomoc, ryzykująca wiele, nierozsądnie. Gdy mówi o tym po latach nie ma pewności, czy było warto, czy było wolno wciągać w tę grę swych bliskich – niczego niepodejrzewającą siostrę czy sąsiadkę. Te wahania uświadamiają, że biel jest przełamana, że oba kolory się przenikają. Nie do końca biała Maria, czarna – ale przepracowująca całe życie swą czerń – pisarka, tutaj mała Hania, córka Jadzi. Po raz pierwszy Hanna Krall w takim stopniu pisze o sobie samej. „Wiem, znałam tę małą dość dobrze.”

To wszystko zapisane jest charakterem pisma znanym z wcześniejszych książek autorki. Jest jednak inaczej – nie tyle dlatego, że wkracza jakieś nowe, ale intensywność pewnych chwytów zagęszcza się. Tak bardzo, że chwilami tekst jest nieznośny, ciężki, irytujący(!), hermetyczny. Najbardziej czarny spośród znanych mi tekstów Hanny Krall.

Aluzje do wspomnianych autobiograficznych epizodów nie stanowią bynajmniej odsłony treści. Książkę wypełnia mnóstwo innych historii, a ściślej: fragmenty, strzępy, napomknienia, opowieści zaczęte i porzucone, bez zakończenia, bez doprowadzenia do punktu, w którym czytelnik mógłby zrekonstruować łańcuszek przyczyn i skutków. Wszystko to rozgrywa się na kilku płaszczyznach: są wspomnienia, jest śledzenie dalszych losów (np. niedoszłego ojca chrzestnego, pana S.), pojawi się i Milena Jasenska (narzeczona Kafki), i Żona Stalina, i Edelman z Grażyną Kuroniową, jacyś żołnierze AK, Niemcy przeżywający powojenne życie w Polsce, postacie zdawać by się mogło z czwartego planu, ale Krall jednym określeniem potrafi powołać je do życia i wprowadzić w naszą pamięć. Genialny pod tym względem jest rozdział Wiatr. Często przywoływani są zaprzyjaźnieni z autorką scenarzyści. Należy się domyśleć, że chodzi o Kieślowskiego i Piesiewicza. Odpryski rozmów, ich filmy, które można by potraktować jako uzupełnienie tekstów Krall: Dekalog VIII, Podwójne życie Weroniki. To, że Kieślowski jest przede wszystkim tym, który szuka sposobu na opisanie, jest znaczące. Biała Maria to zmaganie się z pisaniem. Dlatego jest tak mało spójna i potoczysta.

Sedno sprawy to forma. Ważniejsza od samych historii, będących kolejnymi, jednymi z wielu, zawsze trochę zamiast tych pozostałych, które też warto by utrwalić, lecz już się nie zdąży.

Ci, którzy piszą o tekstach Hanny Krall, poszukują najtrafniejszej formuły. Reportaż literacki, opowiadanie dokumentalne, baśń dokumentalna. Nie od dziś wiadomo, że jej „reportaże” są hybrydyczne, niechronologiczne, pełne dygresji, asocjacyjne, pisane ze skłonnością do stosowania figury pars pro toto, która każe w szczególe upatrywać okienko na wszechświat.
A narracja? Nieprzezroczysta. Hanna Krall po prostu jest w swoich tekstach: jako naoczny świadek, po części bohater, czasem ghost writer. W Białej Marii te techniki nakładają się na siebie. *


Przeczytałam i uważam, że warto. W ogóle: warto czytać wszystko, co zapisze Hanna Krall. Ale umęczyła mnie ta książka niemiłosiernie. Podsycała moje zdenerwowanie gubieniem wątków, niemal złośliwym rozsypywaniem puzzli. Wiem, że złośliwość to cecha bardziej losu
niż pisarki, a nieporadność bywa mistrzostwem. Możliwe, że tak jest i w tym przypadku. Końcowy monolog Marii zapada w pamięć.

Tutaj link do 10-minutowego fragmentu Dekalogu VIII. Konfrontacja niegdysiejszej pani S., obecnie profesor etyki, z kobietą, która była tą małą Żydówką, dla której nie odważyła się skłamać.

* Świetnym tekstem o pisarstwie Hanny Krall jest książka (rozprawa doktorska, ale napisana językiem przystępnym i wciągającym) Katarzyny Mąki-Malatyńskiej: Krall i filmowcy, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2006.