Archiwa tagu: ciało

małe życie

Hanya Yanagihara, Małe życie, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2015
Male zycieJak widać po napisach na okładce: nagłośniony tytuł. Każdy już kojarzy i co nieco wie. Nakład znika z księgarń błyskawicznie. Prawdopodobnie rzeczywiście jest czytany. Trudno zmierzyć, ile tych zakupionych egzemplarzy wchłonięto, jednak można założyć, że jeśli ktoś zaczął (przełamując strach przed grubym), najpewniej skończył, bo rzecz wciąga.

Nie od razu po lekturze biorę się do pisania. A gdy zaczynam szukać klucza, pojawiają się dwie opcje. Albo przyjrzeć się, na czym polega mechanizm przyciągania. Albo na odwrót – zająć się tym, co w mojej lekturze było brzęczykiem-przeszkadzaczem. Trzecia opcja – zwycięska – narzuca się po wysłuchaniu rozmowy z Hanyą Yanagiharą, w której padają odpowiedzi na moje niezadane pytania. To popytam dalej, ale zacznę od tematu i warsztatowych założeń Autorki. (Z najwyższej półki – 1.05.16)

Małe życie jest opowieścią o przyjaźni czterech amerykańskich chłopaków, którzy poznają się w college`u i pielęgnują tę więź przez całe życie. Stoją na początku zawodowych dróg, które mimo nierównych startów, powiodą ich do różnych spełnień. Jude to błyskotliwy prawnik, Willem staje się aktorem, Malcolm architektem, a J.B. malarzem, którego sukces przypieczętowały obrazy inspirowane zdjęciami przyjaciół. I tak jak kolejne wystawy J.B., tak cała powieść jest próbą przeniesienia relacji między bohaterami w wymiar uniwersalny (transcendentny). Gdyby wiązkę tematów uruchomionych w tej powieści sprowadzić do jednego, to trzeba wskazać właśnie na siłę przyjaźni – która ocala, nadaje sens codzienności, jest najwyższą instancją, choć nawet ona nie ma mocy ostatecznego rozbrojenia samotności i zaprzeszłych traum.

To, co Yanagihara pisze o przyjaźni jest szalenie wzruszające. Jest tym, co chce się o przyjaźni usłyszeć, by móc w nią wierzyć. A tym, co z wywiadu z Autorką najbardziej mi pomaga w asymilacji powieści jest wyznanie: „chciałam, by to była współczesna baśń”. Wiele z moich niezaspokojonych głodów może się tym nasycić. 

Dlaczego baśń? 

  • czas historyczny został unieważniony. Współczesność, ale bez znaków rozpoznawczych. Realia polityczne i społeczne są umowne. Co nieco wynika z kontekstów kulturowych: projekty architektoniczne Malcolma, wystawy J.B, role filmowe Willema. To „nasze czasy”, bez sugerowania dat. Rekompensatą za mgliste realia świata zewnętrznego jest wnikliwość w ukazywaniu wnętrza. Monologi, introspekcje, wyznania.
  • główny bohater mierzy się z niewyobrażalnymi przeciwnościami losu. Ze wspomnianej czwórki tym głównym i jedynym pełnowymiarowym bohaterem jest Jude. Okrutnie potraktowany w dzieciństwie, nie umie uporać się z traumą, nie potrafi jej wypowiedzieć, znajdując alternatywne ujście w samookaleczaniu. Skala bólu, pustki, wstydu i pogardy do siebie, z którymi musi się mierzyć jest ogromna. Nieprawdopodobna wręcz, ale tu nie ma miejsca na licytację, bo życie ma licencję na urzeczywistnianie potworności, które się nie śniły naszym filozofom. I wszystko to zdarzyć się mogło. Baśń nie musi tłumaczyć, jak do tego doszło, kto był ślepy, kto obojętny. Zło jest silnie skrystalizowane. I zmaganie się z nim jest jak doświadczanie katharsis. Co prawda Jude nie doznaje oczyszczenia, ale czytelnikowi nie jest ono zabronione.
  • tyle samo dobra co zła; obie moce są zadziwiające i niewyczerpywalne. Kibicujemy, oczywiście, dobru. Temu, by Jude zaufał ludziom, którzy go pokochali i pozwolił sobie pomóc. Temu, by ci, którzy cierpliwie opatrują rany, nie musieli patrzeć na rozrywanie opatrunków. Temu by czas, miłość, przyjaźń, zrozumienie, akceptacja i Bóg wie co jeszcze zadziałały ozdrowieńczo. Ale walka między skrajnościami nigdy się nie zakończy.
  • historia jest na tyle odrealniona i prawdziwa zarazem, że jak każda baśń staje się lustrem, opowieścią, w której chcemy się przeglądać, angażując emocje, empatię, nadzieję na sprawiedliwość.

Ze wszech miar polecam powieść Hanyi Yanagihary, bo jest tym, czego potrzebujemy, by uruchomiły się w nas pewne tęsknoty, wypłakały się rozczarowania, by coś się uspokoiło. Bez wątpienia przeczytać warto.

Tymczasem – skoro z przeżyć już ochłonęłam – to powiem, czego mi żal

a) Jude jest postacią, która zapada w pamięć. Świetnie oddane są jego przekonania na temat siebie, paradoksalna wnikliwość w patrzeniu na świat i niezdolność zdystansowania się do własnych cierpień. To jest często chore, nieracjonalne, irytujące. Jude zniewala i odpycha, a w dodatku, co niepojęte, lecz przekonujące, niewiele się zmienia. Połączenie tak wielu barw i pozbawienie postaci spektakularnej przemiany jest świetnym zabiegiem. 

I niech już tak będzie, że wnikamy w psychikę i emocje Jude`a. To o wiele ciekawsze niż retrospektywne historie, które wyjawiają, co zdarzyło się naprawdę. Długo jesteśmy trzymani w tajemnicy, a gdy kurtyna się odsłania, coś na tym tracę. Jeśli już koniecznie mam otwartymi oczyma oglądać, co z Judem robił brat Luke, to przynajmniej doktora Taylora przegnałabym za kulisy. Głupio zabrzmi, gdy powiem, że te fragmenty są nudne, więc niech będzie, że są słabsze.

b) Szkoda, że takie postaci jak Willem, Harold i dr Andy są tak obłędnie jednowymiarowe. Stróże dobra i piękna. Na tyle ciekawie przedstawieni, że choć jednoznacznie dobrzy, dają się lubić. Ale bez pęknięć. Mam nadzieję, że w życiu to żaden problem, ale w literaturze jednak mankament. Jak na powieść o przyjaźni mało wiemy o pozostałych osobach z paczki. Tylko tyle, żeby w ogóle jakoś osadzić chłopaków w ich biografii. Kilka stron o rodzinie i jakimś kluczowym problemie, nie na tyle ważnym, by mógł równać się z problemem Jude`a. Więcej Malcolma! Więcej J.B. (świetna scena, w której wbrew sobie przedrzeźnia i rani Jude`a)

Jakby wszyscy pojawiali się w tej opowieści tylko po to, by dodać coś od siebie o Judzie. Ok, do zaakceptowania, jeśli przyjmiemy kryteria baśni. A mnie na przykład bardzo zainteresowała postać Any z pomocy społecznej, która pierwsza otworzyła Jude`owi drzwi do „normalności”. Opatrzyła rany, ale nie zdążyła nauczyć go mówić o przeszłości. Wiedziała, jak ważne jest, by ból się nie zakleszczył. Zabrakło jej czasu, by udrożnić wspomnienia Jude`a. I wracałam do tego, drążąc, czy rzeczywiście tak ważne jest, by nie pozwolić zbudować muru, czy czas jest aż tak kluczowy?

c) Może nie żal, ale niezrozumienie. Prawie nie ma tu kobiet. Te, które są, wydają mi się celowo zmarginalizowane: Any, Julie, India, żony Andy`ego czy Malcolma. Taki był zamiar. Yanagihara mówi, że chciała opisać fenomen męskiej przyjaźni. Mamy więc chłopaków i mężczyzn… i bardzo kobiecy sposób mówienia o nich. Z jednej strony pisarka sugeruje, że istnieje jakiś społeczny kod męskiej przyjaźni. Jaki? Bo przecież nie ten, który obserwujemy. Męska przyjaźń kojarzy mi się raczej z dogadywaniem się w milczeniu, z rozmowami na jakieś ideowe lub głęboko merytoryczne tematy i z działaniem, nawet z rywalizacją. Tymczasem bohaterowie Małego życia są ponadprzeciętnie empatyczni, wrażliwi, wręcz czuli. Gotowi do wyznań („kocham cię”). Nie, nie, nie twierdzę, że to niemęskie. W ogóle kategoria płci jest wtórna. I dziwię się, że tak przez Autorkę zaznaczona. 

***

Michał Nogaś jest tą powieścią zachwycony i nie boi się wielkich słów. „Arcydzieło”, „powieść totalna”. Ja bym się jednak bała. Przyznaję, że niełatwo ją ogarnąć i dawno nie miałam takiego wrażenia, że kończąc post, jestem na początku. Szkic szkicu etc. Ale to rzut na taśmę. Jutro rozpoczynam moją przygodę z 16. edycją Nowych Horyzontów. Filmy pewnie przegonią część lekturowych wrażeń, więc jeśli w ogóle cokolwiek powiedzieć o Małym życiu, to tylko dziś. 

Gdyby Ktoś zechciał mi jednak podsunąć coś do przemyśleń, to wrócę i domyślę. Albo przyjmę na wiarę. :)

Body/Ciało

Body_CiałoZacznijmy od razu od ciała, bo każdy je ma i musi się z nim dogadać. Może się wydawać, że duet psyche & soma to najnaturalniejsza para pod słońcem. Ale też najtrudniejsza do pogodzenia, zazwyczaj któreś z dwojga usiłuje dominować i wymuszać. Na ogół właśnie ciało. Ma przy tym różne fanaberie, wnyki i inne skomplikowane systemy zakleszczeń. A psyche jest efemeryczne – może być funkcją ciała (splotem chemiczno-biologicznych impulsów), a może bezmiarem duchowych (nomen omen) wcieleń.

W filmowym trio głos na temat ciała rozszczepia się następująco. Po pierwsze: prokurator, a ściślej koroner (Janusz Gajos), zajmujący się ciałami nienaturalnie zmarłych osób. Ciała zamordowane, udręczone, nieme – wypatroszone z duszy. Przynajmniej tak widzi je prokurator, pohukujący na asystenta, któremu słabo coś i który pyta, co dalej? Nic – odpowiada koroner. Sceptycyzm, rzeczowość, brak złudzeń (czytaj: nadziei i metafizycznego głodu). Co nie znaczy, że cielesność daje sytość.

BodyPo drugie – Olga. Prokurator jest wdowcem niedogadującym się z własną córką-bulimiczką. Nie radzi sobie w roli ojca. Oddaje dziewczynę do szpitala, by podreperowali tam chore ciało Olgi (Justyna Suwała). Zabieg ucieczkowy, bo przecież cudów nie ma. Chore ciało pociąga za sobą psyche (albo odwrotnie). Ojciec ma czas na oddech, bo już nie wiedział, jak mijać się z Olgą w małym metrażu na warszawskim osiedlu. Córka z ulgą godzi się na przerwy w kontakcie z ojcem. Nikt tu szczegółowo nie wyjaśnia, dlaczego ci dwoje są sobie tak obcy. Pewne tropy prowadzą ku nieżyjącej od kilku lat matce. Jej nieobecność wybiła Olgę z bezpiecznego constans. Dziewczyna jest rozchwiana, rozbita, zaplątana w sobie, co wyraża się głównie w jej ataku na ciało. Choroba ma charakter psychosomatyczny, z akcentem na „psyche”. 

Po trzecie – Anna (Maja Ostaszewska), mocno dziwna terapeutka, prowadząca zajęcia dla anorektyczek i bulimiczek, a po godzinach odbierająca przekazy z zaświatów. Medium spirytystyczne. Wkroczy między ojca, córkę i żonę (nic, że nieżyjącą). Wprowadzi nadwyżkę „duchowości” tam, gdzie dotąd były ilości śladowe.

Można się było obawiać – widząc zwiastun (np) – że dojdzie do starcia irracjonalizmu z racjonalizmem. Starcia z werdyktem.  Z przeciągnięciem kogoś na swoją stronę. Na szczęście obawy już po pierwszej scenie można uśpić; jest na tyle czarno-humorystycznie, że morał się nie przeciśnie. Z wywiadu z Szumowską („Kino” nr 7/8 2014) wyczytuję, że opcje przypisane były jednoznacznie, lecz poddane przewrotnej wiwisekcji. Dwoje scenarzystów: pragmatyczna („męska”) Szumowska i otwarty na duchowe koncepcje („kobiecy”) Englert. „Żeby było śmiesznie, pracowaliśmy na odwrót, on bardziej nad prokuratorem, ja bardziej nad terapeutką”. Efekt świetny. Niedowiarek-prokurator zachowuje dystans, nawet gdy wkłada do szuflady białą kartkę i długopis lub wtedy, gdy siada do stołu, by przywołać ducha. Terapeutka zaś, w chmurze transów i wszelakiej użyteczności kierowanej ku potrzebującym, pozostaje na tyle (groteskowa?) naznaczona traumą, że spirytyzm jest jak łatany balon. Spirytyzm kompensacyjny.

Słowem: ta wyrazistość ról jest dzięki pęknięciom bardzo przekonująca. A zarazem nie podlega magicznym metamorfozom. Gajos pozostaje sceptykiem. Ostaszewska nawiedzoną terapeutką. Justyna Suwała zbuntowaną, głodną bliskości dziewczyną. A przecież zmieniło się niemal wszystko! I to jest scenariuszowa sztuczka (albo logika), która dopełnia się w ostatnich sekwencjach.

Scenariusz to mocna strona filmu. Gra aktorska to atut drugi. Trzeci – czarny humor.

Nie przypominam sobie, by jakiś polski reżyser rozśmieszył mnie tak na czarno. Ostatnio podobną frajdę dały mi argentyńskie Dzikie historie. Sprawy wyglądają poważnie, lecz skoro wisielec może ożyć, skoro w niewymuszony sposób śmieszą mnie uchwycone codzienne scenki, to humor górą. Królową komizmu jest Maja Ostaszewska – pomimo że nie wychodzi z roli potakującej (yhmm), akuratnej i opiekuńczej pani od ćwiczeń.
„- Dlaczego pan jest cyniczny? Nie trzeba”. – niemal grozi paluszkiem prokuratorowi.
Zbudowała swoją rolę wizualnie: bez makijażu, z fryzurą, która dodaje jej lat, w strojach odbierających wszelki sex appeal. Jedna z anorektyczek spuentuje, że wygląda jak „stara babcia”. Mimika Anny jest skupiona w jakiś absurdalny sposób. Jakby problemy tylko czekały aż ona je rozwiąże: krzykiem, płaczem lub psychodramą. Fenomenalna jest scena kolacji z psem w ślepej kuchni, dograna w salonie i w sypialni. Lub gdy ogromne bydle ciągnie ją na smyczy przez osiedle. Albo zajęcia z pacjentkami. Nie sposób opisać tych scen, bo komizmu nie tworzą słowa ani gagi, raczej nadwyżka zaangażowania i powagi, która rozsadza sytuację.

W konfrontacji z prokuratorem, którego sceptycyzm uwypukla ekscentryczność Anny, jej powaga nabiera cech groteski. W pamięci pozostaje jednak kilka fragmentów dodających bohaterce tragizmu. Myślę tu o scenie podglądania całujących się w bramie nastolatków. Kolosalna musi być samotność Anny. Tęsknota za wyzwoleniem z materii i zbliżeniem do strefy ducha jest ucieczką w pełni zrozumiałą. Stamtąd już blisko do przestrzeni zmarłych.

Szumowska naznacza swą opowieść również tym, że rozgrywa ją w konkretnej czasoprzestrzeni. Warszawa. Święta wielkanocne. Zmartwychwstający Jezus – nieoczekiwanie sprawiający kłopot pobożnym Polakom. Zapytani  w sondzie ulicznej o narodowość Mesjasza, odpowiadają: Żyd. I źle się z tym czują. Pada więc dopowiedzenie: Izraelczyk. A zaraz potem, że ochrzczony, więc to już całkiem co innego.

Nie dziwi kontekst Wielkiej Nocy. I oby nie trzeba się było dziwić, że ktoś wypatrzy w tej żydowskiej anegdocie powód, by lać wodę na młyn czepialstwa.

Body/Ciało, reż. Małgorzata Szumowska, Polska 2015

soma & psyche

Ciało jest… (w kontekście smutnej wczorajszej informacji) przede wszystkim śmiertelne.

Ciało, czyli ja. Alter ego dla psyche. Coś symbiotycznego, sprzężonego, zrośniętego z tym, co nieuchwytne, ulotne jak duch (dusza). Ciało – czasem dominujące, czasem stłamszone. Wypada wierzyć, że możliwy jest również stan homeostazy, pięknej harmonii między cielesnością i duchowością. Choć zapewne nie jest to stan stały, ani oczywisty, ani dany zupełnie gratis.

Najświeższy numer „Archipelagu” (już 7.) zaprasza do refleksji nad literackim przetworzeniem tego tematu.

Motyw główny numeru obejmuje między innymi:

1) Ciało uwięzione Joanny Janowicz – o literackim zmaganiu się z chorobą ciała.

2) Ciało pianistki Moniki Drzazgowskiej – o ciele w prozie Elfriede Jelinek, nienasyconym i perwersyjnym.

3) Boskie ciało Katarzyny Malskiej – czyli odsłona cielesności biblijnej.

4) Tekst Ani Maślanki o cielsku u mistrza Rabelais`go.
Oj, rozbuchany, dosadny, cielesny na wskroś esej o radości i beztrosce, o żywiole cielesności: Gargantuiczna radość życia pantagruelistów. (….).

5) Ciało kobiece w prozie japońskiej Agnieszki Markiewicz –  „kobiety swawolne”, „śpiące piękności” i inne oglądy kultury odmiennej a dla wielu bardzo bliskiej.

6) Tekst Karoliny Osowskiej-Wolińskiej o paradoksalnym odczuciu ciała w poezji Haliny Poświatowskiej. O zachwycie i zachłanności doświadczania życia każdym łakomym haustem. I o bólu, ograniczeniu, znieważeniu doznanym w ciele. Bo strzykwa dzieli się na dwoje: trochę jest ciałem, a trochę je obserwuje.

Warto powrócić do poezji Haszki, a esej Karoliny oprowadza nas po niej i pozwala na nowo usłyszeć. (Moje ciało jest jak bezpański pies. O poezji Haliny Poświatowskiej).

Oczywiście, poza tematem z okładki, w „Archipelagu” jest dużo więcej. Tyle, ile pomieściło 139 stron. Trzeba więc wybrać i powrócić, jeśli uznacie, że warto. A mam nadzieję, że tak.

****************************************************************************

Zapraszam szczególnie do działu W objęciach X muzy. W tym numerze mamy dwa eseje i filmową wyliczankę.

***

Robert Mróz pisze o Syzyfie u stóp piaskowej góry, czyli o literackiej i filmowej Kobiecie z wydm Kōbō Abe i Hiroshiego Teshigahary. Dlaczego warto poznać tę historię?

„Po pierwsze, mnogość możliwych kontekstów interpretacyjnych i nawiązań do dzieł kultury Zachodu zapewnia nieustającą przyjemność tropienia kolejnych nici w sieci kultury. Po drugie, niepokojąca ambiwalencja przekazu zmusza do ostrożnej interpretacji i nie pozwala uniknąć walki z przerażającymi wręcz wnioskami uparcie nasuwającymi się po lekturze”.

To wyprawa po śladach stóp zostawianych na piasku. A piasek…ech! to prawdziwie egzystencjalny entourage.

„Brawa należą się japońskiemu reżyserowi właśnie przede wszystkim za ortodoksyjne trzymanie się podstawowej, ale jakże często łamanej, reguły kina – robiąc film, opowiadaj nie słowem, a obrazem. Swobodnie manipulując powieściowym czasem, wydłużając sceny, którym Abe poświęca niewiele miejsca, a bezlitośnie skracając te, które w powieści opisano obszernie i szczegółowo (vide ekspozycja), osiąga zamierzony efekt – pokazuje osaczenie człowieka w terenie, który wydaje się bezkresny, niemal całkowicie pusty i zupełnie bezpieczny, a dzięki temu – zagubienie każdego z nas w bezsensie życia. Kluczową rolę w obrazowaniu tego filozoficznego konceptu odgrywa oczywiście piasek i, uwierzcie (mówię to bez cienia ironii), Kobieta z wydm zawiera bez wątpienia najlepsze ujęcia piasku w historii kina”. 

***

Esej Joanny Marchewki proponuje przyjrzenie się filmowym portretom Rafała Wojaczka. Czterdzieści lat po tragicznej śmierci poety (ekscentryka, wrażliwca, skandalisty) powraca pytanie kim był, jak można go dziś postrzegać. Na plan pierwszy wysuwa się film Lecha Majewskiego (1999), w którym rolę poety odegrał (poeta) Krzysztof Siwczyk. Ale nie jest to film jedyny, a prześledzenie jak kadrowano Wojaczka wydobywa z niego to, co archetypiczne.

„Zatem, kim był? Różni różnie powiadają. Anegdot bez liku. Większość ilustruje balansowanie na cienkiej czerwonej linii: kabotyńskie rozsyłanie znajomym swojego zdjęcia z sygnaturą INRI na czole, popisowe rozgniatanie szklanek w dłoniach, cięcie żyletką twarzy podczas wizyty u przyjaciela, wyjadanie obiadu z talerzy bywalcom barów. (…) Obok niesławy, dziś powiedzielibyśmy „czarnego piaru”, w postaci tej ujmuje niezwykła wręcz erudycja, choć był samoukiem (po pierwszym semestrze musiał zrezygnować ze studiów na UJ ze względu na diagnozę psychiatryczną). Wielu znajomych podkreślało jego głód rozmów intelektualnych, do których nie znajdował partnerów. (…)  Jedyną racją istnienia było więc dla Wojaczka tworzenie. (…)”

„Jest więc tak, że każdy ma swojego Wojaczka. Niektóre filmowe obrazy są jednak tak sugestywne, że nie sposób się od nich uwolnić. „Mój” Wojaczek wywiedziony został z filmowej wizji Lecha Majewskiego. Z rozpoznaniem − bohater kafkowski”.

Kafka staje się kluczem, analogią, stygmatem, który pozwala Autorce podążać śladem Wojaczka, oswajając go, bynajmniej nie jednoznacznie i nie ostatecznie.

***

Jeśli Kafka jest nitem łączącym rozmyślania nad Kobietą z wydm i poszukiwania Wojaczka, to Wojaczek jest progiem prowadzącym do filmowej wyliczanki. Bohater filmowy. Pisarz (Karolina Kunda-Kuwieckij i Renata Borowiak) – tym razem zestawiamy filmy, w których pojawiła się kreacja literackiego twórcy. Omijamy biografie, oświetlamy pisarzy fikcyjnych. Można zabawić się w uzupełnianie wyliczenia odpowiedziami na postawione w nim pytania.

W ogóle: bardzo serdecznie zapraszam do konkursów i do Quizu. Z nagrodami i (mam nadzieję, bo to ważniejsze) z zabawą i satysfakcją.

***

I jeszcze jedna filmowa, teatralna, muzyczna, a u źródeł literacka historia. Malwina Janas opowiada o niezwykłej, wymyślonej przez pisarza, bardzo ujmującej postaci: Novocento.

„Urodzony jako syn emigrantów stał się dzieckiem Oceanu i… muzyki, ponieważ do końca swych dni nie postawił nogi na stałym lądzie, a jego pasją była gra na fortepianie. W granej, najpierw przez chłopca, a później dorosłego mężczyznę, muzyce rozbrzmiewały historie ludzi, których spotkał w czasie tych wszystkich rejsów jakie odbył w tę i z powrotem.

Umiał słuchać. I umiał czytać. Nie książki […] on umiał czytać ludzi. Znaki, które ludzie noszą na sobie: miejsca, odgłosy, zapachy, ich ziemię, ich historię… Całą wypisaną na sobie… On czytał, z wielką troskliwością katalogował,  układał, porządkował…”.

Jest bohaterem monologu Alessandra Barricco, przeznaczonego na włoską scenę. W Polsce można było doświadczyć opartego na tym tekście spektaklu Mateusza Olszewskiego. A na filmowy ekran przeniósł tę opowieść Giuseppe Tornatore (1900 – człowiek-legenda).

last but not least…

Skoro cielesność górą, to zapraszam na kolekcję redakcyjnych fotek. Zdobiących poczynione przez nas podsumowanie czytelniczego roku 2011.

Co by tu jeszcze… Aha! Recenzje (z naszego i obcego podwórka), wywiad z Anne B. Radge (przeprowadzony przez Agnieszkę Taterę) i z Jolantą Kozłowską (rzecz Asi Wonko-Jędryszek) realizm magiczny, Wenecja!, komiks a la Kuba Rozpruwacz, Kubuś Puchatek itd, itp., etc.