Archiwa tagu: tożsamość

FUGA

Trudne powroty. Niemożliwe. Jak wejście do rzeki, która już nie jest tą, co niegdyś. Może się zdawać, że wodę, która napłynęła, da się oswoić, traktować jak dobrze znaną. Ale Heraklit miał rację. Bo od nowych fal, my sami jesteśmy inni. Albo niezależnie od nich.

Fuga – z włoskiego znaczy „ucieczka”.  Tu sprawdza się w znaczeniu: ucieczka od dawnej siebie, od formy, z której się wyrosło (wypadło), od przeszłości.

Fuga – jako termin muzyczny – oznacza polifonicznie nakładające się wersje jakiegoś tematu. Tu (zdanie z plakatu): – „Jesteś tylko jedną z wielu wersji siebie”.

Fuga – z niemieckiego – to w budownictwie szczelina między płaszczyznami lub spoiwo, które ją wypełnia. Tu: łączenie prześwitów pamięci w całość, już nie jednolitą, lecz zafugowaną.

Tytuł – klucz. Przy czym tym najdosłowniejszym odniesieniem jest zaburzenie psychiczne: fuga dysocjacyjna. Zjawisko podobno nie tak rzadkie, którego przejaw zainspirował Gabrielę Muskałę do stworzenia scenariusza. Telewizyjny program o zaginionych, kobieta z amnezją na kanapie w telewizyjnym studio. Telefon od widza, który ją rozpoznał i zaświadcza, że jej przeszłość istnieje, że ma męża, dzieci, jakiś świat, który unieważniła amnezja. W filmie to postać Kingi-Alicji. Scena jest jedną z tych zapadających w pamięć: pustka w oczach, lęk w chwili przyłapania, poczucie bycia w potrzasku. Jaka przeszłość?! Jest tak, jakby ktoś wciskał ją w obcą tożsamość. Nie ma ochoty rozpoznawać w obco wyglądających ludziach swoich bliskich – ojca, męża, syna. Nawet jeśli przypomina się inicjał imienia, kod PIN dawnej karty kredytowej, dziecięca zabawka czy rozmieszczenie instalacji elektrycznej w domu.

Czytaj dalej

amerykaana

Chimamanda Ngozi Adichie, Amerykaana, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2014

Kierunek: Nigeria & USA

Gdy ostatnio obwieszczałam, że Bukareszt. Kurz i krew jest najlepszą książką tych wakacji, to jednak trochę się pospieszyłam. Bo oto na szali stawiam świeżutką Amerykaanę Chimamandy Ngozi Adichie i waga ani drgnie. One właściwie nie mogą konkurować, bo eseistyczno-reporterski portret miasta trudno zestawiać z pełnokrwistą powieścią. Och! Chodzi mi o to, że to było cudne przeżycie! Książka jest grubiutka (760 stron, ale czcionka dość wyraźna), czytałam trzy dni, spowalniając pod koniec, żeby trwać w niewiedzy jak najdłużej… Szkoda, że już się trzeba rozstać. 

Zamiast brzydkiej okładki umieszczam zdjęcia autorki (znalezione na stronie Uniwersytetu Princeton oraz na osobistej stronie Chimamandy Ngozi Adichie). Po części z prostego powodu: jej uroda działa magnetycznie. Po drugie: przyglądam się włosom, bo one stanowią jedną z historii równoległych, współtworzących Amerykaanę. Powieść zaczyna się właśnie tak, że trzydziestokilkuletnia Ifemelu, stypendystka Princeton i znana blogerka, po trzynastu latach życia w USA postanawia wrócić do Nigerii. A przed powrotem chce sobie zrobić nowe warkoczyki. W salonie fryzjerskim spędzi ok. sześciu godzin. Kotłują się w nim zapachy, brzęczy zmasakrowany angielski, w chwilach przerwy fryzjerki oglądają kiczowate filmy z Nollywood. Ifemelu nie miała tu po drodze, bo świat, w którym mieszka jest inny: czysty, z udogodnieniami, amerykański – gdzie większość Afrykanek prostuje włosy i pozbywa się akcentu, który naznaczał ich angielszczyznę w rodzimym kraju. 

W tej zdawkowej informacji jest niejedna odsłona. Tak, to powieść o kobiecie coraz bardziej świadomej siebie – swoich pragnień, swej tożsamości, swej siły. Siły? Ifemelu nie jest może przebojowa, ale szczera (wobec siebie), poszukująca i inteligentnie bezpośrednia. Bardzo kobieca… Nie wiem, jak powieść Adichie czytają mężczyźni, bo wydaje mi się, że w tej historii jest pewna nadwyżka, którą rozkodują właśnie kobiety. Uwaga! nie chcę przez to powiedzieć, że mamy do czynienia z czytadłem dla pań. Mamy do czynienia z fenomenem. Mądra, uniwersalna, przenikliwa książka, pełna obserwacji socjologicznych i obyczajowych. Subiektywnie dodam: najwyższych lotów. A zarazem: nie ma wątpliwości, że pisała ją kobieta (mistrzowsko potrafiąca opowiadać!).

Chimamanda Ngozi Adichie. Princeton

O czym jeszcze jest Amerykaana? Tytuł jest ironicznym określeniem, jakim Nigeryjki diagnozują przybyłe  z Ameryki koleżanki, którym uderza do głowy sodówka. Dziwią się, że kuchnia nigeryjska jest tak nieodtłuszczona, że inaczej są obsługiwane w restauracjach etc. Słowem: powieść bierze na warsztat kwestie tożsamości i korzeni. Kilkanaście lat adaptowania się Ifemelu w Ameryce pokazuje, jak niełatwo i jakim kosztem przebiega asymilacja. Pomnóżmy obserwacje razy kilka, bo nie tylko spojrzenie głównej postaci zostało naświetlone. Stany Zjednoczone (zwłaszcza) i Wielka Brytania śnią się nigeryjskim nastolatkom latami. To wymarzone światy, Eldorado, prawdziwe życie. I często (nie zawsze) udaje im się niejedno z tych marzeń zrealizować. Aspirują wysoko: zdobywają dyplomy uczelni z Ligi Bluszczowej, wychowują dzieci, które zajść mają jeszcze dalej, żyją w demokratycznym świecie, w którym nikt nie użyje słów „czarnuch”, „Murzyn”, a nawet „Afrykańczyk” i „Afrykanin” nie pojawiają się często, by kamuflować różnice w myśl zasady „nienazwane nie istnieje”. [Zabawny epizodzik. Ifemelu kupuje w butiku  sukienkę. Ekspedientka, u której reguluje rachunek, wypytuje, która z dwóch dziewczyn jej doradzała. Czy miała długie włosy? (obie miały), czy była szczupła (obie były), itp. Nie pyta o najoczywistszą z różnic, bo byłaby to polityczna niepoprawność (czy obsłużyła ją biała czy czarna?).]

Tożsamość tych, którzy podjęli próbę życia na emigracji i którzy z jakichś (przeróżnych) powodów wracają odmienieni w rodzinne strony – to temat główny. Ale motorem opowieści, najsilnieszą nicią osnowy jest wątek starej, nierdzewiejącej miłości, przeplatany próbami odnalezienia szczęścia w związkach, które są możliwe i wypełniają lukę po czymś, co miało trwać wiecznie. Naprawdę nie tylko miłość wciąga w Amerykaanę, ale miłość wciąga naprawdę – ostatecznie to ona przecież uruchamia wszystko inne: dojrzałość, odpowiedzialność, gorycz i zgodę na rozstania i wreszcie odwagę bycia sobą, jak najpełniej.  

Chimamanda Ngozi Adichie, Hay festival 2012

Ifemelu pisze bloga: rasowe obserwacje czarnej nie-Amerykanki na temat życia plemiennego w USA. Kąśliwie wskazuje „plemienność” w dojrzalym demokratycznym społeczeństwie, ale ma po temu powody. Aż dziw jak bardzo jej komentarze są zasadne. Później bierze na warsztat Nigerię i tropi jej specyfikę, szuka tego, z czym może się utożsamić, ale też bezceremonialnie demaskuje pozerstwo. 

Blogowe zapiski okraszają raz po raz narrację powieści. Ja wolę te, które powstają na użytek nigeryjskiej odsłony. Dla blogerów to smaczny kąsek, bo choć popularność Ifemenu jest oszałamiająca i nie każdemu dana, to można tu odnaleźć emocje, bliskie wszystkim tworzącym posty. Na przykład gorączkowe tropienie tematu, który by się nadawał do obróbki. ;)

Czytanie Chimamandy Ngozi Adichie to przyjemność. Niegdyś urzekła mnie jej Połówka żółtego słońca, doceniłam późniejsze opowiadania (To coś na twojej szyi) i choć to wbrew moim przyzwyczajeniom (żadnych rankingów i „ulubionych” pisarzy!) deklaruję, że na jej opowieści będę czekać z utęsknieniem. I sądzę, że z obu równie istotnych powodów: bo są takie nigeryjskie, zanurzone w świat dla mnie nierozpoznany i dlatego, że absolutnie mogę się w nich odnaleźć – afrykańskie znaczy uniwersalne. Wyobrażam sobie, że dla Nigeryjczyków ta powieść może mieć kolosalne znaczenie. Gdyby istniał jej polski odpowiednik – byłby czymś błogosławionym.

amerykaana***

Tymczasem główną inspiracją do tworzenia mojego postu było coś, czemu ostatecznie poświęcę ostatni fragment. Siła powieści. 

Najpierw dwa epizody. Pierwszy – w salonie fryzjerskim jedna z klientek podpytuje zaczytaną Ifemelu:
” – Dobra?
– Tak.
– To powieść, prawda? O czym?
Czemu ludzie pytają «o czym jest?», jakby powieść była tylko o jednej rzeczy. Ifemelu nie znosiła tego pytania (…)”. (s.312)

Drugi epizod ma miejsce w Nigerii, podczas jednej z imprez dla nowobogackich. Oczytany Obinze, który całą młodość pochłaniał amerykańskie powieści i wpatrywał się w filmy stamtąd, zagaduje młodziutkiego chłopaka, z sympatią obserwując jego zagubienie. Rozczarowuje go jednak płytkość odpowiedzi. 
„Yemi studiował angielski na uniwersytecie i Obinze zapytał go, jakie książki lubi, ucieszony, że w końcu porozmawia o czymś interesującym, ale szybko okazało się, że dla Yemiego książka nie była literaturą, jeżeli nie zawierała wielosylabowych słów i niezrozumiałych fragmentów.
– Problem w tym, że powieść jest zbyt prosta, człowiek nie używa żadnych wielkich słów – powiedział Yemi”. (s.56)

Z zazdrością i podziwem przyglądam się temu jak opowiada Adichie. Oczywiście, to jest proste. Bez erudycyjnych akapitów i filozoficznych dywagacji właściwych esejom. Żeby jednak powieść była „nie tylko o jednej rzeczy” potrzebna jest pisarska intuicja, rzemiosło kompozycji, wykreowanie świata, który – nie tak jak w świecie fantasy, gdzie wymyśla się go od początku – szkicuje się dialogami, sytuacjami, zdarzeniami nie zawsze kluczowej wagi, całym tym ekwipunkiem retrospektywnej pamięci i introspektywnych namyśleń, i niewypowiedzianych, bo nieuświadamianych sobie przez bohaterów (a otwartych przed czytelnikiem) rozpoznań. Łatwość powieści jest złudna.  Gdy dobrze skrojoną historię próbuje się ogarnąć ponownie, otwierają się całkiem nowe znaczenia. Przynajmniej takie są moje wrażenia, gdy po dobrnięciu do okładki, zaczęłam wertować strony z przylepionymi karteczkami. 

pieprz, pępowina i Paryż

Leïla Marouanne, Życie seksualne muzułmanina w ParyżuWydawnictwo Claroscuro, Warszawa 2012

Co by tu spieprzyć? 

Jest tak czasami, że czego się człowiek nie tknie, to wypaczy. Więcej: jak już mu się to zdarzy, to powinien się spodziewać serii. Ja to mam, jestem w środku, już się zaczęło, a nie wiadomo kiedy koniec. Najlepiej byłoby solidną kwarantannę przejść. Jakiś czas się nie ruszać, nie komentować głupio, nie pisać niepotrzebnych e-maili, napisać te sensowne, nie przygadywać niewinnym, nie słuchać pokornie winnych, nie brać na siebie zadań, które wykonać jestem w stanie drastycznie tnąc potrzebę snu. Kropka tylko dla interpunkcyjnego oddechu, wyliczam dalej. Trzeba by – asekuracyjnie – nie wpraszać się, gdy nie sposób stawić się na czas, nie zamawiać Kindle`a, gdy ma się głupią kartę debetową, nie „umawiać się na lekturę”, której samemu nie zdąży się wchłonąć. Nie angażować się w niezaangażowanych, dostrzegać dostrzegających, być tyle samo minut „przed”, ile zazwyczaj jestem „po”. 

Wszystkie te grzechy mam na koncie, ale żaden nie nadaje się do rozwinięcia, chyba że ten. No bo co jeszcze można spieprzyć? – co, o czym można opowiedzieć i trochę się w ten sposób zrehabilitować? W moim katalogu spieprzeń jest lektura książki lekkiej, bystrej, spostrzegawczej i sprawnie napisanej, która trwała – zamiast dwa dni – ze dwa tygodnie. I uważam, że tą metodą co nieco zamordowałam. Ok, sama książka pozostaje nietknięta (dlatego jest idealnym obiektem, który niczego mi nie zarzuci, bo stoicko zniesie każdą bylejakość). To mój odbiór się rozparcelował, więc rzutem na taśmę, po doczytaniu ostatniego zdania, próbuję go scalić i zreanimować. 

Paryż 

Czytam o Paryżu, bo skusiła mnie paryska Czara, która rekomendowała tę książkę u siebie. A ja polecam Wydawnictwo Claroscuro. Primo: za dbałość edytorską i cud-okładkę (tytuł znaczący linię kobiecego ciała, dwuznaczność i naga czytelność). Secundo: za pomysł serii „Z innej perspektywy”, obejmującej twórczość imigrantów, a więc to, co napisano w drodze do własnej tożsamości i w starciu z tym, co dominujące. Życie seksualne muzułmanina w Paryżu to powieść Leïli Marouanne, mieszkającej we Francji Algierki. Opowieść snuje czterdziestoletni Mohamed Ben Mokhtar (wersja dla swoich) a zarazem  Basile Tocquard (wersja dla świata), rozdarty między imionami, obyczajami, tym, co oferuje mu tradycja (osadzona na przedmieściach) a tym, czym kusi nowoczesność (umiejscowiona w centrum). 

Trochę zdrajca, trochę zdobywca. Wykorzeniony, ale nie do końca zasymilowany. Co z tego, że wyrugował z image`u  wszystko, co mogłoby być tropem: akcent, kręcone włosy, zbyt ciemną karnację. Wygląda jak „tubylec”, jest nieprzyzwoicie bogaty i ma ochotę używać życia na wszelkie sposoby. Być bardziej francuskim od Francuza (choć korzenie ma algierskie), być tak niezależnym i samosterownym jak arcysingiel (choć tysiące tasiemek wiąże go z rodzinnym domem), a nade wszystko: być sercołamaczem i wirtuozem erotycznych gier (pomimo braku seksualnych doświadczeń i krępującego piętna „prawiczka”). Stoi w rozkroku i jest to źródłem komizmu. Do czasu aż spoza zasłony dymnej wychodzi na wierzch tragizm rozdarcia. Jakby atrament sympatyczny, ogrzany, wykrztuszał zapis tego, co w tożsamości pierwotne.

Nie do przecenienia jest lekkość, otwartość spojrzenia, brak kompleksów – jako cechy pisarstwa Marouanne.  Owszem, w Algierii książka spotkała się z cenzurą. Ale zdolność pisania o tragizmie zagubionej tożsamości z taką dozą autoironii i dystansu… to jest naprawdę coś. To nie jest rękawica rzucona w twarz cynicznej cywilizacji Zachodu. I nie jest to lament niedocenionego imigranta (Mohamed jest rekinem finansjery). Po prostu: życie seksualne muzułmanina w Paryżu. Opowieść z perspektywy pustego łóżka, które ktoś za wszelką cenę chce zaludnić, w czym przeszkadza mu głównie własna niezgrabność, błędna strategia i przesadne staranie.

Gdyby w Polsce rzucić na wokandę analogiczny temat… Źle, gdyby podjął go ktoś reprezentujący większość (każda wada imigranta urosłaby do rangi ataku). Źle, gdyby oddać głos mniejszości (zarzut panoszenia się w nieswoim świecie i domaganie nienależnych praw, kalanie własnego gniazda etc…). Vide: Pokłosie

pępowina: „moje ty oczko w głowie”

Zaczyna się tak, jak lubię. Gdy w powszedni dzień, w środku codziennych zajęć, komuś przychodzi do głowy myśl, że coś nie gra, że niby jest, a jakby go nie było. Mohamed postanawia, że od tej pory będzie bardziej – a wiadomo, jeśli chce się coś zmienić, trzeba zacząć działać inaczej niż dotąd. Na przykład wyprowadzić się od mamy, wynająć luksusowe mieszkanie i spotykać się z dziewczynami z częstotliwością odwrotnie proporcjonalną do dotychczasowej. 

Mama. Rany boskie! Życie mu oddała, oczkiem w głowie nazywa, szuka narzeczonej i się zamartwia. Budzi go z erotycznych snów, nagrywa się na automatycznej sekretarce, zaprasza na obiadki. „Moja matka jak rzep, jak lep, jak łatka”. Zdzieranie łatki to jak zdzieranie plastra, boli do czerwoności. 

Lekiem na matczyny rumianek ma być pieprz. Pieprz, pieprzność, pieprzny… Czasowniki pomijam, bo działanie jest hipotetyczne. Wyobraźnia rusza w tan. Już cała piękna płeć ściele się gęsto na ekskluzywnych kanapach w marmurowych wnętrzach. Mohamed obmyśla i wybrzydza. „Piersi pani Papinot podskakiwały jak małe gołąbki”, ale ona sama wydała mu się zbyt ironiczna i na pewno za bardzo samotna jak na jego gust. Cóż, o męska naiwności!:
„Zaznaczam, że interesowały mnie wyłącznie białe kobiety, oswojone z pigułką i prezerwatywą, wyzwolone obyczajowo i światopoglądowo, które świadomie, z radością i w dobrym samopoczuciu, bez skrupułów i wyrzutów sumienia wybierają życie bez małżeństwa”. 

Bardzo mi się podobały korepetycje z męskiej interpretacji kobiecych zachowań. Nie ma takiego gestu odmowy, rezerwy, dystansu, którego nie dałoby się wytłumaczyć zawoalowaną aprobatą. Może ona mówi „nie”, bo nie może uwierzyć w swoje szczęście, „nie spodziewała się, że taki przystojniak będzie ją uwodził i nie zrobiła sobie depilacji”, boi się, że będzie zbyt łatwa?
„W praktyce nie bardzo znałem się na kobietach. To prawda. Ale w teorii wiedziałem wystarczająco
dużo”.

Jedna tylko zdecydowanie (tak w praktyce, jak i w teorii) wymyka się jego rozpoznaniu. To „złodziejka opowieści”, Loubna Minhar. Pisarka, ktoś, kto wysysa soki ze swoich ofiar, z tych, którzy zawierzyli jej opowieść. Bo muszę dodać, że cała książka jest niczym konfesja – spowiedź Mohameda Ben Mokhtara vel Basile`a Tocquarda – czyniona „w świecie ognia i lodu. Tam, gdzie wyją wilki i milkną ludzie„.  A każda opowieść – jeśli usłyszał ją pisarz – zaczyna żyć swoim życiem, trochę stygnąc w słowach, a trochę dzięki nim pulsując. Od tego bym zaczęła, gdyby nie ten pieprz.  

w przebraniu i bez (Polański)

Lokator, reż. Roman Polański, Francja 1976.
Roman Polański: moje życie, reż. Laurent Bouzereau, Wielka Brytania 2011.

1976

Trelkovski (Lokator Strasznej Kamienicy)

Polański reżyseruje film o lokatorze paryskiej kamienicy, który z wolna pogrąża się w obłędzie. Polański wciela się w tę postać: jest Trelkovskim, skromnym urzędnikiem polskiego pochodzenia (z francuskim obywatelstwem), miłym i ugodowym – tak bardzo, że aż traci swą tożsamość. Polański czerpie garściami ze swoich własnych obsesji. Chcę przez to powiedzieć, że Lokator jest filmem, który odsłania dwa niewątpliwe talenty Polańskiego (reżyseria, gra aktorska) i łączy wiele ważnych motywów jego twórczości.

Ot, chociażby:
*motyw osaczenia rozgrywający się częściowo w świecie zewnętrznym (tu: napastliwość mieszkańców kamienicy), częściowo wewnętrznym (pułapka własnego umysłu);

*motyw wrogiej przestrzeni (tu: klaustrofobiczna kamienica, w której każdy odgłos wywołuje reakcję mieszkańców domagających się ciszy; w której podpisuje się petycje przeciw odmieńcom i panuje dziwny zwyczaj podglądania czy też zamyślania się ze wzrokiem utkwionym w cudze okno).

*motyw rozchwianej tożsamości, ukryta, budząca się choroba psychiczna.

Pewnego dnia młody człowiek trafia do kamienicy, szukając mieszkania. Jest niezwykle, ale naturalnie uprzejmy. Godzi się na warunki i jest poruszony informacją, że poprzednia lokatorka – Simone Choul – skoczyła z okna. Konsjerżka mówi o tym z uśmiechem, nikt się tym samobójczym gestem nie przejął. Trelkovski wchodzi w przestrzeń Simone i trochę bez potrzeby (ale póki co dość naturalnie) odwiedza Simone w szpitalu, tuż przed jej śmiercią. Zabandażowana, z otworami na oczy i usta… potwornie krzyczy. I jest to profetyczny krzyk. Trelkovski idzie jej śladem. 

Strategia thrillera opiera się na nierozstrzygnięciu przyczyn tego, co stopniowo dzieje się z Trelkovskim. Może to choroba, która ujawniłaby się tak czy inaczej, niezależnie od okoliczności. Może jednak okoliczności ją stymulują. A jeśli tak, to może mniejsza lub większa wina obciąża ludzi z najbliższego kręgu Trelkovskiego. Może to oni go w chorobę wpędzają. Może, gdyby spojrzeć na sytuację oczyma Trelkovskiego, świat się na niego uwziął i nie dał mu szans, choć próbował walczyć o siebie do końca. 

Schizofrenia? Obsesja na tle Simone Choul, prowadząca do identyfikacji z nią, do powtórzenia jej straceńczego gestu? Oglądałam Lokatora, wierząc – tak długo, jak się dało – że Trelkovski  ma swoją rację. To był dla mnie film o zgubnej empatii. 

Bohater usiłuje sprostać oczekiwaniom, zaskarbić sobie aprobatę, nie naruszyć niczyich oczekiwań. Odgaduje potrzeby innych, słucha uważniej niż trzeba (ale gdzie postawić granice?). Bardzo się stara: nie sprawiać kłopotu, nie hałasować, udzielić każdemu wsparcia. Rewelacyjne są sceny wsłuchiwania się w puls mieszkania. Trelkovsky nie zawłaszcza przestrzeni, to ona go w siebie wchłania. On dostraja swój puls do rytmu kamienicy i jej mieszkańców.

Mały przykład. Vis-à-vis kamienicy jest bar. Trelkovski siada na miejscu Simone, barmani mu to uświadamiają. Zamawia kawę i niebieskie Gauloisy, a dostaje czekoladę z bułką i czerwone Marlboro. Przyjmuje to bez słowa. Wie, że dla barmanów jest wcieleniem Simone, podają to, czego ona by sobie życzyła. Następnym razem dostaje identyczny przydział bez zamawiania. Niebieskie gauloisy znikają z horyzontu. Jest wewnętrzny dyskomfort, nie ma buntu. Do czasu, kiedy tłumiony sprzeciw wyrazi się histerią i wybuchem manii prześladowczej. 

Przykład-kwintesencja. Teatralna scena budująca finał. Trelkovski od pewnego czasu przebiera się w sukienkę Simone, nakłada perukę i makijaż. Tak wystrojony otwiera nocą okno i zdaje mu się, że świat zawirował. Światła, ludzie, odświętne wyczekiwanie i atmosfera z teatralnego foyer. Oklaski, gdy dojrzą go w oknie. Czekają na występ. Wszyscy, których zna, są zgodnie przeciw niemu. A jemu pozostaje zgrać spektakl. Jeszcze raz spełnić – urojone – oczekiwania, jakie ma wobec niego świat. Zresztą: czy do końca urojone? Czy nam się zdaje, że świat czegoś oczekuje, czy naprawdę istnieje jakiś zacieśniający się krąg sugestii? 

Scena – mistrzostwo świata. Lokator pełen jest takich przedziwnych scen, które zapadają w pamięć. Trelkovski obserwujący grę w piłkę (głowę). Ucieczka w ramiona Stelli (Adjani), spóźniona, niemożliwa. Okno toalety, z której obserwują go mieszkańcy – a zwłaszcza scena, w której sam siebie obserwuje. Dziwna, surrealistyczna scena w parku, spotkanie z chłopcem, który zgubił łódkę. 

W jedną z postaci wciela się sam Roland Topor. Klimat filmu przypomina aurę jego opowiadań. Co oczywiste, bo Polański pisał scenariusz na podstawie jego powieści – Chimeryczny lokator (1964).
Film pojawił się na ekranach w gorącym czasie spekulacji na temat perypetii życia osobistego reżysera. Reklamowany był hasłem: „No one does it to you like Roman Polanski”. (Nikt nie zrobiłby tego tak dobrze jak Roman Polański).

2011

Roman Polański

Może nie on jeden oddał swe życie pod ogląd mediów, ale mariaż biografii Polańskiego ze sztuką filmową jest szczególny. Zawężam perspektywę do tego jak kino przerabiało biograficzne wątki. Media robiły to z większym hukiem, bezceremonialnie i często w atmosferze skandalu: masakryczna śmierć Sharon Tate (1969), uwiedzenie nieletniej Samanthy Greimer (1977) i trwające do dziś unikanie amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości… Do kina życie Polańskiego trafia dwutorowo. Gdy reżyser uprawia archeologię pamięci – i to jest złożony i niejednoznaczny trop, ale wiadomo, że szczególnie silnie eksplodujący w pracy nad Pianistą. I gdy pojawiają się filmy biograficzne lub quasi-biograficzne, w których Polański jest postacią centralną. A ostatnio sporo ich: Polański: ścigany i pożądany (2008), Polański – bez cenzury (2009) i Roman Polański: A Film Memoir (2011). Ostatni tytuł (inny na polskim plakacie) widziałam kilka dni temu.

Zadziwiająco prosta realizacja: rozmowa Laurenta Bouzereau (specjalizującego się w biografiach reżyserów) z Polańskim, który po niefortunnym przybyciu na festiwal filmowy w Szwajcarii (2009) trafił do aresztu, później aresztu domowego. Czeka na werdykt dyplomatycznych rozgrywek, toczących się poza nim, a decydujących o nim (ekstradycja do USA). Panowie się znają, ale najwyraźniej prezentują różny poziom talentu, bo o filmie Bouzereau nic szczególnego powiedzieć się nie da. Wszystko, co w nim dobre, to obecność i szczerość Polańskiego. I chociaż nie mogę miarodajnie odpowiedzieć, ile tu szczerości, to film jest wart seansu.

Skoro nie ma różnych punktów widzenia, polemik i negatywu, to ważne jest to, czy opowieść Polańskiego o sobie samym jest w stanie pokazać człowieka, który o sobie opowiada. Prościej: drugorzędne, choć porządkujące, były dla mnie informacje biograficzne, których film dostarcza. Pierwszoplanowe było słuchanie, śledzenie emocji, wzruszeń, milczenia, autoironicznych żartów. 

Polański wyznaje, że najważniejszym filmem jego życia jest Pianista. Gdyby na grobie miano mi postawić jedną jedyną rolkę filmu – mówi – to niech to będzie ten film. Nakręcił lepsze filmy, ale rozumiem ten wybór, gdy przyglądam się emocjom, z jakimi opowiada o swym dzieciństwie. Wzruszenie, gdy mówi o aresztowaniu i śmierci matki, łzy, gdy wspomina powrót ojca, albo gdy opowiada o płaczu ojca, któremu po latach piosenka uruchomiła migawkę z rozstrzelania dzieci w getcie (Romek zdążył uciec). Niesamowicie silna więź z ojcem i taktowne przejście nad jego szybką decyzją ślubu z p.Wandą, która w oczach Romka była zdradą, w oczach Romana Polańskiego jest decyzją poza komentarzem.

Polubiłam Polańskiego po tym filmie. Facet, który sięgał w swym życiu do nieba i do piekła, hołubiono go i szkalowano, miał jakieś nadludzkie pokłady wiary, choć często trafiał na taki punkt, gdy z tego, w co wierzył, nie zostawał kamień na kamieniu. Poza tym: niesamowita kariera! On po prostu, czego się nie tknął, z tego robił coś z klasą. I to pomimo wszelkich kłód, które napotykał pod nogami. Mówi o tym od niechcenia. Ale jak to sobie rozebrać, to przecież drogę do aktorstwa zamknęły mu PRL-owskie czasy, genialny debiut reżyserski (Nóż w wodzie) skrytykowano (fartem dostał nominację do Oscara). Talent i jakaś przekora, każą mu wchodzić oknami tam, gdzie zatrzaskują drzwi. Oczywiście, nie każdy jego film lubię (nie wszystkie znam), ale nawet gdyby kilka uznać za obrazy niekonieczne, to i tak ostanie się kilka rewelacyjnych.

Przypomniałam sobie komentarze prasowe, gdy Polański (niemal incogito) pojawił się na pogrzebie Janusza „Kuby” Morgensterna ubiegłej jesieni. Niespodziewany, ale przecież mimo światowego rozgłosu, jakoś powiązany z ludźmi stąd. Roman Polański: A Film Memoir – to nie jest film zrobiony dla rodaków. Ale czuje się, że jego bohater ma świadomość swoich korzeni. W ogóle: że ceni wszystko, co go ukształtowało. 

Tak, wiem, że każda wypowiedź o sobie jest autokreacją – tym bardziej, gdy mówi aktor świadomy kamery. Ale jeśli każda wypowiedź na swój temat może budzić ciekawość lub nieufność, to w tym przypadku – dla mnie – zachodzi opcja pierwsza.

wysepki tożsamości

„Archipelag” nr 6

Od przybytku głowa nie boli?
A jednak. Szukam w mej skołatanej głowie sposobu, w jaki mogłabym zaprezentować najnowszy numer kwartalnika „Archipelag” i oscyluję między skrajnościami.

Albo przypomnę, że bardzo łatwo można przejść na stronę magazynu – klikając w baner na prawym marginesie blogu albo TUTAJ – i stamtąd pobrać pękaty pdf.

Albo wyliczę wszystkie teksty. Bardzo bym chciała zaznaczyć obecność każdego z nich – czytałam, wiem, że warto.
I dobrze życzę tym tekstom: niech znajdą swoich Czytelników, swój czas (wszystkich od razu pochłonąć się nie da) i swoje miejsce na dysku i w zakamarkach naszych myśli i emocji.

Okładkę zaprojektowała Emilia Dziubak, a patronuje jej Caravaggio, który podpowiada, by jednak zajrzeć w siebie – nie taki Narcyz straszny, nie takie wielkie ego, by przesłoniło cały świat. Zresztą, tak przeglądając się w tafli wody, w lustrze, księdze lub w czyichś oczach, widzi się przecież nie tylko czubek własnego nosa, ale i coś głębiej i dalej. Jeśli nie wszechświat, to przynajmniej jego kawałki, wysepki tożsamości.

Temat przewodni numeru – TOŻSAMOŚĆ – ujęty w formę esejów, rozwijają: Ania Maślanka, Monika Długa, Renata Długołęcka, Kamila Kunda, Stefania Szostok, Ania Ready i Paulina Surniak.

Czy istnieje tożsamość bez pamięci? Jak bardzo i z jakim skutkiem walczą o nią dotknięci amnezją: antykwariusz z  Tajemniczego płomienia królowej Loany Umerto Eco i pisarz z Dafne znikającej Somozy?

Czym jest tożsamość Polaka po 1989? A przynajmniej jak diagnozują ją współczesne reportaże Szczygła, Tochmana, Nowaka, Słomczyńskiego i innych? Czy jest to rzeczywiście „tożsamość zwielokrotniona – kilku ludzi w jednym”?

I po co w ogóle pytać o tożsamość w czasach, gdy tylu z nas żyje na styku wielu kultur – w oderwaniu od tej, w której przeżyło się dzieciństwo, pod wpływem innej, która wypiera dawną lub tworzy z nią nową jakość? Po co? – to oczywiste, gdyż „tożsamość nigdy nie jest pojedyncza”, składamy się z warstw jak cebule. Socjologiczny namysł nad tą kwestią przybliża do tego, by szukać w różnorodności tego, co nas łączy.

Ale mimo wielkoświatowych trendów, zawsze ciekawie jest przyjrzeć się obrazom małych ojczyzn i śladom, jakie zaznaczają w osobowościach ich mieszkańców. Na przykład  Górny Śląsk, proszę bardzo: kto zna Horsta Bienka i Janoscha? A warto.

Mówić o tożsamości w kontekście polskiej kultury i historii, to wcześniej czy później napotkać temat tożsamości podwójnej: polsko-żydowskiej i bliźniaczy z nim temat antysemityzmu. Pojawiają się one również w rozmowie z pisarką Bożeną Umińską-Keff.

Wreszcie: zabawne i błyskotliwe śledztwo w sprawie tożsamości literackich dam (Jane Austen, Charlotte Brontë, Funny Burney czy Doris Lessing – dla przełamania klasyki). Polecam.

***

Poza tym: sporo północnej Europy: Edynburga, Islandii i Wysp Owczych. Rozmowy, recenzje i liczne artykuły wyrastające spoza głównego nurtu tematycznego.

***

W OBJĘCIACH X MUZY

Tych dwoje zagubionych wśród książek to śliczna Audrey Hepburn (Jo) i roztańczony Fred Astaire (Dick) w filmie z 1957 roku – Zabawna buzia (Funny Face). Panienka z księgarni i fotograf, który chce uczynić z niej modelkę. I ta „bukinistyczna” sceneria!

A  to tylko jeden z wielu filmów, które rozgrywają się w tak miłej molom książkowym atmosferze. Antykwariaty, księgarnie, biblioteki… a wśród nich toczące się spiski, zdrady, miłości…i różne codzienne zdarzenia. Film kocha książki – nieprawda, że tylko wtedy, gdy służą do stworzenia specjalnych efektów pirotechnicznych. ;)

Zapraszam do filmowej wyliczanki przygotowanej przez Karolinę Kundę-Kuwieckij, Sceny filmowe wśród książek („Archipelag” nr 6, s.49-53).

Wyliczanka połączona jest z konkursem, a nagrodą w nim jest świetna książka, zrecenzowana na łamach „Archipelagu” (Niebezpieczne związki i udane małżeństwa – s.46-48).

„Związki literatury i filmu są jak małżeństwa lub mniej formalne układy, które – brane pod lupę – muszą zmierzyć się z podstawowym kryterium: pytaniem o wierność. Profesor Alicja Helman (pod której redakcją ukazał się omawiany tytuł) wprowadziła niegdyś do szerokiego obiegu sformułowanie „twórcza zdrada”. Adaptacje nigdy nie są wierne pierwowzorom. (…) «Twórcza zdrada» bywa nie grzechem, lecz błogosławieństwem.”

Od Cervantesa do Artura Péreza-Reverte`a. Adaptacje literatury hiszpańskiej i iberoamerykańskiej, pod red. Alicji Helman i Katarzyny Żyto, Fundacja Kino, Warszawa 2011.

„Fundacja Kino zainicjowała tym tytułem cykl wydawniczy «Literatura na ekranie».  To próba rejestrowania i badania, w jaki sposób układają się relacje w mariażu obu sztuk. Kluczem doboru materiału jest przynależność adaptowanego tekstu do kanonu literatury narodowej lub do określonego kręgu językowego. Tom pierwszy proponuje podróż hiszpańską. Półwysep Iberyjski i Ameryka Łacińska stanowią tu punkt wyjścia, ale żadne granice nie obowiązują kinematografii. Don Kichot trafia w ręce reżysera z Rosji, Macondo przeniesiono do Japonii, Borgesowska parabola ukonkretnia się we Włoszech (Bertolucci), a za bibliofilską opowieść o książkach, które kosztują życie (Klub Dumas) zabiera się reżyser polskiego pochodzenia i zaprasza do gry aktorów amerykańskich, francuskich, szwedzkich. Jeśli więc podtytuł uśmiecha się kusząco do miłośników kultury hiszpańskojęzycznej, to lektura esejów trafi do przekonania i tym, których interesuje przekraczanie kulturowych granic.”

Tamaryszkowe teksty, które cieszą się ze swego bycia w „Archipelagu”, są trzy. Powyższa recenzja, kończący numer Quiz (…a propos) – którego pytania korespondują z tekstami Magazynu (ale można na nie odpowiadać niezależnie od lektury) oraz esej Muszkieterowie i diabeł.

Tak, tak, bo mój niedokończony cykl: Muszkieterowie z przymrużeniem oka (odsłony były dwie z zaplanowanych trzech) – to skrawki wcześniejszego wczytywania się w relacje między trzema dziełami. Pierwszym jest powieść przygodowa Aleksandra Dumas, Trzej muszkieterowie. Drugim – świetny bibliofilski kryminał erudycyjny – Klub Dumas Artura Péreza- Reverte`a. Książka, którą wielu z Was zna. Dwie splątane intrygi dotyczą szukania ksiąg i potwierdzania ich autentyczności. W intrydze pierwszej chodzi o rękopis rozdziału z powieści Dumasa (stąd przenikanie muszkieterskich wątków do historii hiszpańskiej z końca XX wieku). W drugiej intrydze chodzi już naprawdę o Diabła i o księgę, za pomocą której można go przywołać. Oczywiście, trzecim tekstem, który dopełnia moje śledztwo, jest film Romana Polańskiego, Dziewiąte wrota (1999). Polański adaptował powieść Péreza- Reverte`a.

Ktoś powie, że muszkieterowie to bajeczka, że co można w niej znaleźć, co dotyczyłoby nas? Można, można. Zresztą, niech odpowiadają ci, którzy narobili tu największego zamieszania, bohaterowie hiszpańskiej powieści.

„Dla literatury czas jest jak powódź, podczas której Bóg wypatruje swoich. Ciekaw jestem, czy znajdzie pan bohatera, który przetrwałby nawałnice dziejowe tak świetnie jak d`Artagnan… i może jeszcze Sherlock Holmes Conana Doyle`a…”

***************************

„  – Jak mniemam, czytał pan te książki.
– Oczywiście. Jak wszyscy”.

****************

„Kiedy ludzie dojrzewają, stają się flaubertystami albo stendhalistami, opowiadają się za Flaubertem, Lampedusą, Garcíą Marquezem, Durrellem czy Kafką… Zaczynamy się od siebie różnić, czasem nawet kłócimy się. Ale jednym mrugnięciem potrafimy się porozumieć na gruncie paru magicznych książek i autorów. Dzięki nim poznaliśmy kiedyś świat literatury bez potrzeby wyznawania jakichś dogmatów czy wkuwania mętnych teoryjek. To nasza prawdziwa wspólna ojczyzna: opowieści wierne nie temu, co człowiek widzi, ale temu, o czym marzy”.

Zapraszam do lektury.

PS.

Jeśli „Archipelag” budzi czyjąś sympatię i Ktoś chciałby miłym gestem to wyrazić, może oddać swój głos w 5.edycji konkursu na najlepszy serwis internetowy o książce: PAPIEROWY EKRAN. „Archipelag” jest w dziesiątce nominowanych. Dziękujemy.

jhumpa lahiri po raz pierwszy

Jhumpa Lahiri, Nieoswojona ziemia, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2010

Po raz pierwszy, nie ostatni. W głowie mam jedno: dotrzeć do innych tekstów tej pisarki i zmierzyć się, sprawdzić, czy uczucie akceptacji (zachwytu, trafienia w swoje klimaty, wnikliwości psychologicznej) utrzyma się. Aż trzymam kciuki, by tak się stało i trochę się denerwuję, że to trudne zadanie, bo Nieoswojona ziemia podobała mi się bardzo.
Póki co trzeba ustalić, że nie jest to oczekiwanie na drugą książkę w dorobku, więc syndrom drugiego dzieła możemy odłożyć do lamusa. Jhumpa Lahiri (rocznik 1967) debiutowała zbiorem opowiadań Tłumacz chorób w 1999 roku, zgarniając Nagrodę Pulitzera. Cztery lata później ukazała się jej powieść Imiennik i dopiero w 2008  nadszedł czas na kolejny tom opowiadań Nieoswojoną ziemię.

Droga Jhumpo, co dalej? Co wydane, szybko nadrobię. Pozostają publikacje w New Yorkerze i zaciskanie kciuków za kolejny udany tytuł.

Zdjęcie zapożyczyłam (nie wiem, czy mogę, ale nie sposób się oprzeć) z oficjalnej strony Autorki. Typ urody ma swoje przełożenie na klimat jej opowieści. Urodzona w Anglii (obecnie mieszkająca w Nowym Jorku), jest córką bengalskich emigrantów. Podobnie jak Hema, Ruma, Sudha czy Sang – bohaterki z jej opowiadań, które choć urodzone już na amerykańskiej ziemi – tej nie do końca „oswojonej”  –  wynoszą z domu poczucie własnej odrębności. Czasem jest ono powiązane właśnie z typem urody, który wyróżnia je nawet w wielokulturowym amerykańskim świecie, z domową kuchnią, z wystrojoną w sari matką, a czasem wynika z przekazanych przez rodziców lęków, determinacji, ambicji.

Jhumpa Lahiri pisze o tym, co zna. O tożsamości składanej z przemieszanych puzzli. Dla pierwszego pokolenia Hindusów z Bengalu Zachodniego, które ukształtowane w Indiach, tworzy nową tożsamość na emigracji, ilość rdzennych puzzli jest większa. Wyraźniejsza siła kontrastu, konieczność potwierdzenia umiejętności zawodowych, zaradności życiowej, utrzymania się na fali przy diametralnie innych wiatrach. To prawdziwa fuzja. Drugie pokolenie ma do dyspozycji puzzle o stonowanych barwach, ale i tu gdyby zabrakło kilku cząstek tradycji, mozaika tożsamości byłaby niepełna.

Dlaczego warto sięgnąć po opowiadania Jhumpy Lahiri? Dla dobrej prozy obyczajowej, przyprawionej egzotyką, nie niszową, lecz otwartą na asymilację z nowoczesnością i wielokulturowością. Zwłaszcza, że wspomniana wyżej mozaikowa tożsamość jest zjawiskiem coraz powszechniejszym. Są jeszcze dwa inne atuty: zręczność narracji i psychologiczne portrety bohaterów, ich relacji z najbliższymi osobami. Te atuty są nierozłączne.

W Nieoswojonej ziemi mamy pięć niezależnych od siebie opowiadań i trzy połączone ze sobą parą bohaterów, tworzące rozwijającą się w czasie spójną historię. Tercet jest nieco inaczej pisany (Raz się żyjeKoniec rokuUpragniony brzeg). Narracja personalna raz oddaje głos Hemie, raz Kaushikowi. Ich matki poznały się, gdy jedna zajęta była radosnym macierzyństwem, a druga właśnie dowiedziała się, że jest w ciąży. Przyjaźń obu rodzin, ukazana w kilku odsłonach stanowi tło znajomości i preludium historii miłosnej między Hemą a Kaushikiem. Historii zawiłej, pełnej zakrętów, wydarzeń możliwych, choć niespodziewanych, rozgrywającej się w perspektywie kilkudziesięciu lat. To nietypowe. Pierwszych pięć opowiadań rozpisanych jest znacznie skromniej. Postaci umieszczone są w ciaśniejszym pierścieniu czasu i przestrzeni. Nie dzieje się wiele, lecz nawet w niepozornym zdarzeniu uruchamia się wszystko, co ważne w danej relacji.

Dzieje się co? (żadnych spojlerów, naprawdę)
Ojciec, od kilku lat owdowiały, odwiedza dom dorosłej córki, Rumy, która rozważa, czy powinna, i czy chce zaoferować mu wspólne mieszkanie (tytułowa Nieoswojona ziemia).
Sedha obserwuje młodszego brata, uzależnionego od alkoholu i nie wie, ile jest w tym jej winy (Samo dobro).
Amit zabiera żonę na ślub swej przyjaciółki sprzed lat. Marzy o romantycznym oderwaniu od codzienności, a nachodzi go ciąg niepewności (Wybór noclegu).
Córka opowiada o obserwowanej i odkrywanej po latach przyjaźni swej matki z przyjacielem domu, przyjaźni, która zastępowała miłość. (Piekło i niebo).
A Paul, przygotowujący się do doktoratu z literatury, towarzyszy nieudanej relacji miłosnej swej hinduskiej współlokatorki (Niczyja sprawa).

Zabrzmiało niepozornie? Ale te proste historie mieszczą w sobie znacznie więcej. Opowiedziane sprawnie, bez dłużyzn, wybrzmiewające na koniec finałem zamykającym pewien rozdział w życiu postaci. Dobrze skomponowane, z rewelacyjnie ustawioną perspektywą oglądu. Teraz, gdy wertuję  tę książkę, podpatruję, jak ciekawie autorka rozdzielała rolę narratora. Delikatnie obecny jest narrator nadrzędny (auktorialny), raz po raz wprowadzone są osoby trzecie (kilkakrotnie dziecko, ściślej: wspomnienia z czyjegoś dzieciństwa), to znów naprzemiennie główni bohaterowie.

I przyznam, że nieraz miałam wrażenie, że odnajduję w tych opowieściach własne odczucia.
A Jhumpa Lahiri bierze na warsztat wyjątkowo subtelne stany emocji czy refleksji. Bardzo mnie ujęło spotkanie ojca z córką, w którym początkowo sekundowałam obcości odczuwanej przez Rumpę (córkę), jakiemuś nieuchwytnemu żalowi o niezrozumienie, zbyt duży dystans, a potem uderzyła mnie perspektywa ojca. Jego niepokój o naiwność córki, jej życiowe kalkulacje, które grożą wywrotką, bo zbyt wiele zawierzają niezmienności tego, co jest w ciągłym ruchu. I to, co jeszcze trudniej uchwycić: bliskość i obcość, które splatają się w warkocz wiążący z sobą matkę (ojca) i córkę (syna). Podobnie: siostrę i brata, męża i żonę.

Najsłabiej zapamiętam opowiadanie Niczyja sprawa. Ono jedno zostawiło niedosyt. Zbyt ciekawie rozegrany był początek, bym to, co stanowi ciąg dalszy przyjęła jako optymalne. Poza tym w tym tekście jest najwięcej literówek, a nawet kilka nieporadnych translatorsko zdań, czego nie rozumiem, bo tłumaczem była Anna Kołyszko. A sądząc po obramowaniu jej nazwiska na stronie tytułowej, była to jedna z jej ostatnich prac. Może właśnie niedokończona, redakcyjnie niedopatrzona.

Niedosyt pozostawia również moja notka, bo nie udało mi się utrwalić kilku olśnień towarzyszących tej lekturze. O czym wspominam, by raz jeszcze potwierdzić, że w prostocie prozy Jhumpy Lahiri kryje się skomplikowany desant, którego szkic nie odda, nie zastąpi.