Archiwa tagu: trauma

Manchester by the Sea

manchester-by-the-sea

Bank rozbity. Najlepszy film w oscarowym wyścigu. Aż trochę żal innych dobrych, które muszą zejść na drugi plan. Film nie do przeoczenia. Najlepiej bez wcześniejszych rozczytań. Pójść do kina, obejrzeć tę opowieść, pośmiać się, poczuć ból, oniemieć, zdziwić tym, ile emocji i dramatu nosimy pod skórą – wszyscy, choć Lee Chandler ma historię szczególną. 

Nie spojleruję, gdy nie muszę, ale po gwiazdkach tekst na „po seansie”.
Swoją drogą: piszę, żeby się zmierzyć, ale żaden komentarz niczego do filmu nie wniesie.
Wszystko już w nim jest.
Fenomenalnie rozpisane, zagrane, wyreżyserowane.
***

Można założyć, że kluczowy dramat dotyczy postaci granej przez Caseya Afflecka – Lee Chandlera. Dotknęła go tragedia, naznaczyła traumą, rozwaliła życie. Wypaliła do cna. Ale to życie nadal trwa – rozgrywało się „przed” i wciąż dopisują się nowe wątki „po”. Tragedia jest punktem zwrotnym, lecz wcale nie w niej umieszczone jest centrum opowieści. 

Zanim dowiemy się, co się stało, jesteśmy wciągnięci w teraźniejszość. Przeszłość powraca w reminiscencjach (które dopowiadają, co w danym momencie potrzebne i budują napięcie). Okazuje się, że teraźniejszość i różne tonacje wspomnień są tak samo ważne, jak ten jeden punkt z przeszłości. Lee (dozorca z Bostonu, człowiek od każdej roboty i od żadnych pieniędzy) wraca do rodzinnego Manchester-by-the-Sea w stanie Massachusetts. Zmarł jego brat – Joe, trzeba więc pilnie działać i organizować nową rzeczywistość. I jeszcze zmierzyć się z absurdalnym testamentem, w którym Joe zawierza bratu opiekę nad swym 16-letnim synem, Patrickiem. Lee ma potężną blokadę przed wejściem w tę rolę, choć bratanka nie sposób nie lubić.

A więc nie tylko Lee. Są świetnie stworzone postaci drugiego planu. Pojawiający się we wspomnieniach starszy brat, Joe (Kyle Chandler) – dowcipny, zaradny, lubiany przez wszystkich, znany z dowcipów o rekinach. Randi (Michelle Williams), eksżona Lee, wspólniczka bólu po śmierci ich dzieci, gotowa zaczynać nowe, mimo że to, co minione, wciąż rani. Wspomniany już Patrick (Lucas Hedges), wrażliwy i przebojowy zarazem, mający przyjaciół, dwie – niewiedzące o sobie – dziewczyny (i tabun chętnych), niby pośród ludzi, lecz sam, zdany na nieswoje decyzje o swoim życiu. Miałby opuścić Manchester? Tu gra w drużynie hokejowej i w muzycznym zespole. Jeśli do tematów głównych wrzucić związek z miejscem i z ludźmi tworzącymi lokalną społeczność, to nie będzie to nadużycie. 

Jednak przede wszystkim Lee, (genialny, oszałamiający, fenomenalny) Casey Affleck. O nim też dowiadujemy się sporo z lakonicznych komentarzy innych. „TEN Lee Chandler!”. Gość, z którym chętnie poromansowałyby klientki z Bostonu i mamusie z Manchesteru. I na którego się skarżą, że nierozmowny, nietowarzyski, nie do życia. Jak „dorosły” nie pogada o wszystkim i o niczym. Może natomiast przyłożyć i wdać się w bójkę. Te barowe kontry to chyba jego jedyny sposób na danie ujścia emocjom i napięciu. Poza tym jest zgodliwy, jak człowiek z pustką w środku. 

Sceny, w których bezpośrednio odnosi się do tego, co utracił są nieliczne. 1) Reminiscencja pożaru, gdy wtapia się w obserwujących, nic już nie mogąc zmienić. Tylko obraz i oratorium Haendla w tle. 2) Scena na komisariacie – apogeum rozpaczy, gdy relacjonuje zdarzenia i czeka na sprawiedliwość. A gdy usłyszy, że zapomnienie o postawieniu ekranu przed kominkiem to nie zbrodnia i miliony ludzi robią podobne rzeczy każdej nocy – uleci nadzieja na karę. Weźmie to w swoje ręce. A skoro nie da się przeciąć od razu, to zafunduje sobie karę niepomiernie większą. Życie z poczuciem winy niewybaczalnej. Jest jeszcze 3) scena spotkania z Randi, o niezwykłym ładunku emocjonalnym. Gdy próbuję przypomnieć sobie, co mówi Lee, wydaje mi się, że nic – zaprzecza i ucisza Randi. Ale w tym poszarpanym dialogu dużo się mieści. Na przykład desperacja i pewność, że Lee już sobie nie zaufa, na żadną nową kartę od losu nie czeka. 

Dramatyczne wydarzenia, smutek oratoryjnej muzyki, okoliczności żałobne i ludzie poranieni życiem – to jedno. Można by po tych słowach zgadywać, że tonacja jest patetyczna. A wcale nie! Genialne jest właśnie to przemieszanie tragizmu i zwykłości, powagi i dowcipu. Affleck dokłada do tego swoją grę, Hedges – energię nastolatka, ale mistrzostwo trzeba przyznać scenarzyście-reżyserowi. Podziw dla Kennetha Lonergana! Trwam w zachwycie nad dialogami! Żadnej szarży. Affleck się chyba ani razu nie uśmiechnął, choć źródłem dowcipnych sytuacji czy słownych rozgrywek jest wielokrotnie. Rozmowy o grobie, wizyta w kostnicy, przejęzyczenia czy banalna wymiana codziennych komunikatów… Jak się to miesza! Nastolatek, który po śmierci ojca kombinuje, jak namówić na seks dziewczynę i wyprowadzić w pole jej mamusię, chwilę później przeżywa atak paniki po otwarciu lodówki. Ten balans daje szansę, by unieść dramat opowieści. Nie otwiera optymistycznej perspektywy, bo jej nie ma. Za to pozwala na dostrzeżenie wspólnoty doświadczeń. Bo zarówno więzi między ludźmi, jak i codzienne krzątanie się, mimo śmierci jakoś dzieją się nadal. Czas dalej się toczy, biegnie, upływa, czy jak to tam nazwać. 

Tylko Lee czuje, że czas niczego nie leczy i nie ulepsza. I że mógłby popełnić te same błędy wciąż na nowo. Brak samorozgrzeszenia połączony z sympatią, jaką budzi jego postać działa naprawdę mocno. Nie przynosząc katharsis.

Manchester by the Sea – reż. Kenneth Lonergan, USA 2016

małe życie

Hanya Yanagihara, Małe życie, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2015
Male zycieJak widać po napisach na okładce: nagłośniony tytuł. Każdy już kojarzy i co nieco wie. Nakład znika z księgarń błyskawicznie. Prawdopodobnie rzeczywiście jest czytany. Trudno zmierzyć, ile tych zakupionych egzemplarzy wchłonięto, jednak można założyć, że jeśli ktoś zaczął (przełamując strach przed grubym), najpewniej skończył, bo rzecz wciąga.

Nie od razu po lekturze biorę się do pisania. A gdy zaczynam szukać klucza, pojawiają się dwie opcje. Albo przyjrzeć się, na czym polega mechanizm przyciągania. Albo na odwrót – zająć się tym, co w mojej lekturze było brzęczykiem-przeszkadzaczem. Trzecia opcja – zwycięska – narzuca się po wysłuchaniu rozmowy z Hanyą Yanagiharą, w której padają odpowiedzi na moje niezadane pytania. To popytam dalej, ale zacznę od tematu i warsztatowych założeń Autorki. (Z najwyższej półki – 1.05.16)

Małe życie jest opowieścią o przyjaźni czterech amerykańskich chłopaków, którzy poznają się w college`u i pielęgnują tę więź przez całe życie. Stoją na początku zawodowych dróg, które mimo nierównych startów, powiodą ich do różnych spełnień. Jude to błyskotliwy prawnik, Willem staje się aktorem, Malcolm architektem, a J.B. malarzem, którego sukces przypieczętowały obrazy inspirowane zdjęciami przyjaciół. I tak jak kolejne wystawy J.B., tak cała powieść jest próbą przeniesienia relacji między bohaterami w wymiar uniwersalny (transcendentny). Gdyby wiązkę tematów uruchomionych w tej powieści sprowadzić do jednego, to trzeba wskazać właśnie na siłę przyjaźni – która ocala, nadaje sens codzienności, jest najwyższą instancją, choć nawet ona nie ma mocy ostatecznego rozbrojenia samotności i zaprzeszłych traum.

To, co Yanagihara pisze o przyjaźni jest szalenie wzruszające. Jest tym, co chce się o przyjaźni usłyszeć, by móc w nią wierzyć. A tym, co z wywiadu z Autorką najbardziej mi pomaga w asymilacji powieści jest wyznanie: „chciałam, by to była współczesna baśń”. Wiele z moich niezaspokojonych głodów może się tym nasycić. 

Dlaczego baśń? 

  • czas historyczny został unieważniony. Współczesność, ale bez znaków rozpoznawczych. Realia polityczne i społeczne są umowne. Co nieco wynika z kontekstów kulturowych: projekty architektoniczne Malcolma, wystawy J.B, role filmowe Willema. To „nasze czasy”, bez sugerowania dat. Rekompensatą za mgliste realia świata zewnętrznego jest wnikliwość w ukazywaniu wnętrza. Monologi, introspekcje, wyznania.
  • główny bohater mierzy się z niewyobrażalnymi przeciwnościami losu. Ze wspomnianej czwórki tym głównym i jedynym pełnowymiarowym bohaterem jest Jude. Okrutnie potraktowany w dzieciństwie, nie umie uporać się z traumą, nie potrafi jej wypowiedzieć, znajdując alternatywne ujście w samookaleczaniu. Skala bólu, pustki, wstydu i pogardy do siebie, z którymi musi się mierzyć jest ogromna. Nieprawdopodobna wręcz, ale tu nie ma miejsca na licytację, bo życie ma licencję na urzeczywistnianie potworności, które się nie śniły naszym filozofom. I wszystko to zdarzyć się mogło. Baśń nie musi tłumaczyć, jak do tego doszło, kto był ślepy, kto obojętny. Zło jest silnie skrystalizowane. I zmaganie się z nim jest jak doświadczanie katharsis. Co prawda Jude nie doznaje oczyszczenia, ale czytelnikowi nie jest ono zabronione.
  • tyle samo dobra co zła; obie moce są zadziwiające i niewyczerpywalne. Kibicujemy, oczywiście, dobru. Temu, by Jude zaufał ludziom, którzy go pokochali i pozwolił sobie pomóc. Temu, by ci, którzy cierpliwie opatrują rany, nie musieli patrzeć na rozrywanie opatrunków. Temu by czas, miłość, przyjaźń, zrozumienie, akceptacja i Bóg wie co jeszcze zadziałały ozdrowieńczo. Ale walka między skrajnościami nigdy się nie zakończy.
  • historia jest na tyle odrealniona i prawdziwa zarazem, że jak każda baśń staje się lustrem, opowieścią, w której chcemy się przeglądać, angażując emocje, empatię, nadzieję na sprawiedliwość.

Ze wszech miar polecam powieść Hanyi Yanagihary, bo jest tym, czego potrzebujemy, by uruchomiły się w nas pewne tęsknoty, wypłakały się rozczarowania, by coś się uspokoiło. Bez wątpienia przeczytać warto.

Tymczasem – skoro z przeżyć już ochłonęłam – to powiem, czego mi żal

a) Jude jest postacią, która zapada w pamięć. Świetnie oddane są jego przekonania na temat siebie, paradoksalna wnikliwość w patrzeniu na świat i niezdolność zdystansowania się do własnych cierpień. To jest często chore, nieracjonalne, irytujące. Jude zniewala i odpycha, a w dodatku, co niepojęte, lecz przekonujące, niewiele się zmienia. Połączenie tak wielu barw i pozbawienie postaci spektakularnej przemiany jest świetnym zabiegiem. 

I niech już tak będzie, że wnikamy w psychikę i emocje Jude`a. To o wiele ciekawsze niż retrospektywne historie, które wyjawiają, co zdarzyło się naprawdę. Długo jesteśmy trzymani w tajemnicy, a gdy kurtyna się odsłania, coś na tym tracę. Jeśli już koniecznie mam otwartymi oczyma oglądać, co z Judem robił brat Luke, to przynajmniej doktora Taylora przegnałabym za kulisy. Głupio zabrzmi, gdy powiem, że te fragmenty są nudne, więc niech będzie, że są słabsze.

b) Szkoda, że takie postaci jak Willem, Harold i dr Andy są tak obłędnie jednowymiarowe. Stróże dobra i piękna. Na tyle ciekawie przedstawieni, że choć jednoznacznie dobrzy, dają się lubić. Ale bez pęknięć. Mam nadzieję, że w życiu to żaden problem, ale w literaturze jednak mankament. Jak na powieść o przyjaźni mało wiemy o pozostałych osobach z paczki. Tylko tyle, żeby w ogóle jakoś osadzić chłopaków w ich biografii. Kilka stron o rodzinie i jakimś kluczowym problemie, nie na tyle ważnym, by mógł równać się z problemem Jude`a. Więcej Malcolma! Więcej J.B. (świetna scena, w której wbrew sobie przedrzeźnia i rani Jude`a)

Jakby wszyscy pojawiali się w tej opowieści tylko po to, by dodać coś od siebie o Judzie. Ok, do zaakceptowania, jeśli przyjmiemy kryteria baśni. A mnie na przykład bardzo zainteresowała postać Any z pomocy społecznej, która pierwsza otworzyła Jude`owi drzwi do „normalności”. Opatrzyła rany, ale nie zdążyła nauczyć go mówić o przeszłości. Wiedziała, jak ważne jest, by ból się nie zakleszczył. Zabrakło jej czasu, by udrożnić wspomnienia Jude`a. I wracałam do tego, drążąc, czy rzeczywiście tak ważne jest, by nie pozwolić zbudować muru, czy czas jest aż tak kluczowy?

c) Może nie żal, ale niezrozumienie. Prawie nie ma tu kobiet. Te, które są, wydają mi się celowo zmarginalizowane: Any, Julie, India, żony Andy`ego czy Malcolma. Taki był zamiar. Yanagihara mówi, że chciała opisać fenomen męskiej przyjaźni. Mamy więc chłopaków i mężczyzn… i bardzo kobiecy sposób mówienia o nich. Z jednej strony pisarka sugeruje, że istnieje jakiś społeczny kod męskiej przyjaźni. Jaki? Bo przecież nie ten, który obserwujemy. Męska przyjaźń kojarzy mi się raczej z dogadywaniem się w milczeniu, z rozmowami na jakieś ideowe lub głęboko merytoryczne tematy i z działaniem, nawet z rywalizacją. Tymczasem bohaterowie Małego życia są ponadprzeciętnie empatyczni, wrażliwi, wręcz czuli. Gotowi do wyznań („kocham cię”). Nie, nie, nie twierdzę, że to niemęskie. W ogóle kategoria płci jest wtórna. I dziwię się, że tak przez Autorkę zaznaczona. 

***

Michał Nogaś jest tą powieścią zachwycony i nie boi się wielkich słów. „Arcydzieło”, „powieść totalna”. Ja bym się jednak bała. Przyznaję, że niełatwo ją ogarnąć i dawno nie miałam takiego wrażenia, że kończąc post, jestem na początku. Szkic szkicu etc. Ale to rzut na taśmę. Jutro rozpoczynam moją przygodę z 16. edycją Nowych Horyzontów. Filmy pewnie przegonią część lekturowych wrażeń, więc jeśli w ogóle cokolwiek powiedzieć o Małym życiu, to tylko dziś. 

Gdyby Ktoś zechciał mi jednak podsunąć coś do przemyśleń, to wrócę i domyślę. Albo przyjmę na wiarę. :)

Moja miłość

Z pewną rezerwą podchodziłam do tego filmu. Z rezerwą – bo toksyczna miłość i związek jako temat flagowy (słowo „flagowy” przyczepiło się do mnie za sprawą przebierania w ofertach telefonów komórkowych). Miłość, oczywiście, istotna sprawa. Ona, jej brak lub zniekształcenia pojawiają się wszędzie, czy się tego pragnie czy unika. Ale żeby tak tylko o niej, to grozi przegrzaniem zmysłu percepcji. Vincent Cassel wabił z plakatu. Szalę przeważyła Maïwenn – byłam pod wrażeniem Polisse, czas sprawdzić, co u niej słychać.

Dobrze słychać. Podobał mi się film. Uruchomił kilka znanych wirów. Aż by się chciało potrzymać główkę w oparach zatrutych perfum i deliberować nad tym, jaką trzeba mieć siłę, by miłość udźwignąć lub ominąć, gdy głupia. Jako że z Nowym Rokiem deklaruję dbać o zdrówko psychiczne, ominę grząski grunt.

Odczekałam. Poczytałam recenzje innych (nietypowo) – szukałam zwłaszcza tych pisanych przez mężczyzn, ale i tak najkrytyczniejszą wysmażyła kobieta. Zauważyłam, że wyceny krytyków są rozbieżne. Bywają noty dostateczne! Ja wystawiłam dobrą (7/10 na FilmWebie). Z tym, że mam w głowie tę historię i ona wciąż działa, co znaczy, że obejrzeć bardzo było warto.

Mon Roi. Tony

Historia obejmuje circe 10 lat. Rozpoczęła się, gdy bohaterowie byli w okolicach czterdziestki. Może jeszcze ciut przed. Zakochali się, pobrali, urodził im się Sindbad. Imię wymyślił mężczyzna, zaznaczam, bo wydaje mi się, że tacy mężczyźni jak Giorgio, wybierają imiona, które pasują do nich samych. Nie upieram się. Sindbad kojarzy mi się z kimś lekko oderwanym od życia, wpatrzonym w odległe latarnie, wiecznie w rejsie ku nieznanym morzom. Mężczyzna i kobieta byli ze sobą i nie byli. Kochali się i doprowadzali do szału, czego innego im było trzeba, ale uparli się, że chcą też siebie nawzajem. Choć był to głupi upór. Dali sobie trochę szczęścia i trochę bólu. Właściwie: dużo. Mężczyzna wygląda kwitnąco, kobieta jest w rozsypce.

Opowieść jest retrospektywą, przesuwającą się przed oczami Tony (Emmanuelle Bercot). Wypadek zniszczył jej kolano, czeka ją długa rehabilitacja, podczas której ma szansę spojrzeć na to, co doprowadziło do kraksy. Nieudany zjazd na nartach i nieudane małżeństwo dały jej w kość. Z obu będzie wychodzić powolutku, wkładając w to wysiłek, znosząc ból, nabierając determinacji, by wrócić do zdrowia.

Niepotrzebnie pojawia się scena z psychologiem, który wyjaśnia analogię, czytelną i bez tego. Natomiast świetnym pomysłem jest wprowadzenie przyjaźni Tony z paczką chłopaków, którzy jak ona leczą  swe kontuzje w klinice. Są od niej o połowę młodsi, z innych światów społecznych. Ona to dobrze zarabiająca adwokatka, oni mają imigracyjne korzenie, inny pułap możliwości. Niektórzy twierdzą, że czas teraźniejszy wypada w filmie słabiej niż opowieść właściwa. Mnie się wydaje niezbędny. Jak inaczej Tony miałaby udźwignąć przeszłość? Rozpamiętywaniem, zaprzeczaniem etc.? Nie da się wrócić do siebie inaczej niż przez tu i teraz. Tony angażuje się w szereg drobnych rozmówek, wygłupów, rozrywek. Śmieje się, zajmuje głowę czymś innym niż dotąd. A do niedawna wydawało się, że jedynym źródłem radości, dawcą śmiechu i szczęścia, jest Georgio, tytułowy „król”. Nie trzeba zastępować intensywności czymś równie intensywnym. Wystarczy dopuścić do siebie trochę innego świata. To już jest wentylacja. Oddech leczy.

Mon Roi. Vincent Cassel jalo Georgio Milevsky

Giorgio (Vincent Cassel) to przystojny restaurator. Paryski bon vivant, z klasą, wdziękiem, poczuciem humoru, pełen pomysłów na życie. Krążą wokół niego różne „eks”, długonogie modelki, którym trudno oderwać się od czaru Georgia. Powiedzmy, że spotkanie z Tony jest doświadczeniem nowym, szansą na stabilizację i rodzinę. Małżeństwo i dziecko z błyskotliwą, roześmianą i rozumną kobietą – właśnie tego chce. Nie kalkuluje (załóżmy), lecz szuka ciepła, miłości, gruntu. 

Trochę wygładzam, ale rysy i tak się pojawią. A gdyby nie to, że Tony czuje się przy Georgio wyjątkowo – seksownie, bezpiecznie, radośnie (nigdy nie śmiała się tak całą sobą) i jeszcze odzyskuje wiarę w miłość (przecież jej doświadcza), to nie brnęłaby na oślep i łatwiej by jej było zmienić kierunek. 

Nie ujawniam tego, co zaszło, z obawy, że mogę komuś zepsuć odbiór. Jedną scenę przywołam, bo jest symptomatyczna. Gdy zdesperowana Tony prosi o rozwód, mówi, że nie wytrzyma dłużej emocjonalnej huśtawki. Rysuje dłonią amplitudę: góra-dół, góra-dół. – Wiesz, co to jest? – odparował Georgio. – Wykres EKG. To znaczy, że żyjesz. Spokój, o którym marzysz, to linia prosta. 

Mon Roi1

Aktorzy są świetnie dobrani. Emmanuelle Bercot nagrodzono za tę rolę w Cannes. Vincent Cassel mistrzowsko wypełnia rolę Georgia donjuanowskim urokiem, perfidią w manipulacji i swoistą bezbronnością (wobec siebie samego). 

Doświadczona cudzymi recenzjami (z nich pochodzą cytaty) postawię kilka znaków ostrzeżenia. Wcale nie jest tak, że historię Tony i Georgia należy uznać za „pigułkę prawd o kobietach i związkach”, ani za „uniwersalną opowieść o wypalającym się uczuciu”. Bo to pretensjonalne. Opowieść o dwojgu ludziach jest opowieścią o nich. Zdarza im się to, co się zdarza i zachowują się tak, jak oni mogą się zachować, a nie tak, by ileś milionów kobiet i tyleż samo mężczyzn widziało w nich siebie. Mogą widzieć. Albo: mogą zrozumieć, że reagowaliby inaczej. Byłabym zdziwiona, gdyby ktoś obejrzał Moją miłość i wszystko wydało mu się obce. Zgłaszam też veto wobec recenzentów, wyrokujących, że Tony jest niedojrzała („rozhisteryzowana i niesamodzielna”) albo że Georgio to tylko playboy. 

Dojrzałość i inteligencja o niczym nie przesądzają. Nie chronią przed toksycznym związkiem. Chyba że ktoś rozumie dojrzałość jako unikanie ryzyka. Ma tu coś do powiedzenia głód miłości, deficyt nie do zastąpienia niczym innym. W historii opowiedzianej przez Maïwenn, noszą go w sobie oboje: Tony i Georgio. Może dwa głody to nie najlepsze połączenie? 

Do mnie ten film trafia, tym bardziej, że jest niejednoznaczny. Na przykład ostatnia scena: wybieram interpretację pozytywną, a można odwrotnie. Podoba mi się, bo na pewno nie jest o tym, że mężczyzna niszczy, a kobieta cierpi. Choć Georgio zniszczył trochę więcej, a Tony więcej wycierpiała. Nie ma winowajcy i ofiary. W tym sedno. Maïwenn mówi w wywiadzie, że ból zadajemy sobie sami. Słowa reżysera a film to nie zawsze rzeczy zbieżne. Ale warto je skonfrontować.

„Chciałam ukazać również to, w jak różny sposób mężczyzna i kobieta egzemplifikują uczucie. Mężczyzna chce wolności i ją daje. Kobieta oddaje siebie i oczekuje w zamian tego samego”.

„Georgio, główny bohater pani filmu, zarzuca partnerce: pokochałaś mnie za wolność, którą noszę w sobie, za poczucie niezależności, wystawne życie, które oferuję. Teraz chcesz mnie zmienić. Winisz mnie za to, jakim jestem mężczyzną, a przecież to były cechy, dzięki którym zwróciłaś na mnie uwagę.

To okrutne, ale prawdziwe. Mam wrażenie – nie chwaląc się – że wyszła mi tu jakaś bardziej uniwersalna diagnoza. Georgio mówi do Tony: prosisz mnie o rozwód z tego samego powodu, dla którego mnie pokochałaś. Znam wiele takich par”.

Moja miłość (Mon roi), reż. Maïwenn, Francja 2015

zjazd absolwentów

Zjazd absolwentów, reż. Anna Odell, Szwecja 2013;
T-Mobile Nowe Horyzonty Tournee (2-11.01.2015)

Zjazd absolwentów

Stojąca na pierwszym planie (plakat obok) aktorka i reżyserka, Anna Odell  sprawia wrażenie osoby myślącej obsesyjnie. Nie po zdjęciu tak sądzę, a po filmie. To ma swoje konsekwencje. Na przykład takie, że coś, co ona uznaje za prawdę i co próbuje udowodnić, może być odbierane jako wątpliwa hipoteza, w najlepszym razie opcja jedna z wielu. Zamiast więc śledzić jej misternie (zawile?) przeprowadzaną demaskację grzechów bliźnich, korci, by przyjrzeć się, kim  jest ona sama.

Geneza filmu: 20 lat po ukończeniu szkoły „podstawowej” organizowane jest spotkanie klasowe, na które Anna Odell nie została zaproszona. Raczej nie przez przypadek. Jest coraz bardziej znana w artystycznym świecie, ale ma za sobą lata trudnej młodości, gdy walczyła o akceptację, nie wierząc w siebie i bojąc się otoczenia. Nie zaproszono jej. Tak mało znaczyła, że jej obecność niczego by nie wniosła? Czy właśnie wniosłaby coś drażniącego jak niewidoczny, lecz uciążliwy włos w gardle? Zjazd absolwentów jest odpowiedzią reżyserki na dotkliwe dla niej pominięcie. Gdybym uwierzyła w ten film, powiedziałaby, że jest próbą zrozumienia. Tyle tu jednak ekshibicjonizmu i tendencji, że adekwatniej brzmi: próba rewanżu.

To film-eksperyment. Dwuczłonowy. Część pierwsza to fabularna opowieść o zjeździe, w którym Anna uczestniczy. Domniemana rekonstrukcja możliwych zdarzeń i interakcji. Kluczem jest ten tryb przypuszczający, o którym, oglądając, jeszcze nie wiemy. 

Spotkanie po dwudziestu latach. Impreza sentymentalna podszyta sztucznością. Chyba trudno zachować tu naturalność. Polegałaby ona na wyważonym balansie między sobą dawnym a obecnym, między tym, co pamiętamy i tym, co pamiętają inni. To taka gra kilkudziesięciu zadziwiająco różnych zapisów przeszłości, którą scala jakiś wspólny mianownik. „Byliśmy razem przez dziewięć lat”. I teraz też jesteśmy jak muszkieterowie. „Wspólnie mierzyliśmy się z przeszkodami” – w tej roli dobrze sprawdzi się znienawidzony belfer, jakaś upierdliwa szkolna zasada i pomniejsze, wspólne wszystkim problemy wieku dorastania. „Ten czas nas ukształtował”. Potrzebne są wspomnienia zdarzeń, które wszyscy uznają za formujące – szkolna wycieczka lub impreza, jakieś nieszczęście lub fart, którego razem się doświadczyło. Na tym to polega, po to przychodzi się na seans spirytystyczny. Im więcej sentymentalnego sosu, tym lepiej.

Podczas wywoływania duchów-mitów, ktoś stawia veto. Czarna owca, odszczepieniec, dywersant… wróg. Anna zabiera głos i rozbija iluzje. Mówi o swoim poniżeniu i odtrąceniu, o perfidnych żartach i napaściach, o ignorowaniu lub dokuczaniu. O latach, gdy sama o sobie myślała jak o kimś nic niewartym. „Teraz mogę i chcę powiedzieć to, czego wtedy nie potrafiłam”. 

I tutaj są dwie sprawy: jedna to emocjonalne problemy i poranienia Anny. Ta potrzeba wiwisekcji świadczy, że trauma wciąż trwa. Druga to reakcja klasy złapanej w potrzask. Ludzie mówią: byliśmy wtedy dziećmi, nie sądziłam, że tak to odbierasz, przestań, to nie jest właściwy moment. Stężenie irytacji narasta. Aż wszyscy przypomną sobie, dlaczego nie cierpieli tej wkurzająco osobnej, drażniącej persony i na nowo poczują nienawiść (co delikatniejsi może tylko gęstą niechęć).

Część druga Zjazdu absolwentów zaczyna się od wyjaśnienia: to był tylko film. Domniemanie. Przekroczenie granic, przed którym powstrzymuje świadomość niestosowności. Ale reżyserka nadal hula w najlepsze z manipulacją. Zobaczymy, jak każdy z osobna przyjmie zaproszenie Anny na projekcję filmu. Wielu odmawia. Ktoś przychodzi i dziwi się, nie rozpoznaje siebie w aktorskiej kreacji lub czuje się ośmieszony.

Anna Odell – jako bohaterka filmu – przeprowadza podwójną wiwisekcję i domaga się katharsis. To, co mogłoby być tarczą (prawda), okazuje się atrapą. Nie szuka prawdy, bo ją zna. Chodzi o to, by jej „prawdę” uznali pozostali i… I co? By poczuli się winni, by doświadczyli choć namiastki jej dawnego odrzucenia? Mam wrażenie, że Anna Odell – jako reżyserka – usiłuje za wszelką cenę skierować kamerę na swych dawnych „oprawców”, wziąć każdego z osobna pod mikroskop, wszystkich razem przyszpilić w chwili, gdy ją (w jej mniemaniu!) atakują. To jest coś kuriozalnego!

Film niepokojący. Graniczny. Uważam, że nieudany, ale budzący wiele refleksji. We mnie rodzi pytanie o to, czy taki nieoczyszczony ekshibicjonizm można nazwać sztuką? Zbigniew Herbert zgłosiłby (tak sądzę) votum separatum. Przypomniałam sobie jego wiersz Dlaczego klasycy, w którym tego rodzaju użalanie się nad sobą przeciwstawiał męstwu i powściągliwości starożytnych. Gdy w ostatniej strofie wskazywał na skutki sztuki zajętej gonieniem własnego ogona („to, co po nas zostanie/ będzie jak płacz kochanków/ w małym brudnym hotelu,/ kiedy świtają tapety”), mówił o estetyce granic chroniących przed ubabraniem.

Inna rzecz, która przeraża, to destrukcja nieprzebaczenia. Bycie ofiarą – bardziej mentalnie niż rzeczywiście. Tu nie mogę rozstrzygać, być może krzywda była jak najbardziej realna. Ale przeczuwam, że bez uwolnienia się od dawnej roli, przeżywając wciąż na nowo przeszłość, nie sposób ani znaleźć prawdy o sobie, ani w ogóle odnaleźć się Tu i Teraz, wśród nowych interakcji. Film-przestroga. W pewnym sensie: horror.

Obejrzałam w ramach projekcji Nowe Horyzonty Tournee, w kinach film pojawi się w lutym.