Tak chcę szybciutko, po prapremierze, bez rozczytywania się w ewentualnych sprostowaniach i wykazach rozbieżności między życiem a filmem…
Bardzo udany film. Stawiam na równi z Bogami, zwłaszcza, że podobieństw wiele i kilka chcę sobie samej uświadomić. Zacznę od tego, że warto obejrzeć i że z pewnością da się obejrzeć wielokrotnie. A wszelkie niżej wyliczone analogie nie świadczą o wtórności, lecz o dobrym patencie na filmowe rzemiosło i na dobrze dobraną ekipę twórców.
Zbieżność podstawowa: obie opowieści stawiają w centrum lekarza zajmującego się dziedziną-tabu (przeszczepy serca – seksuologia). Lekarz jest barwną, charyzmatyczną postacią, niedoskonałą w życiu prywatnym, lecz zdeterminowaną, by wdrażać w życie idée fixe. Oboje – Religa i Wisłocka – to postacie-ikony, chyba każdy przed seansem coś już wie, a nawet ma do tych postaci pewne nastawienie, które film może potwierdzić, a zakładam, że przede wszystkim pogłębić. Mam przeczucie, że w Sztuce kochania wierność fabuły wobec życia jest mniej ścisła.
Druga sprawa to PRL-owski kontekst. Chodzenie od Annasza do Kajfasza, od sekretarza do biskupa lub po prostu do człowieka z pieniędzmi. Sale konferencyjne i gabinety ówczesnych szych, dysonujące z bezpośredniością Wisłockiej czy Religi. Hierarchiczne układy w świecie medycyny i nauki. W filmie o Wisłockiej podrasowane szczególnie mocno (i zabawnie) nadętym patriarchatem.
Kto inny trzyma reżyserski ster (Palkowski – Sadowska), ale za scenariusz odpowiedzialny ten sam człowiek – Krzysztof Rak. Takiej rangi scenarzysta winduje znaczenie tej profesji, wydobywa ją z cienia. Tu warto zaznaczyć, że powtarza się również nazwisko producenta (Piotr Woźniak-Starak) i autorów zdjęć („klan” Sobocińskich, Piotr – Michał). I tak jak twarzą (ucieleśnieniem) Bogów był Tomasz Kot, tak Sztukę kochania rozgrywa Magdalena Boczarska. Oboje są fenomenalni!
Scenariusz to rusztowanie. Tworzy dramaturgię i napięcia w opowieści, ustala proporcje humoru i powagi – tu: mieszanka idealna. Temperament, emocjonalność i bezpośredniość Wisłockiej-Boczarskiej, torpedują powagę, ale nie schodzą do poziomu farsy. Intonacja głosu, rubaszność (co nie przekreśla delikatności!) i dosadność mowy – rewelacyjne! Poza pionierską diagnozą seksualności zasługi Wisłockiej mają też charakter lingwistyczny. Ona sama nazywa przedmiot swych badań leciutko i naturalnie. „- Skąd ty jesteś, wiesz? (…) Z waginy jesteś!” – mówi do dygnitarza banującego wydanie książki. A profesorowi sugerującemu, by młoda Wisłocka zajęła się lepiej kardiologią, bo to potrzebniejsze, odparowuje „- Tak, bo serce ma każdy, a cipkę tylko połowa?!”. Ale gdy trzeba pisać, trzeba też dobierać słowa i jest problem – między terminologią naukową a słownictwem wulgarnym w polszczyźnie zieje deficytem. Stąd zabawne „pierożki”, „główki w kajaku” etc. Improwizacja Wisłockiej wypływa po trosze z potrzeb innowacji leksykalnej, ale też po części z nieszablonowych porad (np zainspirowanej jazzem gry na saksofonie).
I choćbym tu przywołała dziesiątki scen…
Jak Miśka poznała najpierw „staszka”, potem Stanisława. Jak stroiła się w serwety i zasłonki. Jak przed oszołomionym majstrem odegrała „samolot”, by wyjaśnić, na czym polega jej praca. Jak sprowadzała do piaskownicy panów mądralińskich (sceny z Jakubikiem, Mecwaldowskim, Barcisiem!). Jak uganiające się za nią pacjentki zapewniała, że wszyściutkie wysłucha i każdej pomoże (a rady trafiały w sedno, omijając oficjalne trakty).
Więc choćbym wyliczała sceny-gagi, to nie uchwycę humoru, który rozsiany jest w niuansach, również tam, gdzie króluje romantyzm czy ekscentryzm. Ale też nie zagłuszę tragizmu, błędów życiowych i samotności, które nadają tej postaci drugi wymiar, mniej krystaliczny i mniej spełniony. Kuriozalny pomysł życia w trójkącie nie był może tak nonszalancki, jak można by się spodziewać po bezpruderyjnej Michalinie. Stoi za nim lęk przed seksem z mężem („Jesteś ciałem, które ma duszę, czy duszą, która ma ciało?” – pyta męża, sama wybiera wariant drugi). Jest w tym naiwna wiara kobiety, że jeśli pozwoli mężczyźnie na zdradę, to nie straci go, bo ją jedną kocha, a tamte są bez znaczenia. Jak mantra wybrzmi ta naiwność kilkakrotnie, sytuując bohaterkę raz w roli tej, która daje się nabrać, raz obserwującej tę iluzję, to znów w roli tej, o której żona pomyśli, że jest niczym, a jej się zda, że wszystkim. Co do trójkąta – poranieni są w nim wszyscy – on, one i ich dzieci. Dzieci szczególnie i nieodwracalnie.
Świetnie, że Magdalena Boczarska zintegrowała komizm z emocjonalną huśtawką, smutkiem i samotnością swojej postaci. Tym lepszy efekt, że scenariusz stawia nam przed oczy wszystkie Michaliny naraz. Niemalże. Opowieścią nie rządzi chronologia. Od pani w zamaszystej spódnicy i chustce na głowie, która toczy boje edytorskie, wracamy do osiemnastolatki. Młoda doktorantka zamaszyście krocząca w spodniach i żyjąca pod jednym dachem z kochanką męża, ustępuje miejsca tej dojrzalszej, euforycznie zakochanej w cudzym mężu – brzydkim mężczyźnie o nieodpartym uroku (Eryk Lubos!). Ta rozsypana kartoteka to świetny pomysł. Potwierdzam też, że trafnym zabiegiem jest bonus po napisach końcowych. Gdy wychodziliśmy z kina, na ekran raz jeszcze wróciła Boczarska-Wisłocka we fragmencie wywiadu. Rozczulający widok jak zaczarowała publiczność. Stali ludzie między rzędami, nie wychodząc, słuchając jej ostatnich porad o miłości i życiu. Z kredytem zaufania, że przecież „ślepy o kolorach nie prawi”.
Opowieść o Wisłockiej podobała mi się bardzo. O przesłaniu można by dyskutować. Wyrażone wprost brzmi pozytywnie: cieszyć się życiem, więcej wiedzieć i lepiej z wiedzy korzystać, przełamywać tabu tam, gdzie niepotrzebne. Jasne. Tu zadziwiającą sprawą jest to, że przekaz filmu nie brzmi anachronicznie, choć przecież świat tak się zmienił, że mógłby zalatywać szafą z molami. A nie. Widz chyba nie przychodzi po instrukcje, a opowieść o tym, jak sobie ludzie próbują radzić z nadmiarem, brakiem, niedopasowaniem i wszelkim innym niedogadaniem damsko-męskim – wcale nie pachnie naftaliną.
Zachowuję lekki dystans wobec feministycznych akcentów. Bo wydają mi się przerysowane. Pewnie tak było, że kobiety bardziej doceniały Wisłocką, bo mówiła o ich potrzebach, z ich perspektywy. Niewykluczone, że opór partyjnych cenzorów złamały ich żony i kochanki. Świetnie zresztą zagrane w epizodach przez Gruszkę, Stenkę i inne panie. Szarża ciut nadto. Komizm podbity ideą. Ta scena, gdy spotykają się na naradzie, by ruszyć do boju, do mnie nie trafia.
Mniej mi przeszkadzają niezgodności biograficzne (nie umiem ich zresztą wychwycić, raczej przeczuwam dużo większy dramat dzieci i nieco mniej spójną osobowość bohaterki). Niech sobie będzie, że Michalina Wisłocka to szalona baba z pasją i marzeniem, by ludziom drogę do szczęścia utorować. Zawsze można doczytać i skonfrontować z faktami. Jeśli to komuś potrzebne.
[np. Rozmowa z córką Wisłockiej: TU]
Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej – reż. Maria Sadowska, Polska 2017