13. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty, 18-28 lipca 2013
Tym razem marginalnie uczestniczyłam w festiwalu, pokątnie i fragmentarycznie. Trzy dni, dwanaście filmów. Były wrażenia mocne, było zmęczenie i aż dziwne rozpoznawanie tych samych klisz, a przynajmniej tematów, w kolejnych tytułach. Albo widzę to, czego nie ma, albo wybrałam sobie coś podświadomie ze zróżnicowanej bądź co bądź oferty, albo (naprawdę: niewykluczone!) nowohoryzontowi twórcy podlegają modom i porywają się na słońce z motyką tej samej marki. Dźwięki (jako temat) – 2,7, śmierć i odreagowywanie utraty – 1, 2, 3, 6, 10, związki homoseksualne – 1, 2, 12, zmiana obiektu uczuć – (1), 11, 12, manipulacja odbiorcą (a przynajmniej studium perswazji) – 4, 5, 7, 8, 9, dziecięca wrażliwość – 6, 10, 11.
Warunki oglądania nie są bez wpływu na to, co się widzi. Karnetowcy, podłączeni do filmowej kroplówki na dni jedenaście, nabywają w cenie karnetu ponadnormalną cierpliwość, uważność i podatność na trans. U mnie z tym było krucho.
I tak: mogłam sobie darować Nieznajomego nad jeziorem [1] i Noc [2] (oba są filmami konkursowymi). Jasne, ten pierwszy był momentami dowcipny, a drugi miał świetną scenę otwierającą i dobrze się słuchało taśm dźwiękowych, nagranych przez bohatera przed samobójstwem (odgłosy świata). Ale po tych filmach mam na wieki wieków dość oglądania nagich facetów orientacji przeważającej (geje są w przewadze liczebnej, tak?), którzy wykonują jakąś nadprodukcję erotycznych zbliżeń w celu nadrobienia braków tychże w kinie starohoryzontowym. I dość będę mieć (na jakiś czas) postaci snujących się w poszukiwaniu autora (jak u Luigiego Pirandella, i chyba też było ich w Nocy sześcioro).
Bardzo mi się podobał film Spokojni [3] – siedziałam jak w transie. Ale nie mogę sobie przypomnieć: dlaczego? Czy to była ta cisza i skromność obrazu, czy sugestywność, czy twarz bohaterki (Węgierka, Orsi Toth)… A może mój trans miał przyczynę w czymś organicznym i osobniczym. Śnił mi się film inny niż innym? Zagadka, nie przypomnę. W zasadzie nie mam nic przeciwko takim tytułom jak 3x3D [4] (trzech reżyserów, trzy nowele rozgrywające się w portugalskim Mieście Kultury 2012, Guimarães). Greenaway wskrzeszał historię, bawiąc się obrazem i możliwościami filmowej techniki (sztuka dla sztuki), Jean-Luc Godard trafił na moją obniżoną percepcję, natomiast Edgar Pêra, przyglądał się ewolucji człowieka-widza (Cinemasapiens) i ta część niebywale mnie ożywiła, bo była lekka, dowcipna, nawet autoironiczna, przy czym i widz mógł się autoironią wykazać. Już to, że na Nowych Horyzontach oglądałam film, do którego potrzebne są „bryle”, jest mocno ironiczne.
Gratuluję sobie właściwego wyboru filmów takich jak: Nie [5] (o wojnie dwóch obozów przygotowujących spoty wyborcze w kampanii reklamowej w Chile. Opcja „Si” chce Pinocheta, opcja „No” ma go dość) oraz amerykańskiego Nie uśmiechaj się [6] czy brytyjskiego Berberian Sound Studio [7].
Na chwilę zatrzymajmy się przy tym ostatnim. Sytuacja wygląda tak: Anglik, inżynier dźwięku, Gilderoy przybywa do Włoch, zaproszony przez reżysera Santiniego. Okazuje się, że czeka go współpraca przy horrorze. Oj, będzie to horror w stylu lat 70. (a la filmy Daria Argento). Spokojny, angielski (!) Anglik mocno nadwyręży swoje nerwy i co nieco w nim popęka. Mężczyzna to introwertyczny, radość czerpiący z listów od Mamy, żyjący w świecie, w którym realizuje się obietnice i przestrzega bon tonu. A włoski świat krzykliwie te jego drobne przyjemności zagłusza. Wątkiem pobocznym, zabawnie powracającym, jest dopytywanie się przez Gilderoya o zwrot kosztów za przelot. – Oczywiście, ale nie teraz. – Tak, ale, na Boga, proszę mieć do nas zaufanie. – Jasne, ale to nie moja działka. Zgłoś się do Iksa, Ygreka etc. – Naprawdę, to niegrzecznie się tak pytać. Pieniądze to nie wszystko. Trochę pomoże Gilderoyowi pewna Włoszka, każąc mu zmienić ton. – Tu nie płacą, jeśli nie muszą. Trzeba o swoje wrzeszczeć. A jak w tym filmie krzyczą, jak krzyczą!
Kręci się film, o którego treści się rozmawia, słyszymy dialogi, nade wszystko podglądamy nagrywanie dźwięków, krzyków, efektów towarzyszących akcji. Brutalny obraz jest nam podany w kuchni dźwięków, więc rozbrojony. Krwawa jatka to siekanie arbuzów. Roztrzaskany kabaczek przypomina odgłos spadającego z wysokości ciała, odrywanie natki od rzodkiewki brzmi jak wyrywanie włosów podczas tortur, a ciachanie nożem kapusty… och, to morderstwo!
Peter Strickland (reżyser Berberian Sound Studio) w wywiadzie mówi: „żaden dźwięk nie jest niewinny”, „dźwięk korumpuje obraz”. „Berberian Sound Studio to niewinny film. Nie ma w nim sceny morderstwa, nie rozlewa się nawet kropla krwi, nie widać tam ani jednego dźgnięcia nożem, ale to wszystko pojawia się w dźwiękach, przywodząc na myśl konkretne obrazy Na ekranie widzisz faceta krojącego kapustę i czujesz, że ten dźwięk zostanie podłożony pod scenę krojenia ciała. Nagle boisz się zwykłej, codziennej czynności, bo ten przeciętny, niegroźny dźwięk zmienia kontekst”. Tym ciekawiej, że dźwięki przenikają do codziennego życia i przestają być dodatkiem do obrazu, one działają bez niego, dodają podtekst do tego, co zwykłe. Szaleją i zarażają.
Obejrzałam z dwóch powodów: bo to i warsztat filmowy, film podglądany in flagranti, i druga możliwość spotkania z brytyjskim reżyserem, który niegdyś bardzo poruszył mnie opowieścią o kobiecej zemście (Katalin Varga).
Nie uśmiechaj się – bo nie do śmiechu są „beztroskie” czasy dzieciństwa. Dwaj bracia, ich koledzy, tragiczna śmierć jednego z nich. To zaglądanie pod podszewkę dojrzewania (widziałam już filmy dokonujące podobnych penetracji i bywają one niezwykle zaskakujące). Pole graniczne między dzieciństwem a dorosłością to najbardziej egzotyczna z powszechnie znanych krain. Śmierć jest na wyciągnięcie ręki. Martwy ptak, martwy kot, pies, człowiek. Pragnienie śmierci i lęk przed nią. Dotykanie jej i niemal organiczny lęk. Tu w oderwaniu od zgiełku, w spowolnionym rytmie prowincji, leśnej głuszy, miejsca, w którym nie dzieje się nic szczególnego, rozmowy i „akcje” ograniczone do minimum. Dorośli niemal wyeliminowani (nie przekraczają granicy, poza którą rozgrywa się natężony dramat ich dzieci). Lakoniczność wymusza banalną konstatację: bardzo dobry film, osadzający się obrazem w pamięci. Niewykluczone, że wszystko zdarzyło się w czasach naszego dzieciństwa, że już wtedy dotykaliśmy tajemnic, które powrócą w kolejnych odsłonach i w innych dekoracjach w naszym dorosłym (nie znaczy, że dojrzałym) życiu.
Co jeszcze? Przekonałam się, że nie mam powołania do objawień podczas filmów z sekcji Trzecie Oko (filmy o sztuce). Nie mam nic istotnego do powiedzenia ani o Ciągłości [8], ani o Fire Followers [9], po którym sobie szalenie dużo obiecywałam.
Zupełnie nie wiem, co mnie zwiodło, by wybrać się na film Leszka Wosiewicza Był sobie dzieciak [10]. Tytuł będzie miał swoją premierę 1 sierpnia, co nieprzypadkowe, bo opowiada historię osiemnastolatka, wędrującego ulicami Warszawy, gdy trwa powstanie i gdy wszystko inne przestaje trwać. Marek, niestety udziecinniony, bo jednak sposób oddania jego emocji sugeruje jakby nie miał lat więcej niż dwanaście. Wędruje piwnicami i czyta „średniowieczną” książkę: Gargantuę i Pantagruela Françoisa Rabelais`go. Czepiam się, ale primo: XVI wiek, secundo: pisarz-humanista, tertio: rozbuchana renesansowa parodia chanson de geste – jak by nie patrzeć – nie jest dziełem średniowiecza. A taka informacja pada z offu, więc nie może jej wytłumaczyć brak matury Mareczka.
Otóż, głos z offu jest rozwiązaniem, do którego autor miał pełne prawo, bo to jego film, ale ten wybór czyni mnie dalece obojętną i budzi reakcje obronne. Mamy bowiem taką sytuację, że bohater, wędrując ruinami-piwnicami, napotyka warszawskich cywilów, partyzantów i niemieckich bandzorów. Ale patriotyczny zew przesunięty jest na plan drugi, na pierwszy natomiast wstępuje piękna, intrygująca Niemka (Magdalena Cielecka, patriotka, tyle że lojalna wobec swoich). Jasna sprawa, że piękna kobieta – młodzieniec – motyw drogi sumuje się jako opowieść o inicjacji. W życie. Duży walor filmu to ten, że nie podejmuje wątków gejowskich. Inne walory zabił głos z offu. „Jest 12 sierpnia, czyli 12 dzień powstania…” – kawa na ławę, kto jest kim, dlaczego Niemcy są w Warszawie a nie w Berlinie, dlaczego Rosjanie stoją na brzegu, zamiast pić czaj u siebie, trochę bardziej na wschód. No, nie wiem… Ale chyba zanadto poddajemy się sondażom na temat słabej orientacji Polaków w historii najnowszej.
Na koniec wspomnę o filmach, którym poświęcę więcej uwagi w następnej notce. Bo one wywarły na mnie wrażenie najsilniejsze. Film japoński: Jak ojciec i syn [11], daleki od eksperymentów formalnych, subtelny i wstrząsający, obyczajowy i psychologiczny. Film polski: Płynące wieżowce [12], mocny, niejednoznaczny, świetnie zagrany, działający na emocje. Myślę, że oba trafią wkrótce do kin, ale było warto zobaczyć je już teraz.









