HORYZONT KINA

Szanowni Czytelnicy, Wytrwali Bywalcy i Przypadkowi Trafiacze!

Może się wydawać, że tamaryszek przysechł, zmarszczył się, zamarzł albo inna zaraza go dopadła. Otóż wcale. Wcale nie! Tamaryszek jest nie do zdarcia. 

Wikipedia mówi tak: tamaryszek to krzew ozdobny, „bardzo wytrzymały na suszę, znaczne zasolenie gleby, zanieczyszczenie powietrza atmosferycznego. Wymaga stanowisk słonecznych, gleb lekkich, piaszczystych. W naturze rośnie często w wyschniętych korytach rzek na glebach zasolonych”. Słowem: lubi słońce, ale da radę i w warunkach niekorzystnych, tam, gdzie mało witamin. Wikipedia dodaje, że różne są tamaryszki, ale nie wymienia „pospolitego” – moim zdaniem trafnie i znacząco.

Przypomnę, że nazwa zapożyczona od Agnes Vardy, która tym mianem ochrzciła swą domową wytwórnię filmów. A we współczesnym świecie chyba nic nie jest bliższe manufaktury niż blog. Wszelkie inne formy – poza zeszytem schowanym w szufladzie – są głośniejsze i mają okna otwarte na oścież. Blog ma tylko uchylone. Dlatego jest miejscem w sam raz dla tamaryszka.

No ale…

Filmowy profil – najwyraźniej – dobiegł końca. Przeprowadzka.
Jeśli ktoś miałby ochotę na filmową wspólnotę doświadczeń i myśli, zapraszam na stronę, którą administruję: Horyzont kina. Wielkopolski Konkurs Wiedzy o Filmie.
Drugim członem nazwy proszę się nie zrażać. Byłoby optymalnie, gdyby uczestnicy konkursu (limit nie zmieści więcej nad setkę) nie byli w przewadze. 
Konkursem zawiaduję, więc rekomendacje filmów grają rolę przewodnika. Ale chodzi przecież o to, by filmy zauważyć, porozmawiać o nich – obejrzeć przede wszystkim. Zapraszam. Aż chce się nas polubić, proszę sobie nie żałować. ;)

„Nas” – bo zespół jest otwarty. Piszą ci, z którymi współpracuję – licealiści i studenci (plus). Rekomenduję te pióra. Sensownie piszą. Warto posłuchać/przeczytać. Ja w tej odsłonie tamaryszkiem już nie jestem. Podpisuję się imieniem i nazwiskiem.

Tak, to kamuflaż. Oczywiście, że jestem tamaryszkiem, bo jak mam przestać nim być? Dziś zapraszam na „Opowieść o trzech siostrach”.

Jak tylko złapię oddech – wracam, choćby w najgłębszą niszę. 

Renata Borowiak

PS.
I`ll be back. – Hasta la vista!  – ¡Sayonara, baby!

Baner1

 

 

MAIDEN

„Babeczki na blaszce”

Coś na podładowanie akumulatorów. Ściślej: na złapanie wiatru w żagle. Na to, by uwierzyć, że niemożliwe (jeśli się go tak nie nazywa) może się zrealizować. Wiara w marzenia przenosi góry. Ci, którym nikt nie dawał szans, zdeterminowani, zapędzą prześmiewców w szary kąt. Wszystkie te banalne motywki nabierają, oczywiście, świeżego sensu, gdy mamy przed oczami konkret.

Wielkie regaty: Whitbread Round The World Race. Ponad 30 tysięcy mil, kilka etapów (5), wiele dni na morzu (około pięciu miesięcy). Odwaga – by w ogóle pomyśleć o takim wyzwaniu, by się go podjąć i realnie zmierzyć z żywiołem i z własnymi możliwościami. I strach – bo to nie przelewki. Nie każdy wraca. Cóż, to coś dla prawdziwych mężczyzn! A tu nagle pojawia się babski zespół i sądzi, że da radę. Wyglądają na amatorki, kilka z nich (rzadkość!) zaliczyła krótsze regaty w roli kucharki. Ale żeby kobieta była kapitanem i skipperem, polegającym tylko na sobie i kilku siostrzanych istotach?! To zakrawa na żart, a stało się prawdą w roku 1989/1990.

MAIDEN2

Może nie nagle, bo cztery lata zabrało Tracy Edwards skompletowanie załogi, zdobycie funduszy i oficjalnego sponsora. Nie powiem nic o tym, jak im szło i ile było prób, poświęceń, niespodzianek, bo na tym opiera się dramaturgia filmu. Film zobaczyć warto. Zwłaszcza ze względu na archiwalia. Opowieść – jak można się domyślać – zderza materiały sprzed 30 lat (dużo ich: wywiady, filmiki i zdjęcia z rejsu) ze współczesnym komentarzem tych, którzy w regatach wzięli udział. Dla załogi Maiden to złote wspomnienia. Dla mężczyzn z konkurencyjnych zespołów – sentymentalny powrót do czasów, gdy żarty z pań nie podpadały pod kryteria niepoprawności. 

Mówili o nich: nie dadzą rady, bo słabe. Zakładali się, dokąd dopłyną i mało kto obstawiał Urugwaj (pierwszy etap). Skojarzenia mieli słodkie („babeczki na blaszce”) z tendencją do zaostrzeń (lesbijki? co one robią na tej łajbie? jak wytrzymują bez facetów? kiedy się wezmą za łby?). Media dodawały animuszu, stawiając dziewczynom pytania z kategorii plotkarsko-obyczajowej (jak tu pytać „babeczki” o strategię i logikę działań?).

Ciekawe jest może nawet nie to, że to historia przełomowa – pewnie jedna z wielu, bo stereotypy nie kruszą się łatwo. Interesuje mnie, z czego zrodziła się ta historia i dokąd prowadzi. Na drugie pytanie odpowiedzi brak. Oglądamy przemianę i rozkwit wiary w siebie. Co dalej zrobiły z tym dziewczyny z Maiden? Przygoda życia stała się przeszłością, do której z dumą wracają. Wystarczy, ale ciekawi mnie, jak żyły po tym uskrzydleniu? 

Pytanie pierwsze: jest kilka tropów (wiążą się głównie z Tracy). Szalona matka, kilka dekad wcześniej zostawiająca kobiece ślady na męskich drogach – za zmiennym skutkiem, więc córka wcześnie wiedziała, co czeka zbuntowane i że mimo wszystko nie zawsze klęska. Poza tym: gniew, wściekłość, doświadczenie odrzuconych i wyrzutków. Oj, to jest silny napęd! Last but not least: charakter. Pyskata nastolatka, która wie, o czym marzy, która – choć boi się słowa „feministka” i choć pożera wiadra strachu i stresu – walczy o siebie.

MAIDEN. Tracy Edwards

Łyżka dziegciu. Maiden przypomniał mi Sugar Mana, ale to porównanie  jest dla filmu o żeglarkach niekorzystne. Historia Sixto Rodrigueza miała tysiąc warstw i wiraże nieprzewidywalne. Koncepcja oparta na dziennikarskim śledztwie, w którym początkowe pytanie (jak umarł Rodriguez?) znajduje odpowiedź, która zmienia bieg wypadków, to nieporównywalnie lepsza rzecz! Motywująca biografia muzyka rodzi pytania dotyczące nas samych. A „przegrana kariera” nie tylko nie przekreśla człowieka, ale go stwarza. Podobieństwo widzę właśnie w optymizmie przekazu. Maiden obejrzeć warto, ale to prostszy film – w temacie i w konstrukcji. 

Maiden – reż. Alex Holmes, Wielka Brytania 2018 (dokument)

 

NH 2019 – kino, które dotyka

NH 2019. Logo

Dotyka, oczywiście, ale to nie jest słowo, które definiuje moje tegoroczne doświadczenia. Klucz jest gdzie indziej –  to znaczy: „mój klucz”, bo kluczy są całe pęki. Da się to w ogóle ogarnąć? Wzór – gdyby istniał – byłby kombinacją liczby obejrzanych tytułów (23), ich zestawień, kolejności wchłaniania, oczekiwań przywiezionych do Wrocławia wraz z zakupionymi on-line biletami i różnych takich osobistych filtrów. Subiektywnym kodem więc piszę, jedynym dostępnym. Po co mi w ogóle jakiś klucz? By nie pisać wszystkiego o wszystkim, co nieco połączyć i porozróżniać.

Gdybym się rozgadała (po długotrwałym nieblogowaniu), to zacznę od puenty, że na pewno warto zobaczyć: francuski Portret kobiety w ogniu (październik), islandzki Biały, biały dzień (marzec), rosyjską Wysoką dziewczynę (październik) i turecką Opowieść o trzech siostrach (koniec sierpnia). A może jeszcze bardziej warto, jeśli się lubi kino autorskie i slow: meksykański Nasz czas (grudzień) i chilijskie Za późno, by umrzeć młodo (?).

Czytaj dalej

SCHYŁEK DNIA

Ta chwilka gdy mnie tu nie było, to się zdawało. Bumelowałam (z przerwą na 18 godzin niefrasobliwej pracy za grube pieniądze), ubrałam się w wykrzyknik na pomarańczowym tle i wciąż mam nadzieję, choć wszystko wróży nokaut. Filmów było w bród, bo organizowałam wielkopolski konkurs – oglądałam je w tę i we w tę. I układałam zagadki. Toteż po przeżyciach ekstremalnych (i w trakcie nadciągających) wracam do mojej niszy, gdzie sobie będę pisać, nie zważając, czy ktoś przeczyta. Właściwie dziwne, gdyby ktoś czytał, skoro to nie facebook.

László Nemes nakręcił film o fin de siècle`u. O tym, jak kończy się świat, którego bryła skruszyła się od środka. Już wybrzmiał rok 1910 – budapesztański establishment (z małym kompleksem wobec Wiednia, lecz dumny z austro-węgierskiego rodowodu) podszyty jest hipokryzją i dwuznacznością. Świat pozornie stabilny, zdziwiony narastającą agresją zbuntowanych gangów, niesubordynowanego motłochu, tych wszystkich nieszanujących celebry i status quo. Największy łajdak (atakujący swą kastę) –  to młody Leiter. Być może zwyrodnialec i okrutnik. Być może jedyny sprawiedliwy w matni kłamstw i przekrętów. Tego nie wiemy od razu i nie rozstrzygniemy do końca.

Choć można by mieć nadzieję, że wyjaśnienia nadejdą, bo tropi je zdeterminowana do niepojętego stopnia panna Leiter. Od niej się film zaczyna. Pierwsza scena łudzi, że wkraczamy w świat miniony, lecz stabilny.

Tajemnicza kobieta przymierza kapelusze. Wraz z nimi zmienia się jej twarz i nastrój – modystki oferują coś w rodzaju kolorowego szkiełka, którego barwa może odmienić widzenie świata. Damy nie sposób zadowolić, jej tajemniczy uśmiech tyleż przyzwala na pokaz kapeluszowych okazów, co omiata je bez emocji. Bo też nie przyszła tu, by coś kupić. Chce być modystką. Od lat pobierała nauki w Trieście, ma talent i potrzebę, by pracować właśnie tu: w firmie stworzonej przez swych rodziców. Tak, nazywa się Írisz Leiter (Juli Jakab). Odkąd to oznajmi, wszyscy chcą jej zniknięcia. Jedni po to, by ją ocalić, inni po to, by odsunąć zagrożenie, które wprowadza. Czytaj dalej

VICE

Vice. Ten ktoś, kto stoi w cieniu. Naznaczony przedrostkiem sugerującym „zastępczość”, usłużność wobec Pierwszego, mniej wyrazisty image, mniej spektakularne zasługi, nie tak pilne do zapamiętania nazwisko. Dla prawdziwych asów bycie Vickiem to żaden cymes. Gdy George W. Bush chce na to stanowisko Dicka Cheneya, Dick grymasi. „- Znajdę ci innych. To nie dla mnie”.  Ale…

Ale po pierwsze: mowa tu o stanowisku wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Po drugie, jak wiadomo, funkcję zastępcy można pełnić na dwa sposoby (i tysiące pośrednich sposobów pomiędzy). Vice to ktoś, kto lojalnie dba o Pierwszego, kompetencjami wzmacnia jego piar, współgra, bierze na siebie zadania pilne-niebłyszczące. Albo: vice to ktoś, kto stoi w cieniu i pociąga za sznurki, w razie wtopy może jednak zrobić krok w tył. I ten przypadek realizuje Cheney. Zanim ogłosi, że bierze przydział, mówi do żony: „on jest zielony; zie-lo-niutki”. Zanim się zgodzi, sprawdzi, czy granice tego, co będzie mu wolno, są wystarczająco elastyczne. 

Na pewno: można obejrzeć ten film ze względu na odsłonięcie mechanizmów władzy i niepokojącej żądzy przyprawionej cynizmem. W odróżnieniu od Gry o tron czy House of Cards rzecz rozgrywa się w scenerii współczesnego świata (atak na WTC, wojna w Iraku, tortury w amerykańskich więzieniach, afery w amerykańskiej administracji). Zdarzenia są w tle, na pierwszym planie ktoś, kto albo za nie odpowiadał albo musiał się wobec nich określić. Powtórka z pierwszej dekady XXI wieku. Nie podważam tego waloru filmu, ale są mocniejsze.

Czytaj dalej

MÓJ PIĘKNY SYN

„Życie to to, co ci się zdarza, gdy jesteś zajęty układaniem innych planów”.

Słowa z piosenki Lennona (Beautiful Boy), jeden z możliwych kluczy interpretacyjnych. Idę tymi drzwiami, które otwiera piosenka. Ojciec śpiewa ją małemu Nickowi, wraca do niej wspomnieniem, gdy złoty sen się prześnił. 

Archetypiczna więź ojca z synem ma wiele wariantów. W tym – inspirowanym biografią wziętego amerykańskiego dziennikarza – jest wzajemnym przylgnięciem do siebie. Krew z krwi, ktoś najbliższy. Może tym bardziej, że David wychowuje Nicka bez jego matki. On w Stanach, ona we Francji, każde ułożyło sobie nowe życie. Davida wspiera Karen (Maura Tierney), z którą ma chłopca i dziewczynkę. Bezkonfliktowo tworzą nową rodzinę, ale to więź ojca z pierworodnym jest niczym skała, czysta miłość, duma i przynależność. 

Gdy Nick był chłopczykiem, ojciec usypiał go tytułową piosenką: Zamknij oczy, nie bój się, potwór odszedł, przy tobie jest twój tata, mój piękny, piękny chłopcze. Ochronię cię przed wszystkim – taki przekaz. Gdy mały Nick odlatuje na wakacje do Francji, ojciec pyta, czy wie, jak bardzo go kocha: Kocham cię tak, że nie umiem opisać. Tyle do ciebie czuję. Wszystko (everything). Później, gdy pojawiają się maluchy, a Nick jest nastolatkiem, witają się uściskiem i wymianą  słowa, które za wszystko starcza: „Everything”.

I nadchodzi taki czas – niepostrzeżenie, nie wiadomo dlaczego, chyba bez niczyjej winy – że metamfetamina kradnie Davidowi Nicka. Snujesz plany i wkładasz w nie serce, a życie podstawia swój wredny scenariusz. To jest film o bólu, odczuwanym przez ojca patrzącego na ukochane dziecko, które traci. To jest film o miłości za dużej do udźwignięcia. Film z wybitnymi aktorskimi kreacjami (Steve Carell w roli ojca i Timothée Chalamet w roli syna) i mniej wybitnym scenariuszem. Czytaj dalej

GREEN BOOK

Dwa miesiące przed Bożym Narodzeniem zaczyna się podróż, której finał zaplanowano na Wigilię. Tony Vallelonga – największy wciskacz kitu w Nowym Jorku, bramkarz w nocnym klubie, spryciarz i bystrzacha, pilnujący porządku metodą: komuś trzeba wlać, by było cicho – wyrusza w trasę jako szofer „doktora”. Tony jest Włochem i ma włoską rodzinę (wszelkie stereotypowe skojarzenia uprawnione). Kim jest doktor Shirley, pasażer auta? Czarnoskórym jazzmanem, z potrójnym doktoratem, eleganckim w mowie i obyciu samotnikiem. Dokąd jadą i po co? Na Głębokie Południe Stanów, które w latach 60. w temacie czarnoskórych ma mentalność plantatorów. Tony musi panować nie tylko nad kierownicą. Doktor Shirley, w NY mieszkaniec salonu nad Carnegie Hall, wysmakowany esteta, oklaskiwany przez elity – jest najwidoczniej posiadaczem genu masochizmu. Pcha się bowiem tam, gdzie mogą mu rozkwasić zgrabny nos. Asekuracją jest Zielona Książka, bedeker rekomendujący, gdzie może przenocować czarnoskóry na Południu, jeśli już koniecznie musi się tam wyprawiać. 

To taki film, który życia człowiekowi nie wywróci, długo się o nim nie myśli, ale dwie godziny seansu mijają nadzwyczaj przyjemnie. Okoliczności kalendarza sprzyjają, by go nie przegapić. Kilka powodów, dla których seans wart jest obejrzenia.

Czytaj dalej

WAŻNE SEANSE 2018

Ten rok zakończę filmowym rankingiem. Nietypowo dołączę do działań typowych. Rankingi – rzecz dobra. Na cudze chętnie zerkam, swoich się wystrzegam. Przyczyn kilka. Choćby taka, że nie wszystko jest dobre na każdą sytuację, że każdy z typów zaspokaja jedną potrzebę, zaniedbując inne, że w gruncie rzeczy lista domagałaby się gloss wyjaśniających.
A bez ściemniania – chodzi o to, by jak najmniej oceniać. 
Chleb codzienny to żaden cymes. 

Trudno uwierzyć, że w tym roku premierę kinową miały takie filmy jak Niemiłość, Trzy billboardy za Ebbing, Missouri, I tak cię kocham. Wydaje się, że to tytuły nieco starsze. Wrażenie jest racjonalne – niektóre filmy widziałam przecież na Nowych Horyzontach lub na American Film Festival w 2017.

Mam kilka istotnych przegapień. Są też tytuły, które widziałam czterokrotnie (Zimną wojnę i W ułamku sekundy), całkiem sporo dwukrotnie. Wspominam ze względu na kryterium wyboru: mój ranking gromadzi filmy, które bardzo chętnie obejrzę po raz kolejny. Nie znudzą mnie. Powody mogą być liczne, podam jeden, bo przecież jeśli sięgnę po jakiś tytuł, to raczej instynktownie niż z rozmysłem. Tytułów tyle, ile w roku miesięcy. Kolejność zgodna z chronologią ich pojawiania się w kinie. Jeśli któryś tytuł przeszedł mimo, warto wykorzystać okazję, gdy się nadarzy. 

  1. Dusza i ciało
    Ze względu na sen, który śni się w dwóch głowach tak samo. I na pomysł, by śnić go razem.
  2. Trzy billboardy za Ebbing, Missouri
    Na przykład za listy szeryfa, które nie są najważniejsze, ale warto wspomnieć.
  3. W ułamku sekundy
    Bo tłumaczy, że terroryzm rodzi się z fanatyzmu, ale też z poczucia bezradności.  
  4. Wieża. Jasny dzień
    Trudno wskazać. Wszystkie ślady rozplatania się tego, co uporządkowane.
  5. Nigdy cię tu nie było
    Za piosenkę śpiewaną przez Joego i człowieka, który minutę wcześniej był jego wrogiem. Nadal jest, ale piosenkę śpiewają wespół.
  6. Zimna wojna
    Za Dwa serduszka w kilku aranżacjach i za scenę na łące. Na przykład.
  7. Człowiek, który zabił Don Kichota
    Kupuję w całości.„Wszystko będzie dobrze. Czeka nas dzień pełen pięknych przygód”.
  8. Loveling
    Tu nie umiem rozdzielić scen. Lubię postać Irene (Karine Teles). Krzątającą się, wzruszoną, śpiewającą w słuchawkach na uszach, przeganiającą agresywnego szwagra, przygarniającą nieporadnego męża i godzącą się na to, co zaskakuje najbardziej – że dzieci wkroczą w dorosłość, choć jest to rzecz najbardziej oczywista pod słońcem.
  9. Lato
    Lubię wszystkie animowane wstawki o tym, co mogło się zdarzyć, choć z jakichś powodów jednak się nie zdarzyło. Ale też koncerty rockowe, na których władza pilnowała, by siedziano grzecznie na krzesłach. I jeszcze za scenę, w której Mike przekonuje cenzorkę, by doceniła walory tekstów Victora (o walorach symetrycznie odwrotnych). I pomysł, by zespół rockowy nazywał się Kino (!).
  10. Pierwszy człowiek
    Za scenę, w której Armstrong tłumaczy dzieciom, że może nie wrócić. Albo nie: za bransoletkę. Nie: przede wszystkim za Claire Foy w roli Janet Armstrong.
  11. Jeszcze dzień życia
    Oczywistość: Kapuściński. Szczególnie za niezłą diagnozę współczesności ujętą w jedno słowo: confuso.
  12. Fuga
    Za taniec do Lovers are Strangers, za leginsy w panterkę i … za scenę, w której Alicja-Kinga ubrana jest tylko w kurtkę.

Aneks na długie, rozrastające się jak u Schulza, pędy miesięcy dodatkowych. Nie było w kinach, ale przecież muszą tam w końcu trafić: Siedzący słoń i Dzika grusza.

FUGA

Trudne powroty. Niemożliwe. Jak wejście do rzeki, która już nie jest tą, co niegdyś. Może się zdawać, że wodę, która napłynęła, da się oswoić, traktować jak dobrze znaną. Ale Heraklit miał rację. Bo od nowych fal, my sami jesteśmy inni. Albo niezależnie od nich.

Fuga – z włoskiego znaczy „ucieczka”.  Tu sprawdza się w znaczeniu: ucieczka od dawnej siebie, od formy, z której się wyrosło (wypadło), od przeszłości.

Fuga – jako termin muzyczny – oznacza polifonicznie nakładające się wersje jakiegoś tematu. Tu (zdanie z plakatu): – „Jesteś tylko jedną z wielu wersji siebie”.

Fuga – z niemieckiego – to w budownictwie szczelina między płaszczyznami lub spoiwo, które ją wypełnia. Tu: łączenie prześwitów pamięci w całość, już nie jednolitą, lecz zafugowaną.

Tytuł – klucz. Przy czym tym najdosłowniejszym odniesieniem jest zaburzenie psychiczne: fuga dysocjacyjna. Zjawisko podobno nie tak rzadkie, którego przejaw zainspirował Gabrielę Muskałę do stworzenia scenariusza. Telewizyjny program o zaginionych, kobieta z amnezją na kanapie w telewizyjnym studio. Telefon od widza, który ją rozpoznał i zaświadcza, że jej przeszłość istnieje, że ma męża, dzieci, jakiś świat, który unieważniła amnezja. W filmie to postać Kingi-Alicji. Scena jest jedną z tych zapadających w pamięć: pustka w oczach, lęk w chwili przyłapania, poczucie bycia w potrzasku. Jaka przeszłość?! Jest tak, jakby ktoś wciskał ją w obcą tożsamość. Nie ma ochoty rozpoznawać w obco wyglądających ludziach swoich bliskich – ojca, męża, syna. Nawet jeśli przypomina się inicjał imienia, kod PIN dawnej karty kredytowej, dziecięca zabawka czy rozmieszczenie instalacji elektrycznej w domu.

Czytaj dalej

NH 2018 – kino sztuka wyjścia

Nowe Horyzonty – Wrocław 26.07 – 5.08.2018

Kino sztuka wyjścia (OUT) – taki był motyw przewodni, logo, „identyfikacja wizualna” aplikowana przed każdym seansem. Wyjście, odpuszczenie sobie czegoś, zejście z wydeptanego traktu… Przekonuje mnie. Z jednej strony mój udział w festiwalu był zalogowaniem się do „współbycia”: przez osiem dni w określonych godzinach w przestrzeni dwunastu (przestronnych) sal kinowych i wchłaniania przygotowanych atrakcji. Wybór należał jednak do mnie. Sposób asymilacji i przetworzenia – tym bardziej. Dlatego – oprócz „przyłączenia” – wrocławska filmowa fiesta była impulsem do poszukiwań takich przesmyków, furtek czy okien, którymi można się wydostać z tego, co już znam. Zamysł oddają słowa autorów:

„Samo «OUT» rozumiem jako mieszankę fascynacji i równolegle strachu przed nieznanym. To przejście na «drugą stronę» lub po prostu wyjście z pudełka, zmiana punktu widzenia”.

„OUT, czyli bycie poza; obserwowanie i opisywanie świata z pewnego dystansu, ale też odnajdywanie elementów nieprzystających do mainstreamu (…)”

Kino sztuka wyjścia

Osiem dni (brakuje trzech pierwszych) to nie przelewki. Program przestudiowany. Karnet kupiony już w kwietniu. Wybór seansów zależny od nanosekund przesądzających, czy idę na tytuł pierwszego wyboru czy na (często szczęśliwy) drugi garnitur. Zależne od porannego boju o rezerwację.

Nie ma większego sensu pisać o wszystkim. O dwóch filmach chcę bardzo. Pozostałe wymieniam w porządku alfabetycznym z dodaniem noty w skali 1 – 10.

Arktyka – reż. Joe Penna, Islandia 2018   [7+]
Atlas zła – [8 krótkich metraży w konwencji horroru]   [3 – 8]
Człowiek, który zabił Don Kichota – reż. Terry Gilliam, W.Bryt &co 2018 [8]
Dzika grusza – reż. Nuri Bilge Ceylan, Turcja   [9+]
Jeszcze dzień życia
(animacja)-reż. Damian Nenow, Raúl de la Fuente, Hiszp., Polska 2018 [7+]

Kafarnaum (Cafarnaúm) – reż. Nadine Labaki, USA, Liban 2018   [7+]
Madeline i Madeline – reż. Josephine Decker, USA 2018   [8]
Monument – reż. Jagoda Szelc (film dyplomowy), Polska 2018   [7]
Mój wiek XX 
– reż. Ildikó Enyedi, Węgry 1989   [7]

Pani Hyde – reż. Serge Bozon, Francja 2017 (z Isabelle Huppert)   [6]
Pororoca
– reż. Constantin Popescu, Rumunia, Francja 2017   [8]
Powrót – reż. Malene Choi Jensen, Dania 2018   [7]
Searching – reż. Aneesh Chaganty, USA 2018   [7+]
Shoplifters (Złodziejaszki?) – reż. Hirokazu Koreeda, Japonia 2018 [8]
Siedzący słoń – reż. Hu Bo, Chiny 2018   [9+] 
Szczęśliwy Lazzaro – reż. Alice Rohrwacher, Włochy & co 2018   [6]
Team Hurricane – reż. Annika Berg, Dania 2018   [7] 
Tęsknota
– reż. Valeska Grisebach, Niemcy 2006   [8+]
Tłumacz
– reż. Martin Šulík, Słowacja (Czechy, Austria) 2018   [7+]
Trawa – reż. Hong Sang-soo, Korea Południowa 2018   [5]
Twarze, plaże (dokument) – reż. Agnes Varda, JR, Francja 2017  [7]
Wszyscy wiedzą – reż. Ashgar Farhadi, Hiszpania & co 2018  [7+]
Zama – reż. Lucrecia Martel, Argentyna 2017   [7] 
Zmysłowa obsesja
– reż. Nicolas Roeg, Wielka Brytania 1980   [8]
Zniewaga 
– reż. Ziad Doueiri, Liban & co 2017   [8]
Żal – reż. Savi Gabizon, Izrael 2017   [7+/8]
Żona
– reż. Björn Runge, Szwecja & USA… 2017   [9]

Spośród tego, co widziałam, najbardziej nowohoryzontowe były: Madelaine i Madelaine, Siedzący słoń i Dzika grusza. Znaczy – najmniej oczywiste, najsilniej poruszające i takie, że najlepiej wchłaniać je na festiwalu właśnie. Można też kiedy indziej (późną jesienią czy zimą) wybrać się na nie do kina, zostawiając za sobą bagaż prywatnych zdenerwowań. Ale nie mam pewności, czy inna publiczność (w innym czasie) pokocha takie kilkugodzinne opowieści (Siedzący słoń – 230`). Festiwal sprzyja wyłączeniu i odcięciu od codziennych rozpraszaczy. Świetnie się natomiast będzie oglądać porcje kina narracyjnego: opowieści Farhadiego (Wszyscy wiedzą – najsłabszy jego film, ale wciąż dobry), Hirokazu Koreedy (Złodziejaszki/ Shoplifters – pięknie poprowadzone wzruszenie i dobro znalezione tam, gdzie społeczny osąd usiłuje naprostować i przyciąć wszystko, co niepojęte, bo inne). I podobać się może Arktyka – rozegrana w mroźnej, zimowej Islandii udającej tytułową krainę w filmie z Madsem Mikkelsenem. Oj, dla Mikkelsena warto! Niewiele tu mówi, mierzy się z żywiołem i beznadzieją. A czystość scenerii uwypukla przejrzystość sytuacji próby. Ekstremalne doświadczenie sprawdza, ile w nas woli życia, ile empatii i pokory. 

Aktorski klucz czasem się sprawdza, czasem nie. Nie uwiodła mnie Mrs. Hyde z tytułową rolą Isabelle Huppert. Ale zobaczyć aktorów grających w Tłumaczu (Jiří Menzel i Peter Simonischek – Toni Erdmann) – warto. A co dopiero taka gratka jak erotyczny thriller z udziałem młodego Harveya Keitela, Arta Garfunkela (!) i Theresy Russell. Pyszności! Dostępne w retrospektywie Nicolasa Roega (film sprzed niemal czterech dekad).

To, co najsilniej we mnie rezonuje, to tradycyjna w formie Żona, koncertowo rozegrana przez Glenn Close i Jonathana Pryce`a (oj, jaki cudny był z niego Don Kichote u Terry`ego Gilliama!) oraz tureckie kino autorskie Nuriego Bilge Ceylana – Dzika grusza. Teraz dopiero sobie uświadamiam, że w obu kluczową rolę odgrywa literatura, bohaterowie są (lub próbują być) pisarzami.

*** Żona (Wife) ***

Wybitny pisarz Joe Castelman wraz z żoną Joan wyczekują wieści z Akademii Szwedzkiej, z nadzieją, że literacki Nobel trafi do nich. On jest wziętym powieściopisarzem, ona żoną przy mężu. Może nieco zbyt jasno przydzielona jest sympatia widza. Nie sposób nie sekundować Glenn Close: spokojnej, zdystansowanej, pogodzonej z niejednym (jeszcze nie wiemy, na jakie poszła kompromisy, ale życie u boku egocentryka sugeruje, że były liczne). On zażera stres słodyczami, czeka na nagrodę jak dzieciak, skacze po łóżku z radochy i mizdrzy się do ludzkości – z niezbitą wiarą, że otrzymał coś, co mu się z dawien dawna należało. Klękajcie narody. Może sobie być niemiły dla dziennikarza, nie dostrzegać balastu, jakim obarczył syna (początkującego pisarza) i oczekiwać od żony, by była żoną. Może wygłaszać przemowy i żarty, które towarzystwo akceptuje nawet czerstwe. Sytuacja wyjazdu do Sztokholmu jest przecież niezwykła, więc kąpiel w pianie zadufania jest tyleż próżna, co oczywista. 

Od początku dużo ciekawsza jest ona. O rany, Glenn Close jest genialna! Tajemnicza. Wielowarstwowa. Może i pominięta w splendorach (żonom noblistów proponuje się przewodnika po galeriach handlowych!), ale stojąca na mocnych nogach. Wie, kim jest, nawet jeśli nie domaga się sprostowań ignorancji opinii publicznej.

Retrospekcje. Związała się z Joem, rozbijając jego małżeństwo (nieudane i tak). Była jego studentką. Utalentowaną studentką z warsztatów pisania. Opublikowała tylko jedną krótką prozę, w której eksmałżonka Joego była pierwowzorem głównej bohaterki. Ta proza… Po latach, gdy natrętny dziennikarz przymierza się do biografii noblisty, stwierdzi, że proza Joego wyrasta właśnie z tego tekstu. To, co on sam napisał wcześniej, jest raczej poślednie. Czy Joan na pewno nie pisała nic więcej? Czy miała jakiś wpływ na kształt powieści męża? O, nie, takie pytania Joan przenika z iście babską przenikliwością. Nie zrobi z siebie ofiary i nie ulegnie manipulacji. Dziennikarz tylko z pozoru jest namolny, wszystko wskazuje na to, że bada temat gruntownie. I tu, uwaga, w roli biografisty wystąpił Christian Slater. [Może tylko ja przeoczyłam jego karierę. Pozostał dla mnie adeptem Wilhelma z Baskerville – Adso z Melku! z Imienia róży].

Joan miała dar wnikliwości i talent. „- Pisarz musi pisać” – rzuciła komuś w twarz, gdy była młoda i nie rozumiała, ile goryczy może uzbierać się w sercu piszącego samotnika. Usłyszała ripostę: „- Pisarz musi być czytany!”. Kilkadziesiąt lat wcześniej: czy dziś to brzmi anachronicznie? Być może. Kontekst tej rozmowy sugeruje: kobiecie trudniej. Żona przy mężu to zjawisko częstsze niż mąż przy żonie. Rozgoryczona pisarka sugeruje Joan, że mężczyźni (redaktorzy, wydawcy, recenzenci) nie dają kobietom tych samych szans. Joan to zapamięta. Te zdania są w konflikcie: mus pisania i mus bycia czytanym.

Tu każdy się już domyśla, nie trzeba spojlerów, że pierwszą wydaną powieść Joego gruntownie zredagowała („przepisała”) Joan. Pisała wszystkie następne. I dzięki temu wygrała podwójnie: Joe, choć zdradzał ją na prawo i lewo, nigdy jej nie zostawił; poza tym: publikowała i miała czytelników. Dostała Nobla (choć o tym wiedziała tylko ona, bo Joe jakoś wyparł z pamięci, że jego rola, to dogląd domu i pilnowanie, by do gabinetu nie zakradł się niepożądany świadek). 

Jedna z pierwszych powieści: Orzech włoski. Joan nie mogła lubić orzechów. Ciekawa sprawa: film sugeruje coś, co pewnie jest uproszczeniem, lecz nie bez racji, że mężczyźni zdradzają, powielając wypróbowane wzorce. Joe lubił obdarowywać kobiety orzechami. Na łupinie pisząc im dedykację. Nieco żenujące, gdy ten trick powtarza nawet w Sztokholmie. W jednej z kluczowych scen  (bo oczywiste, że przyjazd do Sztokholmu i pazerność Joego jednak zburzą pokorną uległość Joan), żona wymusza na mężu spojrzenie poza swój własny pępek. Moim zdaniem to jedyna scena, w której próżność Joego tłumaczy się jakąś logiką. – Przecież to wszystko moje! Moje życie, emocje, przetworzenie tego, co przeżyłem. Materia mojego istnienia. 

I to też tłumaczy, że nie ma prostego podziału na ofiary i wyzyskiwaczy. Cena jest płacona za wymierne korzyści. Spektrum doświadczeń, które uczyniło z Joan pisarkę, nie wpisuje się w rejestr krzywd. Przeszłość. Co dalej? Zmianę wymusza los. Stawiam na dyskrecję, ale nie sposób uwierzyć, że Joan przestanie pisać, gdy z literackiej mapy świata zniknie Joe. Siłą filmu jest Glenn Close. 

*** Dzika grusza (The Wild Pear Tree / Ahlat Ağacı***

Turcja Ceylana. Zazwyczaj rozpięta między miastem (nowoczesnością, europejskością) a prowincją (tradycją), tym razem mocniej stawia na drugi filar. Piękna jesienna Turcja, nieprzesłodzona, uderza prostotą (chce się jednak dodać: ubóstwem). W centrum rodzina osądzana oczami Sinana (dwudziestolatka tuż po studiach, któremu zdaje się, że w świecie ojca nie ma już dla niego miejsca). Prowincjonalna mentalność, kołtuństwo notabli, nieudaczność ojca, niemrawość życia. Nie tak ma ono wyglądać. 

Ojciec – miejscowy nauczyciel, wyczekujący emerytury – napędem życia uczynił marzenie o studni. Niewiele osiągnął, mają go za nieudacznika, dziwaka, który spłaca jeden dług, zaciągając kolejny. Osobny taki. Nie można powiedzieć „zgorzkniały”, raczej zatracony w doglądaniu zwierząt, bliższych mu niż ludzie. O psie, który zaginął, mówi, że on jeden go nie osądzał.

Sinan – owszem – osądza ojca surowo, lekceważąco. On tą drogą nie pójdzie. Wyrwie się w świat, stawiając na to, w czym czuje swą siłę: będzie pisarzem. Tytuł powieści, jak tytuł filmu: Dzika grusza. Wyda ją własnym sumptem, szukając wsparcia bliżej-dalej, byle wydać, ogłosić, zaistnieć. Relacja z ojcem przebija się na plan pierwszy, ale bunt wobec pokolenia ojców rozciąga się i na duchownych, i na pisarzy-mistrzów, wszystkich ślepych i głuchych na głos „prawdy”. Po „ceylanowsku” toczą się długie rozmowy. Nawet te spoza głównego nurtu są ważne i tworzą świat Dzikiej gruszy. Bo opowieść Ceylana budowana jest nie tylko intrygą, zmierzającą od ekspozycji po epilog. Tworzą ją pejzaże, twarze, rozmowy, drobne podglądy codzienności.

Czasem – we śnie lub w przeczuciu – Sinan wyobraża sobie samobójczą śmierć ojca. Jakby aura przegranego życia musiała ku temu prowadzić. Ciekawe, że w końcowych sekwencjach, gdy następują liczne przewartościowania, niepokój podsuwa widzowi myśl, że to może być wybór Sinana, że – wciąż u progu życia – może wpaść potrzask takiego właśnie finału. Jest blisko. Trzeba mieć jednak na uwadze, że oprócz samotnych drzew (gałąź, sznur etc.), w tym pejzażu są również studnie. Bez wody, której ponoć nigdy nie będzie, ale z jakąś tam inspiracją, że kopać trzeba, bo a nuż dojdziemy do źródła?

Co z tą książką? Wydana. Stosy zalegają w pokoju, nieco namokłe. Matka dumna z syna, lecz nie czytała, siostra się uczy (a „przecież książka jej nie ucieknie”), z księgarni nie zniknął żaden egzemplarz. Najwierniejszym (jeśli nie jedynym) czytelnikiem okazał się ojciec. Rozpoznał w niej siebie, zaprzyjaźnił się, zna tekst na wylot, a w portfelu nosi wycinek z gazety. Dzikie grusze – jest ich nie tak mało: samotne, niedopasowane do świata, lekko pokraczne. 

Tyle wiem, że są. A zdaje mi się, że stają się oswojone i bliskie (z całkiem smacznymi owocami), jeśli tę ich osobność, wsobność czy inność się przełknie. 

THE END

Bardzo lubię tamaryszka. Uwielbiam tamaryszkować! Kawał życia włożyłam w tamaryszkowe pre-teksty (wcześniej: tamaryszek – opowieści zebrane). Dużo tu o sobie powiedziałam, rozpoznałam. Pomimo kamuflażu i materii zastępczej, czyli pisania o filmach (coraz rzadziej o książkach), podszewka była bardzo osobista. Dobrze mi tu było. I sporo radości dały mi spotkania, które dzięki blogowaniu się zdarzyły. Szmat czasu! Pierwszy wpis opatrzony jest datą 24 lutego 2010 (!). Będę tęsknić, ale spróbuję się nie oglądać. To chyba najlepszy moment na zmianę. 

Pozdrawiam :)

Ren

Kropka.