Archiwa tagu: Agata Kulesza

Moje córki krowy

Taki początek filmowego roku, że trudno będzie przebić. Nokaut. W uszach gra mi piosenka Piotra Bukartyka (Kup sobie psa), która kończy film. Jest niby o czym innym (o telefonie od kogoś, kto kiedyś odszedł, a teraz chciałby z tobą pobyć, trochę nie w czas), lecz trafia w punkt. „Dzwonisz bo nie najlepiej ci ze sobą…”. Lecą napisy końcowe i amatorski film z kasety VHS. Młodzi rodzice, dwie figlarne dziewczynki. Całe życie przed nimi, tam – na tym filmie z rodzinnego archiwum; bo ten właściwy film jest o tym, że więcej już za nami, drogi dobiegają do mety. Dlatego chce się dzwonić, by trochę „pobyć” i się ogrzać, mimo że trudno ułożyć się i zgrać. Zwłaszcza z kimś, kto kiedyś był bliski lub kto mógłby być, bo jest rodziną.
Moje córki krowy
Czterdziestoletnie siostry, tak różne, że chyba podmienione. Starsza – samodzielna, racjonalna, serialowa aktorka, samotnie wychowująca córkę-studentkę, bez szczęścia do facetów, To Marta grana przez Agatę Kuleszę. Druga – rozchwiana, emocjonalna, infantylna, z kompleksem tej młodszej-głupszej i z mężem nieudacznikiem. To Kasia, czyli Gabriela Muskała. Obie świetne, moje ulubione. Jednocześnie śmieszne i złamane bólem. Kontrapunkt śmiechu i dławiącego żalu jest w filmie tak wyrazisty, że nie sposób od tego nie zacząć. Ten splot jest pomysłem na całość. Świadome zderzanie tragizmu z komizmem, empatii z niedojrzałością, tego, co w nas czułe z tym, co egocentryczne.

Dojrzałym być niełatwo, zwłaszcza wobec niespodziewanej próby o randze ostatecznej. Choroba rodziców to jak uderzenie kilofem w fundamenty. Mówisz: sprawdzam. I nic ci się nie zgadza, nic nie jest solidne. Jeśli kierujesz się w życiu rozumem (Marta), to zaskoczy cię absurd. Jeśli słuchasz emocji (Kasia), to skierują cię na manowce. Stracisz dużo, aż będzie się zdawało, że wszystko, a mimo to coś zyskasz. Zysk zawsze jest możliwy, choć pokazać wiarygodnie proces utraty i wzbogacenia to coś piekielnie trudnego. Moje córki krowy są pod tym względem ok. Owszem, mają rację ci, którzy mówią, że to film „prorodzinny”, bo siła więzi ogromna. Ale nic nie jest dane ot, tak. Ani w relacjach między siostrami (odmienność, zaszłości, żale, osobność), ani w relacji między każdą z córek a ojcem czy matką (jak zawsze: miłości za mało lub nie taka). Między rodzicami też nie wszystko było lśniące, nawet jeśli Kasi się zdaje, że tata wzrusza się jak Romeo. Toksyny można zbierać chochlą, pełen gar. Odtruwanie idzie z wolna i nieporadnie. I nie wygładzi się chropowatości do końca. Ale ta scena – pod koniec – gdy ojciec chodzi wśród drzew, a Kaśka z Martą siedzą na ściółce i mówią to samo, choć inaczej, to jednak jest piękne. „Moje życie to porażka”. „No, a moje to sukces…”. To sobie trzeba powiedzieć na półmetku. Najlepiej z dystansem.

Są w Moich córkach krowach ważne rozmowy, ale siłą filmu są mikrosytuacje. Kalejdoskop scen toczących się rytmem wyznaczonym przez awaryjną sytuację. Nawet te poważne wyjaśnienia (np. gdy Marta mówi ojcu o terapii, której potrzebowała, by uwolnić się od jego apodyktyczności) przerywa scena w tonacji odmienna. Przez chwilę intensywnie dotykamy rany, by natychmiast wskoczyć w coś, co jest naturalnie zabawne. Podziwiam scenarzystów, wyczucie tych przejść jest niesamowite. I z jednej strony – opowieść jest spójna, wszystko się super zazębia. A z drugiej – mam w głowie dziesiątki zapamiętanych epizodów. 

To, co mnie frapuje już poza seansem, to pytanie o autobiografizm. Historia opiera się na doświadczeniu reżyserki, która pracę nad filmem nazywa twórczą terapią. Oczywiście, zaznacza: tyle jest przekształceń, że nie należy sięgać po wytrych biografizmu. Poza tym forma tragifarsy ma w sobie siłę cudzysłowu. Ale wiadomo: Marta przypomina Kingę Dębską, córka reżyserki gra córkę Marty, wyroki medyczne, z którymi trzeba się było zmierzyć, są analogiczne. Podobno siostra realna nie rozpoznaje się w tej wykreowanej, co może być istotnym wentylem w konfrontacji życia z opowieścią. Interesuje mnie to ze względu na ryzyko i odwagę związaną z taką odsłoną. Jedno i drugie: odwaga i ryzyko.

Na przykład komizm – dany jest szczodrze wszystkim postaciom. I prostackiemu szwagrowi (nie można przegapić Dorocińskiego w takiej roli!) i ojcu, który gubi się dramatycznie i zabawnie (Marian Dziędziel – świetna kreacja) i obu siostrom. Ale jednak bardziej Kasi. Marta bywa zabawna błyskotliwie. Kasia (co jest również zasługą vis comica Gabrieli Muskały) rozbraja nieporadnością. I jeśli siostry są dla siebie nawzajem niepojęte, to widzowi chyba bliżej do racjonalnej Marty. Co prawda im dalej w głąb, tym mniej jednoznaczna to przewaga, jednak to infantylna uczuciowość wyzwala więcej pobłażliwego uśmiechu. Myślę o odwadze reżyserki, bo jedna rzecz to dotrzeć do własnej traumy, druga rzecz wyważyć perspektywy oglądu. Dominuje ta, która jest bliższa reżyserce.

Jest tylko jedna scena, w której szale racji są w absolutnej równowadze. Najsilniej emanuje z niej siostrzany żal, że ta druga nas nie widzi, bo koncentruje się na sobie. Scena w ogrodzie, po pogrzebie, na którym Marta żegnała matkę. Mówiła prosto, szczerze, uczciwie. Ale Kasia podchodzi do niej z pretensją – absurdalną dla Marty, mimo to zrozumiałą. „Mówiłaś tylko o sobie. Jakbym nie istniała”. Rodzi się silne napięcie. Kulminacyjne. Zakładam, że o mocy katharsis, skoro później jest ta wspomniana wyżej (kadr poniżej) scena w lesie.

Moje córki krowy. Gabriela Muskała i Agata Kulesza

Moje córki krowy, reż. Kinga Dębska, Polska 2015

pani z przedszkola

Pani z przedszkola, reż. Marcin Krzyształowicz, Polska 2014

Pani z przedszkolaWszystko przez to, że potrzebowałam komedii romantycznej. Nie jestem amatorką gatunku, ale czasami dobrze zobaczyć zgrabnie skrojoną  opowieść z humorem, happy endem i wątkiem miłosnym. Miał być Scenariusz na miłość albo Love, Rosie, ale zniknęły tego dnia z repertuaru. Metoda klin klinem podsunęła mi rozwiązanie: zastąpić kom.rom. zwykłą kom. Padło na Panią z przedszkola, bo to był dzień jej premierowych seansów. Skusił mnie zwiastun. A trzeba było wiedzieć, że uleganie pokusom szkodzi: na biodra, na sumienie i na poczucie sensu. Zależy od pokusy.

Można by walić na odlew w te zwiastuny. Skąd się toto wzięło i komu służy? Dobre filmy rozwala. Złym zwiastuje rozczarowanie. Na przykład Whiplash – świetny film o mistrzowsko rozegranym napięciu. Zobacz zwiastun, a masz rozwaloną całą strategię. Pożycza sobie sceny efektowne, ale zarazem przełomowe, łącznie z finałem, który jednak nie powinien być odkryty przed czasem. Z Panią z przedszkola jest inaczej, bo dramaturgia filmu jest dużo słabsza (lub delikatnie mówiąc: inna).

W zwiastunie mamy świetną Krystynę Jandę w roli neurotycznej babci, którą irytuje wnuk zbyt wolno robiący babki z piasku. Albo zjadający opłatek podczas wigilijnej wieczerzy. Tu w sukurs małemu przychodzi ojciec (Adam Woronowicz), który, owszem, podsuwa mu kolejny, bardziej wypasiony, z Matką Boską. Aktor – myślę sobie, oglądając trailer – trafiony w dychę. Gra gapowato i błyskotliwie, męsko i tatusiowo, aż się prosi o wysadzenie z siodła i obserwację poczynań w jakiejś nietypowej sytuacji. Tworzy parę z Agatą Kuleszą, która choć ostatnio obsadzana w wielkich dramatach, w komedii czuje się jak ryba w wodzie i niemal na pewno nie zawiedzie. A przede wszystkim można się tu spodziewać tytułowej pani z przedszkola, czyli Karoliny Gruszki, na którą poszłabym, bo dawno nie widziałam, nawet gdyby nie mignęła w zwiastunie. A mignęła: powabem, eterycznością, no… choć nie było tego na plakatach, obstawiałabym komedię romantyczną.

Tymczasem komedia jest mocno rozrzedzona. Jeśli odjąć gagi znane ze zwiastuna, to w ogóle nie ma się z czego śmiać. Rozmija się więc moje zapotrzebowanie i obietnica wypisana wielkimi literami na plakacie (Komedia, jakiej nie było!) z tym, co wyświetla się na ekranie. Nadużycie co prawda niewielkie, bo gdyby zmienić zaimek i znak interpunkcyjny, byłoby ok: Komedia, której nie było…

Czy to źle? A kto to wie. Może  i dobrze, choć nie tak, jak być miało. Spod wierzchniej warstwy przebłyskują jakieś zręczne pomysły. Na przykład klimat rodzinki widzianej przez pryzmat wspomnień mężczyzny, będącego niegdyś tym czteroletnim berbeciem z przedszkola. Albo konstruowanie latawców, które nigdy nie mogą się wzbić w niebo. Pani z przedszkola z błękitnymi skrzydłami. Aktorzy nie rozczarowują. Nie przekonuje mnie autorski projekt Krzyształowicza. Odpowiada za scenariusz i reżyserię, film dedykuje własnej mamie i to od niego zależy, o czym on tak naprawdę opowiada. A to jest właśnie niejasne. I nie dlatego, że nie odczytuję wielopłaszczyznowości Pani z przedszkola. Za dużo tu płaszczyzn, które nie zaskakują w punkt. Jakby się uruchomiły zębate koła, które w siebie nie trafiają. 

Chciałam napisać jadowitą recenzję zatytułowaną: „wystarczy zwiastun”, ale złość mi się rozcieńczyła. Naszła mnie wątpliwość, że być może film komu innemu zaoferuje coś ciekawego, a poszczególne sceny wskoczą we właściwe szyny i wszystko zagra jak trzeba? Niewykluczone. Ja tylko wypunktuję, co moim zdaniem jest pudłem.

Primo: wizyty u psychiatryOpowieść o rodzince przedszkolaka jest retrospekcją snutą podczas terapii. Dawny przedszkolak ma lat circe 35 i problemy z przedwczesnym wytryskiem. Dziędziel w roli psychoterapeuty doradza więc, by opowiadał, manipulując przeszłością. Koncept jak balon – nic, tylko przekłuć. Te opowieści wariantywne są … niespójne, nieprzylegające, przypadkowe chyba, a w każdym razie ja sensu nie odczytałam. Bohater na kozetce jest nijaki, tyle o nim wiadomo, co ten wytrysk, który jest przedwczesny. Leży koncept, leży film. Leży i kwiczy.

Secundo: narracja z offu i zmanipulowany dzieciak (swoją drogą przesympatyczny). Czterolatka gra chłopiec o imieniu India, uroczy, jak to dziecię. Nie mówi nic, po prostu jest. Za niego, z offu odpowiada Cezary Morawski. Chwilami wygląda to na kliszę przeboju I kto to mówi? (komedia amerykańska z Travoltą i Kirstie Alley). Śmieszne to nie jest, więc ratunek jedynie w tym, że ktoś dopatrzy się sensu, który mi umknął. 

Tertio: motyw lesbijski, a zwłaszcza pierścionek w łechtaczce. Bo nie rozumiem. Komizmu się nawet nie doszukuję. Oczywiście, wszystko to być może: przedszkolanka (Karolina Gruszka) ma prawo zakochać się w mamie przedszkolaka. Zwłaszcza, gdy ta mama (Agata Kulesza) nie jest najszczęśliwsza ze swoim zbzikowanym mężem (Woronowicz), wiecznie klejącym latawce. Przyznaję, brak mi argumentów, by wyjaśnić, dlaczego to nie przekonuje. Po prostu.

Quatro: przerysowana pani z tv (Anna Oberc) i Łukasz Simlat, który nie ma czego grać. Zwłaszcza Simlata mi żal. Nie żebym nie doceniała problemu z tym wytryskiem (terapeuta zna łacińską nazwę, szkoda, że nie zapamiętałam). Na miły Bóg, nie może przecież być tak, że jak się w dzieciństwie wącha z Tatą klej do latawców, to przez całe życie ma się ubytki na osobowości.

I na koniec eleganckie wnioski edukacyjne: 
a) Ktoś powie, że niepotrzebnie się czepiam, szukając komizmu, gdzie go być nie musi. Otóż, primo: musi, bo trailer sugerował, dystrybutorzy obiecywali, a reżyser szczyptę gagów na przynętę wrzucił. Secundo: jeśli nie komizm, to co? Wszystko, czego się dopatrzę, po chwili znika bez rozstrzygnięć.

b) Nie wierz nigdy trailerom. Najlepiej ich nie oglądaj. No, wiem, że seans w kinie człowiekowi nie odpuści. Ale gdyby ktoś znalazł sposób na skuteczną kontestację tych spojlerów, to proszę się nim podzielić.

c) Jeśli ktoś ma dużo czasu i lubi nieśmieszne komedie lub lekko zabawne filmy o bardzo ulotnym sensie, to koniecznie powinien zainwestować w bilet na Panią z przedszkola.

miłość

Miłość, reż. Sławomir Fabicki, Polska 2012

Spośród filmów obejrzanych w minionym miesiącu, ta kameralna opowieść Fabickiego, choć nie tak widowiskowa jak Grawitacja czy American Hustle, nie tak spektakularna jak Witaj w klubie czy Sierpień w hrabstwie Osage – zapadła mi w pamięć szczególnie. Może skromność tak działa? Wszystko rozgrywa się tu między dwojgiem bohaterów (ona i on), między trojgiem, gdy włączyć jej szefa, albo sześciorgiem, jeśli uwzględnić jego rodziców i żonę szefa. W każdym razie: świat mocno ograniczony, więc zapraszający do zejścia w głąb.

Miłość. Plakat

Plakat, który bardzo mi się podoba, eksponuje twarz Marcina Dorocińskiego. Tymczasem narracja prowadzona jest z przewagą perspektywy kobiecej. Perspektywy się przeplatają, oczywiście. Ale to Julia Kijowska częściej jest na planie pierwszym. Niektórzy widzieli w tym zaakcentowanie jej racji. Ale tu właśnie zgłaszam veto. Przy pierwszym oglądzie może się wydawać, że postać grana przez Kijowską jest jak papierek lakmusowy, zaświadczający o winie lub mniejszej-większej emocjonalnej skazie pozostałych bohaterów. Mocną stroną filmu jest jednak to, że wszyscy mają tu swoje racje (niespełnienia, okaleczenia, rozczarowania), nawet gdy przyłapano ich na chamstwie i hipokryzji.

Jedna ze scen wprowadzających (ściślej: sekwencja). Prezydent miasta, Adam Kostrzewski (Adam Woronowicz) wyprawia wielką fetę z okazji pozyskania funduszy dla miejskich projektów. Gdy na salę wchodzi spóźniona Maria (wcześniej widzieliśmy ją z naręczem róż, które porzuciła w toalecie), podbiega do niej, oznajmia publicznie jej zasługi i prosi do tańca. Tańczą: on zapatrzony, ona speszona i zmęczona, bo w ciąży. Zerka w ich stronę żona Kostrzewskiego (Agata Kulesza), z uśmiechem, maskującym niepokój i niezręczność. Patrzy mąż Marii, Tomek (Dorociński) – z dziwnie zadowoloną miną; może to spojrzenia żony go uspokajają, bo jej wzrok szuka w nim wsparcia. Wygląda na to, że wszyscy wiedzą więcej niż Tomek. Przez krótki czas można się zastanawiać: ślepy czy wrednie obojętny. Gdzieś pośrodku. A porzucone wcześniej róże były od prezydenta, Maria najwyraźniej nie chce w swym życiu komplikacji.

Komplikacje jednak nadchodzą: niechciane, zadane gwałtem, trudne do zatuszowania (zwłaszcza w sferze emocji). Postać Adama, prezydenta, za moment porzucę, by skupić się na relacji Marii i Tomka. Woronowicz świetnie oddaje jego miękkość, słabość, lepkość. Jakie tam racje może mieć ktoś taki? Żałosne. A jednak: „miłość” do Marii to urojenie, w które być może wierzył. Rozgrywał ją, nie licząc się z rzeczywistością. Czułe słowa, których zawsze można się wyrzec, nadgorliwie słane sms-y i maile. Ucieczka od codzienności, która mu zbrzydła (żona i chory syn). Nic nie ma do zaoferowania, a zachowuje się jak książę. Do czasu, gdy – może niechcący? – okaże się chamem, również we własnych oczach (więc nie dziwi uchodzące z niego powietrze i sflaczałość w scenach późniejszych).

Miłość. Dorciński i Kijowska

Dwoje młodych ludzi, czekających na pierwsze dziecko. Miłość, ale bezradna wobec próby. Wszystko rozchodzi się w szwach. Podszewka relacji Marii i Tomka drze się w strzępy, chyba nie ma już nic, poza wielką samotnością i goryczą złudzeń. Ale miłość bywa i taka. Nieopierzona, niedojrzała, krucha, raniąca. 

Nietypowo, Fabicki przekonuje mnie do siły tej więzi stopniowo. Dopiero w późnych scenach, gdy pojawią się wyznania i rozmowy. Bolesne, lecz świadczące o tym, jak oboje są dla siebie ważni. I to też przewrotnie: najmocniejsza scena rozgrywa się po powrocie od umierającej matki Tomka. Rozmawia wtedy z Marią, otwierając się na dławiące go emocje. „Nie wiem, czy jeszcze cię kocham” – mówi, płacząc. I dopiero wtedy wiem, że jednak tak. A nie jest to rozwiązanie oczywiste: można by rozpocząć obrazkiem szczęśliwego małżeństwa, którego szczęście pryska w zderzeniu z problemem. Podoba mi się, że nie ma tej szczęśliwej pocztówki – ani na wstępie, ani na końcu. Trzeba ją odgadywać, zdejmując warstwy nieporozumień i potknięć.

W ten sposób mówi Fabicki o miłości całkiem dużo. Nie zdefiniuję, co mówi, bo zamknęłabym w klatce coś wieloznacznego. Składniki są zaskakujące (receptura niepełna i bez podania proporcji): duża dawka samotności, drażliwość, na myśl, że zostało się odsuniętym, powątpiewanie w uczucie, bezradność, spojrzenia, w których jest wyrzut i niezgoda na bagatelizowanie więzi etc.

Jest też sporo elementów z innego kotła: cierpliwość, gotowość ustąpienia, poczucie pzynależności, czułość, więź, którą lepiej przekazuje ciało niż słowa etc.

Rozumiem veto, które mogę tym wyliczeniem przywołać. Gdy powie ktoś, że miłość to harmonia, radość, odpowiedzialność, bliskość. Lecz ta historia Fabickiego jest o uczuciu niedojrzałym, nieostygłym, może nawet nieodnalezionym jeszcze. A mimo to prawdziwym. Myślę jednak, że Fabicki ryzykancko wybrał tytuł filmu. Przypiął mu tym samym etykietę, od której tak zręcznie się później wymiguje.

Za mało się o tym filmie mówiło. Naprawdę zasługuje na więcej. Świetne aktorstwo – Julia Kijowska (choć czasem mówi tak, że ledwo rozumiem, co) jest jedną z moich ulubionych aktorek, Dorociński – świetny jak zawsze, Woronowicz – budzi emocje, a rewelacyjne są też drugoplanowe role Doroty Kolak i Mariana Dziędziela.

Poza tym kameralność tej opowieści ma w sobie coś z greckiej tragedii: jest sytuacja, wymagająca wyboru, los, który miesza szyki i jest katharsis – bo tak odczytuję tę wspomnianą już scenę płaczu nad utraconą miłością.

Zresztą: dobrych scen jest tu wiele. Lawiruję między nimi, by nie zdradzać fabuły. Wymienię tylko, bez wyjaśnień, moje ulubione. Konfrontacja Tomka z Adamem: baniaczki z wodą i fotka prezydenta z wyborcą. Zgubione dziecko. Pożegnanie z matką. 

Zachęcam do obejrzenia (na dvd, bo w kinach utrafić już trudno). I myślę sobie: dlaczego tuż przed świętami nasunął mi się ten temat? Prawda: przypadek. Domniemana teoria: bo to jest opowieść o zmartwychwstaniu. O słabości, z której wykluwa się coś istotnego.

ida, i jazz, i mozart, i portofino

Ida, reż. Paweł Pawlikowski, Polska 2013

IdaIda ma osiemnaście lat, Wanda jest siostrą jej matki. Jedna dla drugiej jest kimś najbliższym z rodziny, choć przecież kimś obcym, o kim niewiele się wie lub zgoła nic. Nie szukają się, więc gdyby do spotkania między nimi doszło, mogłoby… ledwie musnąć naskórek, trwać chwilę, zniknąć w niepamięci. Mogłoby również coś zmienić, zburzyć lub stać się nowym elementem puzzli, niespodziewanie dopełniającym przewidywalny dotąd wzór.

Idę wychowały zakonnice, teraz jest nowicjuszką i za kilka dni złoży zakonne śluby. Nie wie, kim byli jej rodzice, nie szuka śladów. W świat zza klasztornej furty wysyła Idę jej przełożona: „- Czy to konieczne?” – pyta Ida asekuracyjnie. „- Tak”. Więc wkłada szary płaszcz, pakuje walizkę, dociera autobusem pod wskazany adres i poznaje Wandę, swą ciotkę.

Wanda ma przewagę – wie więcej, jest starsza, poza tym przywykła do roli kogoś, kto wydaje werdykt. Dekadę wcześniej była prokuratorem w publicznych procesach stalinowskich. Teraz jest tylko cieniem siebie dawnej. Konfrontacja z siostrzenicą (o, jak łatwo mogłaby ją zbyć!) staje się szansą powrotu do zatrzaśniętej przeszłości. 

O tym przede wszystkim jest film Pawlikowskiego: o spotkaniu dwóch samotnych kobiet, jednej przed progiem, drugiej przed metą życia. To nie jest kwestia metryki, lecz sytuacji, która im obu każe spojrzeć wstecz (by zacząć, by domknąć) i dojrzeć do ważnej decyzji. Na moment przed inicjacją, na chwilę przed zmierzchem.

Przeszłość to prawda o śmierci Róży (m.in.) – Żydówki, której los przypomina losy wielu innych: ukrywanie się, zależność od czyjejś dobrej woli lub jej braku. To siostra Wandy, matka Idy. Został po niej witraż w stodole, lubiła patrzeć na świat przez kolorowe szkiełka.

Polskie miasteczko, które przed wojną było sztetlem. Chrześcijanie bojący się powrotu dawnych właścicieli swych dzisiejszych domów. Przeszłość nie jest zaprzeszła, to kilkanaście lat wstecz. Każdy ma po tamtych latach jakąś traumę, jakieś zranienie czy doświadczenie utraty. Albo świadomość winy, którą wolałby unieważnić. To, co się stało nie jest szokiem i nie o odkrywanie przeszłości tu chodzi. Ida nie jest Pokłosiem. Niesamowite! Tu nikt nikogo nie osądza, do czego innego potrzebna jest prawda. Pozornie –  użytek z niej niewielki, w istocie – ogromny. By świadomie dokonać wyboru, choć zarówno wybór Idy, jak i Wandy, pozostają dla widza czymś tyleż koniecznym, co niejasnym. Jak każdy wybór, podjęty w imię logiki wewnętrznego musu. 

Ida. TrzebuchowskaIda. Kulesza

Agata Kulesza (Wanda) i Agata Trzebuchowska (Ida) – duet niezwykły! Nie będę charakteryzować postaci, w które się wcielają, bo to przyjemność rozpoznawać je bez pośrednictwa czyjegoś opisu. Kulesza trafia na bohaterkę o niezwykłej sile – cyniczną i czułą jednocześnie, obcą i troskliwą. Jej pusty świat przyciąga goryczą rozpoznania, bólem, który próbuje zatańczyć, rzecz jasna – bez złudzeń. Trzebuchowska i jej cicha, nieświadoma życia bohaterka ani na chwile nie schodzą w cień. To wielka sztuka, bo Kulesza przyciąga uwagę, rozdaje karty… A Trzebuchowska sobie jest, patrzy, robi swoje. Gdy tak idzie drogą w ostatniej sekwencji, to trudno o większą siłę i pewność. Emanuje z niej – i udziela się widzowi – skupienie, zgoda na to, co odkryła w sobie samej. 

Rok sześćdziesiąty drugi. Czas fabularny i czas, który zawładnął dźwiękiem i obrazem tego filmu. Zachwyciła mnie Ida: mocą historii, kreacjami aktorskimi, ale klimatem przede wszystkim. Jakby wehikuł czasu przeniósł mnie do filmów z tamtych lat. Gdy w podróży Idy i Wandy pojawia się Chłopak (Dawid Ogrodnik) i jego saksofon altowy, jego melodie jazzem podszyte – z Naimą Johna Coltrane`a na czele – to przecież krok już tylko, by wskoczyć w film Morgensterna Do widzenia, do jutra. Spotkanie, nadzieja, szukanie się i zniknięcia. 

Opowieść Pawlikowskiego pisana jest muzyką właśnie. Najpierw klasztorną ciszą. Koncertem na łyżki i widelce. Mam wrażenie, że postsynchrony z zakonnych posiłków tworzą własną melodię. Cisza wchodzi wraz z Idą w biało-czarne obrazy świeckiego świata. Przerywa ją raz po raz skoczny przebój sączący się z radia. Jakieś: Serduszko puka w rytmie cha-cha, Rudy, rudy, rudy rydz…, Nie płacz, kiedy odjadę.… By znów powracać do klimatów w stylu muzyki Coltrane`a. 

A ponieważ tak się składa, że bohaterki zatrzymują się w hotelu, w którym świętuje się Dni Miasteczka i noc wypełnia koncert zespołu z seksownym saksofonistą i naprawdę zjawiskową (w obsadzie: „występ gościnny”) Joanną Kulig, więc robi się tak, że aż trudno uwierzyć w kolory za oknem i mniej wytrawne dźwięki radiowych stacji Anno Domini 2013. Przeplata się pop i jazz. Może zresztą – nie znam się – oba style żyły wówczas w ścisłej symbiozie. Nawet popularne szlagiery – Alabama, Jimmy Joe, Miłość w Portofino podbija rytm saksofonu.

Ida. Joanna KuligIda. Dawid Ogrodnik

To nie wszystko. Muzyki jest znacznie więcej: klasztorny klimat ilustruje przecież Bach, a tragiczny finał Mozart – jego Symfonia „Jowiszowa” wprowadza przestrzeń, którą zgodnie rozszerza fruwająca firanka i otwarte okno.

Wybór biało-czarnych zdjęć koresponduje z dźwiękiem, a przecież nie tylko o tonację tutaj chodzi. Uroda Trzebuchowskiej nie tak odległa od wdzięku dziewczyn z lat 60. (Teresy Tuszyńskiej czy Ewy Krzyżanowskiej), a Ogrodnik – Ogrodnik jest jak młody Cybulski. Kadry są piękne: w zbliżeniach (na twarz, ale i na stopy) i w „dziwnym” kadrowaniu, gdy przestrzeń usuwa jakby głównych bohaterów  z centralnej części obrazu. Mam w głowie wiele niezwykle pięknych wizualnie scen, które choć miałabym ochotę wyliczać, zostawię obrazami, z góry uznając fiasko przekładu na słowa.

tak się złożyło, że jestem i patrzę

„Tak się złożyło, że jestem i patrzę”. [Może być bez tytułu]

I piszę. Czasami po to, by coś z siebie wyrzucić, nadać kształt myślom i jakoś się wobec nich zdystansować. Zwłaszcza wobec tych, które chodzą po głowie w tę i we w tę. Bezkształtne.
To mogłaby być recenzja, ale nie jest.

Róża była wydarzeniem na Festiwalu w Gdyni. Lwy przypadły wówczas filmowi Skolimowskiego (Złote) i Komasy (Srebrne). Później nadszedł Warszawski Festiwal Filmowy i laury trafiły do Róży (Grand Prix). I nie jest to pomyłka, moim zdaniem.

Minęło ponad pół roku zanim pojawiła się możliwość skonfrontowania tego, co niosła fama, z tym, jak na film Smarzowskiego reaguje nasza własna wrażliwość, wyobraźnia, potrzeba wejścia (lub nie) w losy głównych bohaterów.

Konfrontacja dotyczy z jednej strony tego, czy Smarzowski zaproponuje coś, co da się odebrać w łączności z Weselem i Domem złym. [Tak, choć dla mnie Róża jest odrębna. To pierwszy film reżysera, do którego nie pisał scenariusza. Cenię pozostałe, ten jest najważniejszy.]

Drugi aspekt konfrontacji wymaga rozpoznania, jak się mają deklaracje twórców, oceny krytyków, komentarze blogerów etc. – do tego, co czuję ja. Tu nie ma jednej tonacji, ale (operuję pewnym skrótem myślowym): reżyser mówi, że zrobił film o miłości, krytyka podkreśla, że film zapełnia białą plamę na mapie powojennych wydarzeń (wysiedlanie Mazurów) i uderza skondensowaną brutalnością („cios w podbrzusze”). W komentarzach znajomych często pobrzmiewa nuta zastrzeżenia: „wiesz, ale gdy po raz kolejny ją gwałcą,… to już za dużo”. I czy Smarzowski przesadził czy nie, i że o miłości to wcale, bo za dużo upodleń, chuci i bólu.

[Co do mnie, wiem jedno. Opowieść zadziałała nokautująco. Wszystko po niej boli. Nie wiadomo, co myśleć. Właściwie: myśleć przez jakiś czas nie można, dopóki nie uwolnią się emocje. Żeby nie przegadywać i nie szufladkować, nie psychologizować nawet, raczej pozwolić, by to, co irracjonalne miało swoją rację bytu.]

Smarzowski opowiada realistycznie, mocniej: naturalistycznie. Oczekiwanie, że ni stąd ni zowąd pojawi się confetti z pozytywnych uczuć jest naiwne i niczym nieuzasadnione. Sentymentalizm wyrugowany bezpowrotnie. A jednak jest  to film o miłości. Inaczej nie potrafię go odbierać. Bez tej warstwy zostałaby wyłącznie ludzka podłość, głupota historii i absurd. Nie przeczę, poczucie absurdu nie opuszczało mnie podczas seansu. Przez sporą część opowieści kołatało mi w głowie: wyjechać! zostawić w diabły tę ziemię, uciec od wszystkiego raz na zawsze.

Rok 1946. Mazury. I Mazurzy, którymi pomiata historia. Rosjanom i Polakom za bardzo przypominają Niemców. Próbuje się ich „uswoić”, ale tylko pozornie. Tak naprawdę wszystko zmierza do wyrugowania ich z tych ziem. A ponieważ nie odchodzą dobrowolnie, więc uprzykrza im się życie, na potęgę. Wyjechać, uciec stąd? A niby gdzie istnieje bezpieczny świat dla żołnierza AK, który nie poddał się weryfikacji i dla Mazurki, wdowy po żołnierzu Wermachtu?

Zawieszam recenzenckie tropy, bo tak naprawdę interesuje mnie tylko jedno, mało profesjonalne pytanie: czym jest miłość? 

Ok, zawężam: jaka jest miłość Róży i Tadeusza?

Nie dojdzie, kto chciałby dociec, dlaczego w ogóle się pojawia. Dwoje ludzi („wraki”, jak mówi reżyser), którym niespieszno do uniesień. Ogołoceni, z piętnem (zwłaszcza Róża), bez przyszłości. Musiał być w nich ogromny bagaż rozczarowań. Albo nie było już nic, jak po przekroczeniu zbyt wielu granic. Wydrążeni ludzie, którzy idą za czymś, co ich budzi z odrętwienia. To może być czyjaś obecność na co dzień. Obecność, która jest ważna. A potem już kluczowa.

Tyle dzieje się wokół, tyle zagrożeń, że o miłości ani się nie mówi, ani się jej nie pokazuje. Nie tak, by przykuwała uwagę. Wszystko inne zdaje się być głośniejsze. I to też cecha tej miłości: cisza, czasem czułość spojrzeń, rozjaśniona twarz Róży. Lub to jak Tadeusz ją widzi: kobiecą mimo hańby i wyczerpania.

Miłość jest lękiem. [Wiem, że w liście św. Jana jest zapisane coś na odwrót.] Jest niepokojem o tę drugą osobę. Strachem, że coś może jej się stać, że może umrzeć.  Tu przychodzą na myśl te sceny, gdy Tadeusz powraca do domu, po raz kolejny napadniętego przez „żołnierzy”. Bezradność, gdy rozumie, że nie ochroni jej przecież przed wyrokiem (to po wizycie i diagnozie lekarza). 

Ale rewelacyjna jest również scena, gdy wybuch miny budzi popłoch w Róży, że coś niedobrego stało się z Tadeuszem. Przybiega i krzyczy na niego. Że chyba oszalał i zupełnie niepotrzebnie odminowuje więcej niż trzeba, powinien natychmiast przyjść jeść. I wrzeszczy tak po niemiecku, pełna strachu o niego.

Wizualnie najpiękniejszy jest uśmiech Agaty Kuleszy jadącej na rowerze, radość, trochę wygłup. Bo miłość jest odprężeniem, chwilą pełni w choćby nie wiem jak pustym świecie. Pływaniem łódką po mazurskim jeziorze, gdy świat wydaje się naprawdę całkiem ładny.

Co jeszcze? Jest szacunkiem. Oj, to najlepiej obrazuje epizod z wilniakami, sąsiadami, którym Róża użycza dachu. Nieszczęśliwie, bo tym razem gwałciciele zmaltretowali i Różę, i jej sąsiadkę (Kinga Preis). Mąż zarządza, że trzeba się ewakuować, bo „zepsuli mu Amelkę!”. Idzie biedaczek, za nim dzieciaki, na końcu kobita objuczona bagażem niczym wół. Mężczyzna naburmuszony, i przestraszona, Bogu ducha winna, zgwałcona Amelka. Otóż, w relacji Tadeusza i Róży jest inaczej. Z dystansu patrząc, można powiedzieć – normalnie(!), ale dla obojga, z wielu powodów, ta sytuacja jest balastem, żywą raną.

Gdy wiemy, że nie ma przyszłości, chcemy pozyskać przeszłość tego, kogo kochamy. Bezcenne staje się każde wyznanie, które w jakikolwiek sposób przybliża coś, co miało swój wpływ na to, kim stała się ukochana. Róża opowiada Tadeuszowi o kilku mazurskich zwyczajach, których przestrzegano, gdy była dzieckiem. Mówi też o umieraniu, o stołku stawianym przy łóżku umierającego (dla duszy), i o otwartym oknie, które pomaga duszy odejść.

Wysłuchałam wywiadu z Agatą Kuleszą, w którym aktorka tę rozmowę nazywa sceną miłosną. Ja to tak właśnie czuję. Co więcej, scena wybrzmi w pełni dzięki kilku słowom i gestom, które nastąpią później. Niezwykłe jest to, w jaki sposób Smarzowski połączył tak różne rejestry, w moim odczuciu bezkolizyjnie. Ból, cierpienie duszy, podłość świata, okrucieństwo i brud historii z jednej strony. Z drugiej – coś głęboko ludzkiego, co ocala. Dla mnie kwintesencją delikatności i bólu miłości, czymś kruchym i mocnym jak tarcza jest scena, w której Tadeusz (wspaniały Dorociński) czyta fragmenty książki „duchowej”. Są takie dziwnie piękne księgi, niedzisiejsze, opisujące życie duszy. Ta chyba jest czymś takim właśnie.

Mam w głowie jeszcze kilka scen, które pamiętam, bo chcę pamiętać. Nie zapominam, że wokół ziało grozą, od tego przecież zaczęłam. Upiornie rozklekotana rzeczywistość to plan pierwszy. Miłość rozgrywa się w głębi. I ma wpływ na to, co z człowieka się wydobywa. Nie wiem, czy ma ona moc unieważnić absurd świata. Chyba nie. Ale bez tej soli byłby on nie do przełknięcia.

„A wszystko to pod niebem z natury bezniebnym”. [Widok z ziarnkiem piasku]