fugazi (wilk z wall street)

Wilk z Wall Street, reż. Martin Scorsese, USA 2013

„- Wiesz, co to jest fugazi?
– Lipa.
– Fu-gah-zi, fu-gay-zi, czyli ściema, pic na wodę”.

Nowojorska knajpka, gdzie przy stoliku maestro wtajemnicza adepta. Jordan Belfort (Leonardo DiCaprio) jest początkującym brokerem, Mark Hanna (Matthew McConaughey) to wyluzowany, cyniczny szpaner. Piękna scena! Mistrzostwo McConaugheya, wystukującego swoiste mruczando i z uśmiechem filozofa objawiającego elementarne reguły gry. Brak skrupułów przy drenażu kieszeni klientów. Narkotyki, by nakręcić haj intelektu. Seks dla odreagownia napięcia w ciele. Psychosomatyczny savoir vivre. Popisowy epizodzik. Ale cichutki DiCaprio (z rozrośniętym apetytem na kasę), onieśmielony, lecz podrajcowany i pytający nieśmiało: czy używki nie przeszkadzają w pracy? – też zapada w pamięć.

Wilk z Wall Street. plakat

Zaczyna się jazda bez trzymanki (bez zasad, bez hamulców, bez refleksji).
Z hiperspożyciem i megaodlotem.
Z „towarem” w ilościach hurtowych. Dużo dragów, ekscesów i przekrętów. Łukasz Muszyński na FilmWebie (dobra recenzja) nazywa ten świat „królestwem zwierząt w rui”, a sam film brokerską wersją Chłopców z ferajny. Dodajmy: to komedia! Choć rzeczy same w sobie śmieszne nie są.

I za jedną z głównych myśli po seansie uważam tę o niesamowitej sile perswazji (gra aktorska, tempo i ton), która hibernuje refleksje. Scorsese nie tylko trafia tym filmem do czołówki niegrzecznych tytułów, ale bez najmniejszej dozy moralizatorstwa pokazuje, jak łatwo się wkręcić. Widzieć żenadę, ale bić brawo dla stylu. Rozumieć, że by mieć, trzeba komuś zabrać, ale zapominać o wydrenowanych w okamgnieniu. Nie mieć złudzeń, że zachłanność może cokolwiek naprawdę dawać, ale uśmiechać się na widok nonszalancko rozrzucanych zielonych banknotów. Można widzieć w Jordanie Belforcie żałosnego kabotyna i nie móc oderwać oczu od wcielającego się w tę rolę DiCaprio. 

Grany przez niego Jordan Belfort to postać autentyczna. Ambitny typ. Zaczynał od zera, bez rodzinnych koneksji. Na przełomie lat 80. i 90. zdobył licencję maklera dzień przed krachem na giełdzie. Porażka stymuluje sukces. Swój dom maklerski (Stratton Oakmont) stworzył, przekształcając giełdę spółek groszowych. Sedno operacji polegało na sprzedaniu klientom nic niewartych akcji za niską cenę, ale z wysoką (50%!) prowizją. Kto umie wykreować popyt, ten zyskuje. Innowacja Belforta, która przyniosła mu prawdziwe kokosy, opierała się na dotarciu do bogatych inwestorów. Trzeba było oferować im poważne akcje, ale nic nie stało na przeszkodzie, by dorzucać w pakiecie ofertę akcji śmieciowych (tych, na których klient straci na pewno, a makler zawsze zyska). Nazwano to techniką „Kodak pitch” (Kodak na przynętę, śmieci w aneksie). Sława fałszywego Robin Hooda, który zabiera bogatym, daje swoim, przyciągała ryzykantów. Margines działań nielegalnych był szeroki jak wezbrana rzeka. Co doprowadziło do więziennej odsiadki, a przedtem do spektakularnej gry z prawem i konkurencją. Belfort – jak kot – ma siedem wcieleń. Siedem znaczy nieskończenie wiele. Dziś jest cenionym trenerem sprzedawców. Niższe loty, ale wciąż nie brakuje chętnych, by uczyć się u mistrza przekrętu. Biografia, która porusza wyobraźnię, a wyobraźnia hollywoodzkiego scenarzysty operuje paletą insywnych barw.

Wilk... Leonardo DiCaprioDiCaprio jest genialny.
Film ma wiele mocnych stron, ale świeżo po seansie w głowie szumi aktorstwo Leonarda. Poniżej kolaż kilku moich ulubionych scen – czytelny dla tych, którzy Wilka… już widzieli.

Najpierw szopa, bez komputerów, z której maklerzy wydzwaniają do listonoszy z wiadomą ofertą. I Jordan przy słuchawce (pozostali z wrażenia odkładają własne). Oferuje śmieć niczym złotko w celofanie. Mnie przechodzi dreszcz, by nigdy nie wierzyć sprzedawcom. „Listonosz” (chodzi o kategorię ubogich klientów) kupuje za wszystko, czym dysponuje. Widok miny współmaklerów – bezcenny.

Dalej: rozmowa z agentem FBI na jachcie. Belfort skąpany w luksusie, usiłujący wzbudzić zaufanie cnotliwego agenta, który podejmuje grę i nie da się osądzić, kto kogo bardziej nabiera. Dla tego dialogu, warto powtórzyć seans.

DiCaprio jako gość z charyzmą. Sama już nie wiem, czy mam mówić, że on tak gra, czy że naprawdę tę charyzmę w sobie nosi. Jego Belfort jest ćpunem z fantazją, obsadzonym w szeregu komicznych scen. Ale gdy w kryzysowym momencie staje naprzeciw wpatrzonych w niego maklerów, którym szefuje, staje się mistrzowskim retorem. Ja wiem, że Amerykanie mają to wpajane od dziecka: sztukę autokreacji i przemawiania do wspólnoty. Na ogół twierdzę, że na mnie by to nie działało. Tu jednak mogę przynajmniej zrozumieć, dlaczego działa. W ogóle: choć komediowa konwencja filmu operuje przerysowaniem, jest też wnikliwie demaskatorska i celna.

Wreszcie: sekwencja z narkotykami. Jordan i Donnie są w impasie, na pociechę biorą ponoć legendarnie mocne piguły. I nic. Mija kwadrans, drugi, trzeci, czwarty, i nic. Ale nadszedł moment, gdy jednak coś. I to, w jaki sposób DiCaprio gra pełzającego kierowcę z językową afazją, to jest  crème de la crème Wilka z Wall Street. Białe ferrari mknie, lawirując, niczym sterowany boskim zamysłem celnie wymierzony pocisk. Choć, gdy z chorej jaźni zdejmie się jedną warstwą i kolejną, to zdarzenia odzyskują alternatywną wersję. Można powiedzieć, że gra aktorska ma wiele aspektów i niekoniecznie najwyżej cenić takie spektakularne wygibasy. Jasne, prostota pozostanie szczytem wyrafinowania. Ale DiCaprio w roli Belforta na haju działa oszałamiająco.

***

Podobno percepcja filmu ostyluje między skrajnościami, do mnie dotarły zachwyty, wręcz peany na cześć reżysera. Jeśli więc mówią, że to jeden z najlepszych tytułów Scorsese`a, to jest powód, by osobiście to sprawdzić. Dodatkowym argumentem niech będzie kontekst, w jakim Wilka z Wall Street można osadzić. Z jednej strony Ziemia obiecana, z drugiej Tarantino!

Triumwirat golców, którzy nie mając nic, „mają w sam raz”, aby osiągnąć wszystko („zbudować fabrykę”) rozgrywa się w XIX-wiecznej Łodzi, gdy pieniądz przewartościowuje dotychczas obowiązującą etykę. Może nie na taką skalę jak w Nowym Jorku sto lat później, ale chodzi o to samo. Pieniądze trzeba kochać bardziej niż zasady, to cudowny katalizator wszelkich karier. Tyle że świat Wajdy (ściślej: Reymonta) ma jednak wciąż czytelne punkty odniesienia. Borowiecki jest cynikiem, lecz jego ojciec, narzeczona Anka, nawet Maks Baum (ogniwo trójcy) są ludźmi honoru. Są tu tacy, którzy strzelą sobie w łeb, gdy zawiedzie ich fart (Trewiński, czyli Łapicki), choć bardziej giętkie karki nagięłyby się do nowych trendów. Scorsese ten równoległy świat unieważnia.

I tu – do opisania Wilka z Wall Street – przychodzi w sukurs Tarantino. Beczka przypraw: przekleństwa, nagość, żądze i przyspieszenie obrotów: tu wszystko ma tempo galopu. Akcja, montaż, wir pieniędzy. Od Tarantino zapożyczony (?) jest również żywioł parodii i groteskowość postaci. Garstka tych, z którymi Belfort rozkręca swoją firmę to skończone łapserdaki, banda frajerów, z których co jeden, to mniej rozgarnięty. Widać nie trzeba używać obu mózgowych półkul, by coś osiągnąć. Może nawet się nie powinno. Im bardziej ograniczymy przestrzeń, która wyznacza cele, tym mniej rozpraszających wątpliwości. Tarantino moralistą nie jest. Scorsese… morały zostawia za drzwiami, ale one chyba jednak wskakują przez okno. Po seansie. Diagnoza świata i temperatura ludzich żądz nie stygnie w sosie komedii. Bardzo intensywnie ten komizm przyprawia.

***

Oczywiście, gdy ktoś ma fazę na Domek na prerii, to po Scorsese wyjdzie znokautowany. Niemniej warto(!) przeżyć trzygodzinny seans z Leonardem, wśród szelestu pieniędzy, na 50-metrowym luksusowym jachcie, na sali maklerskiej z opętanymi użytkownikami telefonów, którzy raz po raz zamierają, by wejść w trans spotkania z charyzmatycznym przywódcą. 

Fugazi, wielka ściema, którą wprowadza się w obieg niczym ersatz na głód sukcesu. Ściemą są śmieciowe akcje i grubsze malwersacje, i ułuda kolorowego życia, i wykreowany w nas sztucznie popyt na bajeranckie życie. Co do wniosków, jakie wyciągnie widz: niechby zbyt wielu nie uczyło się rzemiosła Belforta zbyt dosłownie. Ale z pewnością każdy z widzów  przyswoi sobie elementarną sztuczkę – jak sprzedać długopis! ;)

31 komentarzy do “fugazi (wilk z wall street)

  1. PawełW

    Świetnie to Tamaryszku ujęłaś: „jazda bez trzymanki”. Bardzo ostra. I do tego świetnie się przygotowali wszyscy Aktorzy. Wg. mnie nie tylko DiCaprio. On gra pierwsze skrzypce ale Orkiestra jest znakomita. I grają w nieprawdopodobnym tempie – na pełnym gazie.
    Jeżeli chodzi o sceny mnie zapadła w pamięć ta chyba najskromniejsza, kiedy to ‚cnotliwy’ Agent FBI wraca metrem po pracy do domu. Patrzy na szarych ludzi siedzących obok i naprzeciwko. To takie holliwoodzkie: dzielny szeryf zrobił swoje i może odpocząć. Wymowna scena.
    Mały smaczek: fugazi to również powiedzenie z wojny wietnamskiej, świetnie pasujące do fabuły: „Fucked Up, Got Ambushed, Zipped In-spieprzyli, dali się złapać, zamknęliśmy ich”.
    I drobna errata: DiCaprio na prochach kasuje białe Lamborghini Countach choć pojawia się również w białym Ferrari Testarosa. A to taka ‚męska’ uwaga :)

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Ups… ale zapamiętałam, że biały! Czyli zasadnicza rzecz jest ujęta prawidłowo. ;)
      Rozszyfrowanie skrótu zasługuje na słowa uznania. Mam nadzieję, że ściema wciąż zostaje ściemą.
      I prawda z tą orkiestrą. W ogóle, w tym filmie tyle sie dzieje i w tak zakręcony sposób, że nie wiadomo, o czym pisać, a co sobie odpuścić. Roller coaster!
      A propos „orkiestry” aktorskiej: fosforyzujące bielą zęby Donniego (i łykanie rybki), przesłuchanie starych pracowników Stratton Oakmont i ich upieranie się na różne sposoby, że nic nie wiedzą (np. Azjata, podjadający komisji zakąski), tata-choleryk, urągający światu i przymilnie odbierający telefon, kapitan jachtu lekko oponujący, by nie kursować w szkwale do Monaco… etc.

  2. buksy

    Właśnie byłam w momencie rozterek czy iść czy nie iść kiedy trafiłam na Twoje Tak ;). Dokładnie nie czytam wszystkiego, wrócę, jak będę po seansie. Ale serio, trzy godziny? Znaczy trzeba wałówkę wziąć.

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      ;) Pewnie będzie pod ręką Cola i popcorn, ale nie polecam. Ostrożnie z wałówką: można ugryźć i zapomnieć przeżuć. ;)
      Czas się nie dłuży. Mam bardzo pojemny kinowy gust. Serce mnie prowadzi do filmów prostych, bez fajerwerków. Jak ten chasydzki (Wypełnić pustkę) czy arabski (Dziewczynka w trampkach). Ale lubię też eksperymenty czy -tak jak tu – dobre filmowe rzemiosło. To jest Hollywood. W swym odświętnym wydaniu. Daj znak, jak przeżyłaś seans. :)

  3. buksy

    tamaryszku: dam znać, ale eksperyment zostawię na następne weekendy, bo po tym jak ostatnio omal nie zostałam starowana przy wejściu do kina obiecałam sobie, że nie będę już więcej chodzić na seanse w czasie okołoświątecznym ;)

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Rozumiem. To znaczy nie rozumiem tego tłoku poświątecznego. Ale przesunięcia jak najbardziej. Gdyby się udało zmieścić w czasie dystrybucji kinowej, to i tak będzie dobrze. Trzeba mieć priorytety: nie pozwólmy się stratować. ;)

  4. czara

    Akurat dziś starałam się bronić trochę Di Caprio przed D., który upiera się, że Di Caprio gra zawsze jedną i tę samą rolę. Jeśli zaręczysz, że ten film mógłby go wyprowadzić z błędu to przeżyłabym nawet te trzy godziny ;)

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Konfuzja.
      Bo jednak muszę przyznać, że DiCaprio jest … mało francuski. W dodatku gra nieokrzesańca, o duszy spieniężonej na amen. Ale talent i charyzmę ma bez wątpienia. Może to coś zmieni, jeśli dodam, że w Wilku… gra również Jean Dujardin (Szwajcara, żeby nie było nadto parysko). Zawsze też można spróbować wabika na Lamborghini i jacht. Gdyby aktorstwo okazało się niewystarczające. ;)
      A serio: obawiam się, że D. roztacza nad Tobą parasol ochronny. Kobiet w tym filmie mnóstwo, ale z lupą by szukać damy. Może to to?

    2. PawełW

      Tamaryszek napisał: „Zawsze też można spróbować wabika na Lamborghini i jacht” a ja bym dodał: panienki, kobiety i w ogóle cały piękny fragment rodzaju ludzkiego…. I nie przeszkadzają w oglądaniu ;)

    3. czara

      Tamaryszku, to jesteś mi winna teraz dużą gorącą czekoladę! Nie wiem czy nie wyraziłam się jasno, ale to nie D. trzeba było zwabić do kina, bo zarówno on, jak i nasz towarzyszysz kuzyn byli już skuszeni samym tematem, tylko mnie! I tu wabikiem była… Twoja recenzja. I chęć udowodnienia, że DiCaprio gra kogoś innego niż ostatnio.
      Dla cholernego DiCaprio oddałam więc trzy godziny z życia ;) Z całym szacunkiem dla Scorsese ale przy tej, przecież mocno przewidywalnej historii, dwie godziny góra by mu starczyły. Miałam często wrażenie dreptania w kółko i poczucie oglądania tych samych scen, słuchania tych samych speechy (speechów?). Zmęczyłam się. Na wspomnianej przez Ciebie rozmowie z agentem FBI trochę się już wyłączyłam, a opisywana scena powrotu do domu samochodem na totalnym haju… Powiedzmy – nie moje poczucie humoru (bardziej śmieszna już była scena następnego dnia, kiedy policja pokazuje mu stan samochodu).
      A, do Pawła W., „cały piękny fragment rodzaju ludzkiego”, owszem, miły dla oka, ale nawet dla moich męskich towarzyszy nie wystarczył, żeby przesłonić niedostatki filmu. Jak dla mnie zbliżenia na wielkie, okrągłe zadki też po którymś razie zaczynają nużyć.
      Podobała mi natomiast .się satyra i groteska na atmosferę korporacji „młodych wilków”.

      A gdy już wreszcie po seansie mogłam zapytać D. czy nie zmienił zdania o DiCaprio (albo o obsadzających go w zbliżonych rolach reżyserach), usłyszałam „Ale to przecież był komediowy Wielki Gatsby”. I chyba coś w tym było.

    4. tamaryszek Autor wpisu

      Ok., czekolada jak najbardziej. :)) Przy najbliższej okazji.
      Puenta mnie rozbroiła. Co prawda nie widziałam Gatsby`ego, ale to nokautująca konkluzja.;)

      Wracam jednak do tego, że gra Leonarda była w punkt i Wilka… bronię, choć oddalając się od seansu wielu atutów już nie czuję.
      Jasna sprawa, że mnie ani nie kręciły panienki, ani dragi, ani nawet pieniądze. Więc nie wpłynął film na zmotywowanie mnie do czegokolwiek. Czy był mocny poznawczo? No, ciekawie ujął środowisko i mechanizmy (w sumie proste jak te żądze, które budzą). Chyba będę się trzymać tego, że tempo jest walorem i że czuje się pęd wirowania, nawet gdy samemu nie jest się podatnym na marzenia o karierze na giełdzie. Wkręcasz się i widzisz, jakie to łatwe, jak powszechnie akceptowalne, jak bez rozterek hamletycznych pieniądz wyznacza cel i przechodzi metamorfozę w to, co powszechnie wydaje się jego ekwiwalentem. Bo kto ma kasę, ten ma duży dom, jacht, ekstra wóz, panienki i wspomagacze.
      Proste jak cep. I ma takie być. Primo, bo rzeczywiście tak działa zbiorowa wyobraźnia. Secundo, bo to komedia.

      Mnie bawił, ale Twoje veto ma wartość przestrogi, by niczego nie zakładać. Komedia jest zawsze ryzykiem. Bo nie ma docierać do nas po jakichś przemyśleniach, tylko w chwili wchłaniania. I albo komizm działa albo nie.
      Scena z jazdą na haju (właściwie sekwencja) zaczyna się od łykania a kończy na porannym ogarnięciu skutków. ;)

    5. czara

      Właściwie trafiłaś w dwa punkty, które pewnie potęgują moje obiekcje wobec tego filmu. Po pierwsze: komedia – ja mam coś z poczuciem humoru, często amerykańskie komedie mnie po prostu nie śmieszą. Tu i tak nie było źle, ale też bez rewelacji.
      Po drugie: rytm – mój mózg nie przetwarza tylu bodźców na raz, w których lubują się amerykańscy filmowcy. Po prostu wyłącza się, a szybkie tempo mnie gubi i nudzi. Teraz też myślę, że może zbyt barokowy ten film, dla takiego miłośnika spartańskiej surowości kinematograficznej.
      A DiCaprio warto bronić, bo naprawdę jego gra była na wysokości zadania.

    6. tamaryszek Autor wpisu

      Ja się z pewnym niepokojem przyglądam własnym rozbieżnościom. Przecież zachwycam się takimi snujami, w których programowo nie dzieje się nic. Mogę wgapiać się w bezruch i jeszcze się wewnętrznie ożywiać. I nie deklaruję się jako amatorka komedii. A mimo to…
      Oby nikt mnie nie zgłosił do kliniki na obserwację. Czy mnie nie pożera od wewnątrz paradoks. ;)
      Dobrze, że choć z DiCaprio mam wycenę wytrzymującą próbę. ;)

      A tak bardziej serio o Wilku…
      Są takie sceny, które gdy świecidełka opadną, zioną pustką (w sensie: przerażają). Na przykład gdy kobieta pozwola się ostrzyc na łyso dla dziesięciu tys.$. Żałosne. Albo gdy rzuca się karłami w tarczę. I dla asekuracji przed oskarżeniem, krzyczy się: jesteś jednm z nas. Mocne przekroczenie granic. Póki wiruje film, póty nie wysiadam z karuzeli.

  5. janek

    Muszę prędko sprawdzić, kiedy to ja mam następny zjazd, żeby mi premiera za daleko nie uciekła ;). No bo ja też jestem miłośnikiem spartańskich surowości w kinie i lubię różne snuje (jednak dobrze, żeby się co nieco w nich działo, bo inaczej od razu odpływam), ale z drugiej strony lubię się też wyśmiać i to zdrowo. I ciekawe, czy DiCaprio mi to zapewni? Tak czy inaczej mowa jest o filmie typowanym przez wielu do najlepszej trójki tego roku, więc, kurde blaszka, nic tylko trzeba się dać pożreć temu Wilkowi :).

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Kurde blaszka???!! Czytasz może Zupę z gwoździa? Hi, hi, blaszka rulez!
      Janku, sprawdź czym prędzej. Entuzjazm zobaczenia najlepszego filmu roku lekko ostudź. Zresztą, rankingi zestawiające różne kategorie (wagę ciężką i kogucią czy piórkową) nic obbiektywnego nie mówią. Twój osąd wiele nam da. Wiemy, że DiCaprio nie jest Francuzem (może nawet nie ma żadnego francuskiego przyjaciela i dlatego nie zna czarowych subtelności i sceptycyzmów). Wiemy, że role mu się trochę powtarzają. Wiemy, że prawie nie schodzi z ekranu. Tylko nie wiemy, czy on działa. Czy działa na Ciebie. I do tego potrzebna jest empiria. ;)

  6. Stanisław Błaszczyna

    „Póki wiruje film, póty nie wysiadam z karuzeli.”

    I tu leży pies pogrzebany – uderzyłaś w sedno.

    Niesamowitym sukcesem Scorsesego jest to, że film cienki jak studolarowy banknot, płytki jak zawieszenie Lamborghini, amoralny jak chciwcy i oszuści z Wall Street, próżny jak jacht z helikopterem na dachu, wulgarny jak dmuchanie przez rurkę haszyszu w odbyt prostytutki, głupi i okrutny jak rzucanie karłami w tarczę, potrafi tak przykuć naszą uwagę a nawet nas rozbawić.
    Dlaczego? Może dlatego, że grzeczne dzieci (widzowie) lubią niegrzeczne bajki, a i niegrzeczne są też w swoim żywiole? Bo wszystko kładziemy na karb konwencji?
    Co może usprawiedliwić to, że film Scorsesego się nam tak podoba? Może to, że na karuzeli nie ma czasu na refleksję? Bo kiedy błędnik zaczyna szaleć, przestajemy być sobą – czyli osobą myślącą? A może wręcz przeciwnie: ujawnia się wtedy coś, co leży gdzieś w sednie każdego z nas, a do czego na trzeźwo nie chcemy się przyznać – może nawet sobie tego nie uświadamiamy?

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      :) Zgrabnie ująłeś ten dylemat. Prostactwo, chciwość, manipulacja, rozpusta na ekranie, a nas to rajcuje. Dziwne. Nawet przerażające, jeśli to właśnie dlatego, że zdejmujemy maski i odsłaniamy prawdziwe pryszczate twarze i skarlałe dusze. Moja odpowiedź też kończy się znakiem zapytania.

      Ale krótkie dopowiedzenie najpierw.
      Oddalam się od seansu i zauważam, że wirtuozeria gry nie wraca w myślach zbyt intensywnie. Po głowie chodzi mi raczej niepokój tego filmu. Bo to jest tak, że Scorsese nie osądza, nie moralizuje, nie pozwala się zastanawiać nad niesmacznościami. (może ktoś się gorszył i snuł refleksję – ja nie miałam czasu). Styl a la Tarantino (w Bękartach… też przegięć było co niemiara, lecz nie potrzeba kruszyć kopii o prawdę historyczną czy brutalność gry). U Scorsese`a pieniądze są ekwiwalentem wszystkich dóbr.

      Przecież jednak: balony są przekłute. Nie tyle w intrydze. Tu zawieszenie – kto wie? – może jeszcze Belfort siły odzyska i wejdzie na szczyt. Ale właśnie w diagnozie. Świat prostych (prostackich) mechanizmów. Oszustwo. Egoizm. Chciwość. Brak umiaru. Komedia, ale z sensem. Siła w tym wirze. I w tym, że nie ma morału. Z morałem byłoby do bani. No taki świat, tacy my.
      Przypominam sobie tę scenę, gdy Donnie spotyka Belforta w barze i pyta: jak to jest, że mieszka pan u mnie w bloku, a jeździ takim autem!? (żółte) A jak zobaczy kwit wypłaty, zostawia wszystko i idzie za nowym mistrzem niczym apostoł za Jezusem. Przymierzam dla kontrastu.

      Sedno: do końca się nie wyprę, może jakaś rozpustna dziewucha we mnie siedzi. Choć mi się nie zdaje. Mnie zamurowywały z wrażenia popisy aktorskie. Wiem, że „popisy”, ale wciągały. Może Scorsese nas chwycił za gardło i pokazał osad, wprawił w nudności, jak po zbyt długim kursie na karuzeli?

      Pozdrawiam serdecznie. :) Dawno nie rozmawialiśmy. :)

    2. Stanisław Błaszczyna

      Sęk w tym, że każdy film Scorsesego był moralitetem (tutaj kłania się jego katolickie wychowanie). Może i „Wilk” jest – tyle, że takim a rebours? Bo ten film to przecież gejzer grzechów ;)

    3. tamaryszek Autor wpisu

      Gejzer, gejzer. Siódemka w komplecie, a może i coś w dostawce. Akcent na „nieumiarkowanie…(we wszystkim)”. Jakie różne rzeczy mogą wyrastać z katolickiego pnia. Pochwała różnorodności.

    4. tamaryszek Autor wpisu

      Kontaminacja. ;)
      Różnorodność łodyżek wyrastających z katolicyzmu skojarzyła mi się dobrze. Ale jeśli zabrzmialo jak pochwała Siedmiu Głównych, to niechcący lub z bezmyślnego rozkojarzenia. Wycofuję. ;)

  7. Pingback: Gwiazdy | gdybymbyłaktorem

    1. tamaryszek Autor wpisu

      Hmmm…na pewno nie jest to film podobny do tych, o których pisuję (najczęściej). Myślę, że jeśli sę czepiać, to o to, że brak subtelności, prostoty i wyważenia. No, brak. Ale tak właśnie ma być. Taki jest Jordan Belfort, taki jest nerw konsumpcyjnego życia. Jedni marzą, innym się spełnia. Przecież, że nie o wizualizację własnych pragnień chodzi. Brak pozytywnych wzorców (chyba że ten nieborak z FBI). Już wcześniej o skarykaturyzowaną, sformatowaną populistycznie wizję kariery – skuteczną tym bardziej, im mniej hamletyczną (czy po skandynawsku rozsądną).

      Nie taki płaski film, choć świat jak najbardziej. Oj, zrzucam na Scorsese`a ewentualne emocje niedosytu.
      Pozdrawiam, u nas też coraz zimniej.

    2. szwedzkiereminiscencje

      mnie ten film rozczarowal – choc po prawdzie za scorsese nie przepadam. dla mnie nie j jaks fikcja, tylko przedstawia generacje, z kt mam sluzbowo do czynienia. z moich obserwacji i doswiadczen wynika, ze pieniadze nie nobilituja czlowieka i jak nieciekawy typ zostanie bogaty, to bedzie taki sam nieciekawy – zazwyczaj. duzo lepsza i zniuansowana byla jasmine! agent FBI pokazany jako loser. j tyle ciekawszych – moze nie tyle filmów – co seriali, jak np.boardwalk empire czy homeland. pokazuja pieniadze i wladze, wraz z konsekwencjami; przy okazji oferujac ciekawa galerie postaci (nie zawsze sympatycznych). moze scorsese chcial tych wilków zdemitologizowac?

    3. tamaryszek Autor wpisu

      :)) M., ja bym obstawiała tę opcję. Tę demitologizacyjną. Albo dwubiegunową: mit kariery i szampańskiego życia, a w aneksie rozbicie mitu na drobne szkiełka.
      Bo przecież trzeba by wyłączyć receptory, by oglądać tę historię w skali 1:1. I w tym tkwi przewaga Wilka… nad super serialami czy wspomnianą przez Buksy Chciwością. Tu mamy inny odbiór.

      A swoją drogą, na ogół, te prostsze i psychologicznie prowadzone fabuły są mi bliższe.

    4. szwedzkiereminiscencje

      pewnie masz racje! a z plaskoscia filmu mialam na mysli nie tylkoplaskosc przenosna, ale tez linearna konwencje plastyczna – to taki komiks. szczególnie, jak di caprio zjadl przedatowane tabletki i go pokrecilo ;-)

  8. buksy

    Obejrzałam, nie było źle, widać ze Di Caprio znaczniej lepiej się tu, niż w Gatsbym bawił. ALE jednak było to za jednostajne (jak długo można się gapić na kotłowaninę nagich, nawet i zgrabnych, ciał, na pewno nie 3 godziny), za płaskie i monotematyczne. Tłum był w sali kinowej dziki, ale i tak mam wrażenie, że Ci co film kręcili mieli większą frajdę, niż Ci co się na ich balangi patrzyli. Może nie jestem tak całkiem zachwycona, bo jakieś dwa lata temu widziałam film na podobny temat, pt Chciwość (Margin Call) i wydaje mi się, że tam problem był trochę lepiej, sprytniej i dogłębniej przedstawiony.

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      :) Włóżmy to na konto „warto było”. ;)
      Gdy z dystansu (czasowego) bronię tego filmu, to jest mi trudno znajdować nowe argumenty. nadal twierdzę, że ok. Ale nic mi już w głowie nie wiruje. Za wirem nie tęsknię. Zostały wrażenia bez podbudowy transu. Znam Margin Call! Oj, świetny Kevin Spacey. I cała obsada zresztą. Giełda, pokazana bez blichtru, z obłędem pogoni za zyskiem, ale i z poczuciem przyzwoitości. Toast za labradora!

      Ciut można było skrócić Wilka…, bo powtórzenia jak najbardziej. Ale dopóki nie gubiłam rytmu, nie przeszkadało mi to.

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.