Archiwa tagu: Gabriela Muskała

FUGA

Trudne powroty. Niemożliwe. Jak wejście do rzeki, która już nie jest tą, co niegdyś. Może się zdawać, że wodę, która napłynęła, da się oswoić, traktować jak dobrze znaną. Ale Heraklit miał rację. Bo od nowych fal, my sami jesteśmy inni. Albo niezależnie od nich.

Fuga – z włoskiego znaczy „ucieczka”.  Tu sprawdza się w znaczeniu: ucieczka od dawnej siebie, od formy, z której się wyrosło (wypadło), od przeszłości.

Fuga – jako termin muzyczny – oznacza polifonicznie nakładające się wersje jakiegoś tematu. Tu (zdanie z plakatu): – „Jesteś tylko jedną z wielu wersji siebie”.

Fuga – z niemieckiego – to w budownictwie szczelina między płaszczyznami lub spoiwo, które ją wypełnia. Tu: łączenie prześwitów pamięci w całość, już nie jednolitą, lecz zafugowaną.

Tytuł – klucz. Przy czym tym najdosłowniejszym odniesieniem jest zaburzenie psychiczne: fuga dysocjacyjna. Zjawisko podobno nie tak rzadkie, którego przejaw zainspirował Gabrielę Muskałę do stworzenia scenariusza. Telewizyjny program o zaginionych, kobieta z amnezją na kanapie w telewizyjnym studio. Telefon od widza, który ją rozpoznał i zaświadcza, że jej przeszłość istnieje, że ma męża, dzieci, jakiś świat, który unieważniła amnezja. W filmie to postać Kingi-Alicji. Scena jest jedną z tych zapadających w pamięć: pustka w oczach, lęk w chwili przyłapania, poczucie bycia w potrzasku. Jaka przeszłość?! Jest tak, jakby ktoś wciskał ją w obcą tożsamość. Nie ma ochoty rozpoznawać w obco wyglądających ludziach swoich bliskich – ojca, męża, syna. Nawet jeśli przypomina się inicjał imienia, kod PIN dawnej karty kredytowej, dziecięca zabawka czy rozmieszczenie instalacji elektrycznej w domu.

Czytaj dalej

Moje córki krowy

Taki początek filmowego roku, że trudno będzie przebić. Nokaut. W uszach gra mi piosenka Piotra Bukartyka (Kup sobie psa), która kończy film. Jest niby o czym innym (o telefonie od kogoś, kto kiedyś odszedł, a teraz chciałby z tobą pobyć, trochę nie w czas), lecz trafia w punkt. „Dzwonisz bo nie najlepiej ci ze sobą…”. Lecą napisy końcowe i amatorski film z kasety VHS. Młodzi rodzice, dwie figlarne dziewczynki. Całe życie przed nimi, tam – na tym filmie z rodzinnego archiwum; bo ten właściwy film jest o tym, że więcej już za nami, drogi dobiegają do mety. Dlatego chce się dzwonić, by trochę „pobyć” i się ogrzać, mimo że trudno ułożyć się i zgrać. Zwłaszcza z kimś, kto kiedyś był bliski lub kto mógłby być, bo jest rodziną.
Moje córki krowy
Czterdziestoletnie siostry, tak różne, że chyba podmienione. Starsza – samodzielna, racjonalna, serialowa aktorka, samotnie wychowująca córkę-studentkę, bez szczęścia do facetów, To Marta grana przez Agatę Kuleszę. Druga – rozchwiana, emocjonalna, infantylna, z kompleksem tej młodszej-głupszej i z mężem nieudacznikiem. To Kasia, czyli Gabriela Muskała. Obie świetne, moje ulubione. Jednocześnie śmieszne i złamane bólem. Kontrapunkt śmiechu i dławiącego żalu jest w filmie tak wyrazisty, że nie sposób od tego nie zacząć. Ten splot jest pomysłem na całość. Świadome zderzanie tragizmu z komizmem, empatii z niedojrzałością, tego, co w nas czułe z tym, co egocentryczne.

Dojrzałym być niełatwo, zwłaszcza wobec niespodziewanej próby o randze ostatecznej. Choroba rodziców to jak uderzenie kilofem w fundamenty. Mówisz: sprawdzam. I nic ci się nie zgadza, nic nie jest solidne. Jeśli kierujesz się w życiu rozumem (Marta), to zaskoczy cię absurd. Jeśli słuchasz emocji (Kasia), to skierują cię na manowce. Stracisz dużo, aż będzie się zdawało, że wszystko, a mimo to coś zyskasz. Zysk zawsze jest możliwy, choć pokazać wiarygodnie proces utraty i wzbogacenia to coś piekielnie trudnego. Moje córki krowy są pod tym względem ok. Owszem, mają rację ci, którzy mówią, że to film „prorodzinny”, bo siła więzi ogromna. Ale nic nie jest dane ot, tak. Ani w relacjach między siostrami (odmienność, zaszłości, żale, osobność), ani w relacji między każdą z córek a ojcem czy matką (jak zawsze: miłości za mało lub nie taka). Między rodzicami też nie wszystko było lśniące, nawet jeśli Kasi się zdaje, że tata wzrusza się jak Romeo. Toksyny można zbierać chochlą, pełen gar. Odtruwanie idzie z wolna i nieporadnie. I nie wygładzi się chropowatości do końca. Ale ta scena – pod koniec – gdy ojciec chodzi wśród drzew, a Kaśka z Martą siedzą na ściółce i mówią to samo, choć inaczej, to jednak jest piękne. „Moje życie to porażka”. „No, a moje to sukces…”. To sobie trzeba powiedzieć na półmetku. Najlepiej z dystansem.

Są w Moich córkach krowach ważne rozmowy, ale siłą filmu są mikrosytuacje. Kalejdoskop scen toczących się rytmem wyznaczonym przez awaryjną sytuację. Nawet te poważne wyjaśnienia (np. gdy Marta mówi ojcu o terapii, której potrzebowała, by uwolnić się od jego apodyktyczności) przerywa scena w tonacji odmienna. Przez chwilę intensywnie dotykamy rany, by natychmiast wskoczyć w coś, co jest naturalnie zabawne. Podziwiam scenarzystów, wyczucie tych przejść jest niesamowite. I z jednej strony – opowieść jest spójna, wszystko się super zazębia. A z drugiej – mam w głowie dziesiątki zapamiętanych epizodów. 

To, co mnie frapuje już poza seansem, to pytanie o autobiografizm. Historia opiera się na doświadczeniu reżyserki, która pracę nad filmem nazywa twórczą terapią. Oczywiście, zaznacza: tyle jest przekształceń, że nie należy sięgać po wytrych biografizmu. Poza tym forma tragifarsy ma w sobie siłę cudzysłowu. Ale wiadomo: Marta przypomina Kingę Dębską, córka reżyserki gra córkę Marty, wyroki medyczne, z którymi trzeba się było zmierzyć, są analogiczne. Podobno siostra realna nie rozpoznaje się w tej wykreowanej, co może być istotnym wentylem w konfrontacji życia z opowieścią. Interesuje mnie to ze względu na ryzyko i odwagę związaną z taką odsłoną. Jedno i drugie: odwaga i ryzyko.

Na przykład komizm – dany jest szczodrze wszystkim postaciom. I prostackiemu szwagrowi (nie można przegapić Dorocińskiego w takiej roli!) i ojcu, który gubi się dramatycznie i zabawnie (Marian Dziędziel – świetna kreacja) i obu siostrom. Ale jednak bardziej Kasi. Marta bywa zabawna błyskotliwie. Kasia (co jest również zasługą vis comica Gabrieli Muskały) rozbraja nieporadnością. I jeśli siostry są dla siebie nawzajem niepojęte, to widzowi chyba bliżej do racjonalnej Marty. Co prawda im dalej w głąb, tym mniej jednoznaczna to przewaga, jednak to infantylna uczuciowość wyzwala więcej pobłażliwego uśmiechu. Myślę o odwadze reżyserki, bo jedna rzecz to dotrzeć do własnej traumy, druga rzecz wyważyć perspektywy oglądu. Dominuje ta, która jest bliższa reżyserce.

Jest tylko jedna scena, w której szale racji są w absolutnej równowadze. Najsilniej emanuje z niej siostrzany żal, że ta druga nas nie widzi, bo koncentruje się na sobie. Scena w ogrodzie, po pogrzebie, na którym Marta żegnała matkę. Mówiła prosto, szczerze, uczciwie. Ale Kasia podchodzi do niej z pretensją – absurdalną dla Marty, mimo to zrozumiałą. „Mówiłaś tylko o sobie. Jakbym nie istniała”. Rodzi się silne napięcie. Kulminacyjne. Zakładam, że o mocy katharsis, skoro później jest ta wspomniana wyżej (kadr poniżej) scena w lesie.

Moje córki krowy. Gabriela Muskała i Agata Kulesza

Moje córki krowy, reż. Kinga Dębska, Polska 2015

być jak Kazimierz Deyna

Być jak Kazimierz Dejna, reż. Anna Wieczur-Bluszcz, Polska 2013

Coś się udało. Duże brawa! Bezpretensjonalna komedia obyczajowa – z fajnym sportowym lejtmotywem, z dojrzewającym narratorem, z wyrazistymi postaciami (a każda z cieniem słabości i blaskiem ciepła), z metamorfozą świata w tle, wreszcie: z przesłaniem, które jest proste, lecz przekonujące. Bo chodzi o to, by być jak Kazimierz Deyna: robić to, co się umie, najlepiej jak się da, nawet gdy cały stadion gwiżdże. 

Być jak Kazimierz Dejna. Plakat

Kazimierz Deyna to niezrównany idol, jego filmowy imiennik rodzi się w październiku 1977 roku, w dniu, gdy w meczu Polska – Portugalia Deyna strzelił bramkę, która zadecydowała o awansie do  mistrzostw świata. A po chwili tłum wygwizdał go, przypominając sobie, że Deyna gra w barwach Legii. Głupie gwizdy, ale zawsze trzeba brać pod uwagę, że mogą się i nam przytrafić, i że nie muszą być przeszkodą. 

Zaczyna się więc opowieść w dniu meczu i kończy 30 lat później, w analogicznych okolicznościach: rodzi się dziecko bohatera, a Ebi Smolarek dwoma golami w meczu z Portugalią (2006) budzi nadzieje Polaków na kolejne triumfy. Na tym rola piłki nożnej się nie kończy, choć gdyby ktoś nie zamierzał śledzić wątku płonnych marzeń o zrobieniu z syna sportowca, to ma do wyboru kilka innych tematów, równie istotnych.

Jako że narratorem jest Kazik (grany przez dwóch aktorów: Olka Starucha i Marcina Korcza), więc historia prowadzona jest z takiej mikroperspektywy. Rodzina, szkoła, kumple, dziewczyny…, szukanie swego miejsca. A w tle szaleją przemiany: rozsypuje się PRL, raczkuje kapitalizm, nadchodzi czas „zmywaka w Anglii”. I okazuje się, że można uniknąć rozrachunków, biadoleń, polskich traum.

Mamy tu kino gatunkowe: miks składników i gdyby film rozłożyć na elementy – to żadnej w nich ekstrawagancji, ekstra oryginalności ani mega odkryć. I cała sztuka w tym, jak się wyważy i połączy. Niby proste. Wszyscy wiedzą, jak się gotuje pomidorową, a każdemu wychodzi inaczej. Annie Wieczur-Bluszcz wyszło coś arcyudanego. Film ciepły, dowcipny, lekki, ale nie tak, by nie miał swojej wagi. Film, dający się oglądać po kilkakroć, może dlatego, że nie ma przypisanej idei (ekstraktu), którą by ilustrował. Najtrudniej wycenić żarty, bo subiektywne wyczucie nie jest miarodajne. Są komiczne sceny i jest duża vis comica aktorów. Ta ostatnia potwierdza, że trafnie obsadzono role – od tych głównych po epizodyczne.

Świetny jest Przemysław Bluszcz w roli Stefana, ojca Kazika. Dziadek-nonkonformista (Jerzy Trela), z uchem wyławiającym audycje Wolnej Europy. Może trochę przywołuje swą grą postać kloszarda z Anioła w Krakowie, tak mi zasugerowano, ale to jest taka gra, której się chce w dużych dawkach. Gabriela Muskała – wyznaję: moja ulubiona polska aktorka. Powinno się dla niej role pisać. Subtelna, silna (Wymyk!), a okazuje się, że również zabawna. Scena porodu, w której z cichej, przestraszonej kobietki przeobraża się w furię, znajdującą upust w przekleństwach – mistrzostwo! Podobnie jak łzy nad Isaurą. Jest świetna – tam, gdzie scena skrojona jest na nią i tam, gdzie po prostu współtowarzyszy.

Dla urozmaicenia można sobie pokibicować i innym postaciom: nauczycielce (Małgorzata Socha), trenerowi (Michał Piela), kumplom Kazika i wszystkim mistrzom ról drugoplanowych i epizodów. 

Anna Wieczur-BluszczA dla mnie największym odkryciem jest postać reżyserki. Anna Wieczur-Bluszcz (1974). Związana przez pewien czas z teatrem (Legnica), teraz debiutuje jako twórca filmowy. Debiut niewczesny, ale gotowy, bez pretensji do nie wiadomo czego i bez precedensu. Bo – choć może mówię na wyrost i z zaćmieniem pamięci – niewiele jest w  polskim kinie takich opowieści.

Jest również współscenarzystką, razem z Radosławem Paczochą (od jego noweli zaczął się pomysł) obmyśliła narrację i dialogi. 

Bardzo polecam odcinek FilmWebowego Gustu filmowego, w którym można wysłuchać jej wypowiedzi. Dawno nie słuchałam w tym cyklu kogoś, w kim byłoby tyle pasji, refleksji i wiary w kino, a tak mało egocentryzmu. [Choć w tego rodzaju akcji egocentryzm nie jest grzechem.] Gdy się słucha, jak opowiada o Sprawie Kramerów, Dzieciątku z Macon, Krzyku kamienia, Pod osłoną nieba to nabiera się „podejrzeń”, że dla niej kino jest bardzo bliskie życia. Mówi o kinie, które coś zmienia… To zazwyczaj brzmi górnolotnie, ale jeśli weźmiemy pod uwagę poszerzenie naszej empatii i postawienie ważnych pytań, czy choćby zmianę naszych emocji – to chętnie przytaknę takiej ufności i nadziei. Bliskie mi jest przypatrywanie się sztuce opowiadania, sposobom prowadzenia narracji. Naprawdę, przyjemnie posłuchać i poznać.

 

wymyk

Wymyk, reż. Greg Zgliński, Polska 2011

Bardzo dużo, powiedziane bardzo oszczędnie. Warto zobaczyć. Z kina wychodzi się z filmem w głowie i nie ulatnia się on po kwadransie.

Chciałabym zapisać kilka swoich spostrzeżeń, ale zacznę od tego, co mnie wstrzymuje. Dawno nie czułam, by czyjś sposób narracji tak silnie domagał się wejścia w analogiczny ton. Wszystko, co ważne rozgrywa się wewnątrz bohaterów. Wypływa w ich zachowaniu, w dialogach, ale w sposób nieoczywisty. Rozmowy nie relacjonują niczyich poglądów czy postaw.  Nie ma spektakularnych konfrontacji antagonistów, choć „konfrontacja” jest tu słowem kluczem. Oznacza zmierzenie się z sobą samym, z własnym wyobrażeniem o sobie, które właśnie się rozsypało w sposób niezaprzeczalny.

Jest tak jak mówi plakat do filmu. Twarz, ona się zmienia, niezależnie od naszej woli – pęka, odpadają fragmenty skóry, zastygłe rysy, oswojone miny. Zostają oczy człowieka w potrzasku. Nie ma zewnętrznych wrogów (choć są ci, których ewentualnie należałoby wytropić, bo są winni nieszczęścia; nie wystarczy to jednak, by powstrzymać odpadanie kolejnych fragmentów image`u). Jest niewygodna prawda.

Pisać o filmie i go streszczać? Zabronione. Analizować kluczowe sytuacje? Jest ich ledwie kilka, więc łatwo o przegadanie, o pójście pod prąd pomysłu Zglińskiego.

Jedyny uzasadniający (w moim odczuciu) sposób pisania, to krążenie po obrzeżach i skupianie się na szczegółach. Gdyby ktoś – przypadkiem – czytał mój tekst przed wybraniem się na seans, nie powinien wyczytać ani słowa więcej niż trzeba. A nawet o jedno mniej.

Greg Zgliński w rozmowie kuluarowej w dniu premiery dopowiada sens tytułu. „Wymyk”, czyli akrobatyczna figura na drążku, dość trudna. Można ją przełożyć na metaforyczny sens sytuacji, w jakiej znalazł się bohater filmu: „to co bohater próbuje wykonać to bardzo karkołomna figura – próbuje uniknąć konfrontacji, uniknąć odpowiedzialności. Chodzi o to, że bohater ma poukładaną rzeczywistość i nagle jego świat wymyka mu się spod kontroli. On sam próbuje się wymknąć z tej sytuacji.”

Kanwą jest opowieść o braciach, wariacja na temat motywu Kaina i Abla. Niezupełnie, ale można przyjąć ten motyw jako punkt wyjścia.
Jest ojciec (z pozostałościami paraliżu po wylewie), twórca rodzinnego biznesu, wycofany, lecz obserwujący (Marian Dziędziel).
Bracia, połączeni od niedawna wspólnym interesem, chcieliby pójść w odmiennych kierunkach, a przynajmniej odmiennym stylem. Bracia – nie ma między nimi jakichś szczególnych animozji, ale wiadomo, że jest kilka podskórnych pretensji, czająca się skłonność do rywalizacji, trochę irytacji wobec zachowań drugiego – taki wachlarz niejednoznacznych emocji, który uaktywnia się niemal w każdym braterstwie.

Ktoś jest starszy, bardziej rezolutny, ktoś dłużej był przy ojcu, dłużej zmaga się z firmą. Drugi ktoś ma ochotę przewietrzyć „dziedzictwo”, ustępuje, znosi odsunięcie na drugi plan, ale zyskuje tym sobie przychylność ojca, więc wszystko może się odwrócić.

Rola Dziędziela (ojca) zbudowana jest na repetycjach. „Gdzie byłeś, gdy twój brat cię potrzebował?” „Opowiedz mi to jeszcze raz. Co ty wtedy robiłeś?”

Bo jednak doszło do kulminacji. Ze zwykłych braterskich kuksańców, dogadywań przeplatanych wygłupem i bliskością, przechodzimy do sceny, która wymaga jasnych, odsłaniających prawdę o człowieku, zachowań. Ta scena rozgrywa się w pociągu.

Oczywiście, dojść do niej nie musiało. Zadziałał splot okoliczności, głupi incydent, impuls. Fred (Więckiewicz) i Jurek (Simlat). Jeszcze przez chwilę prowadzą ze sobą grę. Fred specjalnie nie dosiada się do Jurka, więc Jurek zmienia miejsce, by jednak być przy bracie, skoro jadą razem. Błahostka. Ale drobne ustępstwa, małe dopowie- dzenia, postawienie na swoim… budują obraz tej relacji. Może gdyby nie uruchomiona w ten sposób przekora, Jurek nie zareagowałby na rozgrywające się kilka miejsc dalej zaczepki. A może by zareagował – kto wie? Fred mówił: daj spokój, nie wtrącaj się.

Nie dzieje się między braćmi nic ewidentnie złego. Tragedia rozgrywa się w sferze „pomiędzy”. W tym, czego zabrakło, czego się nie zrobiło, z czym przyszło się za późno.

Niesamowita jest scena, tuż „po”. Przede wszystkim szok. I Więckiewicz wychodzi z pociągu otoczony jakąś szybą, jakby to, co przed chwilą, nie docierało do niego. Siada na schodkach pociągu, zdejmuje but, wytrzepuje zbłąkany kamyk.  Odtąd będzie sam z bagażem nie do udźwignięcia. Więckiewicz mówi na temat swojej roli:  „najbardziej interesujące było dla mnie to, że postać musiała ponieść ofiarę, po to żeby zacząć normalnie żyć”.

Ofiara ma wymiar konfrontacji. Z sobą. Również z bliskimi, z żoną, z rodzicami, dziećmi brata, z bratem. Nawet z tymi, którzy funkcjonują na obrzeżach jego życia, a którzy wtajemniczeni w jego dramat może i nie osądzają, ale swoje wiedzą. Każde ich spojrzenie pali, przypomina, wytrąca z równowagi.

Rewelacyjnie dużo miała do zagrania Gabriela Muskała (prywatnie: żona reżysera, w filmie: żona Freda). Postać drugiego planu, nie wypowiada ani swych kobiecych niespełnień (macierzyństwo), ani duszącego ją podporządkowania, bycia cieniem, ani swojej relacji z teściami czy szwagrem. Nie wypowiada, ale wygrywa to wszystko: byciem, odejściem, decyzją o przemeblowaniu domu lub o powrocie do zawodu. Swym zaangażowaniem w zabawę z dziećmi Jurka. Zobaczyłam tę postać dopiero po seansie. W filmie wydaje się nieskomplikowana, ale jest wielowarstwowa jak tort. 

Fred jest introwertyczny od pierwszych scen. Nie wiadomo co o nim myśleć jeszcze na długo „przed pociągiem”. Boi się zmian? Czy chce po prostu prowadzić interes po swojemu, nie według dyktatu modnych trendów? Kocha żonę (broni ją przed grymasami matki, której mimo upływu lat nic nie przekonuje)? Czy wcale jej nie widzi? Jest brawurowo odważny (szaleńcza eskapada czerwonym samochodem wskazuje na horrendalną potrzebę gry, wyścigu z życiem, udowodnienia światu, że nie można go wziąć w cugle), czy raczej tchórzliwie wycofany? Rozstrzygać nie trzeba. Przecież jest się i jednym, i drugim równocześnie.

Przekonała mnie obsada filmu. Pierwszoplanową rolę otrzymał Więckie- wicz, więc on miał najwięcej do udźwignięcia i jego docenia się szczególnie. Ale scena- riusz oferował ciekawy materiał chyba każdej postaci. 

Praca nad filmem trwała pięć lat. Pierwotną inspi- rację stanowiła nowela Cezarego Harasimowicza. Zmiany w opowieści wprowadził Janusz Margański, współscenarzystą jest również reżyser, Greg Zgliński.

Niesamowity film. Dodam: nieefektowny, o prostej sekwencji zdarzeń, bez spektakularnych akcji (poza tą jedna, kulminacyjną). Pamięć rejestruje – i konserwuje na długo – sceny zbudowane na wewnętrznym napięciu, wyrażone milczeniem, zagrane twarzą (rozpacz i bezradność Freda podczas mszy, próba śpiewania i dławienie się własnym głosem… boli, naprawdę przykuwa uwagę i aż trudno ją obserwować).

Dobre kino. Już trochę zapomniałam Całą zimę bez ognia, pierwszy film Zglińskiego. Ale wiem, że to jest ta sama kategoria. I chętnie obejrzałabym ponownie.