ja i mój cień

Ursula Le Guin, Czarnoksiężnik z Archipelagu, tłum. S.Barańczak, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.

Przeczytałam, bo mus. Aż nie dowierzam, że naprawdę mi się podobało.

Świat literatury fantasy to moja czytelnicza terra incognita. I nie ma nic dziwnego w tym, że nie wszystko mnie przyciąga. Fantasy jest najwyraźniej naładowane czymś, co już w sobie mam, bo niczym katoda aniony (anoda kationy) odpycha mnie zdecydowanie i na poziomie intuicji.

Wiem, że czytać trzeba z akceptacją pewnego kodu. Nie narzekać na brak eseistycznej ekwilibrystyki albo reporterskiej faktografii, biograficznej bądź obyczajowej zgodności z realiami. Wiem, ale to dla mnie trudne. Czytam z przymrużeniem oka, z potakiwaniem głową…tak, tak, czarodzieju, pokonaj smoka, bo zły. Starcie dobra ze złem wywołuje podejrzliwą gęsią skórkę, by nikt mi nie wmawiał, że triumf dobra (wspartego męstwem) jest oczywisty.

Jak ta dorosłość jest obwarowana racjonalizmem! Tymczasem Ursula Le Guin, mistrzyni gatunku, nie tylko pisze o magii, ale magicznie przemienia sceptyka w (może jeszcze nie entuzjastę, ale…) admiratora jej opowieści. Dodam, że Czarnoksiężnik z Archipelagu znajduje się na liście lektur polecanych w akcji Cała Polska czyta dzieciom. Adresat: czytelnik powyżej 12 lat. Zgadza się, powyżej – i jako duże dziecko, starsze od dorastającego bohatera i niedysponujące żadnym czarodziejskim rekwizytem, wyznaję, że wszelkie powątpiewania porzuciłam w czwartym rozdziale. Gdy tylko pojawił się cień.

Kraina Ziemiomorza

Klasyka fantasy: mamy równoległy, obmyślony w detalach świat.  Archipelag dziewięćdziesięciu wysp (może i więcej, wszystko zależy czy króluje przypływ czy odpływ). Można by nakreślić mapę, a miejsc szczególnych jest kilka. Wyspa Gont (stąd pochodzi bohater, potocznie zwany Krogulcem, a prawdziwe jego imię, tajemne, będące z nim tożsame to Ged) – sławna z korsarzy, złodziei kóz i czarnoksiężników. Na tych ostatnich popyt jest w całym Archipelagu.
Dalej:  Re Albi, gdzie mieszka pierwszy mistrz magii – Ogion, który uczy Geda cierpliwości i pokory (mało skutecznie). Wreszcie wyspa Roke – tu czarodziej na czarodzieju: dziewięciu mistrzów i na pęczki adeptów. Na Pendorze mieszkają smoki, na wyspie Osskil jest tajemniczy kamień Torrenon, a na skalistej bezimiennej wysepce mieszka dwoje zagubionych na bezludziu staruszków. Jeśli popłynąć zdecydowanie na wschód, dotrzemy na Rubieże, a tam – proszę Państwa! – tam to już nic tylko woda bezkresna aż po kres (!) świata, o ile taki jest.

Są przygody i czary.  Ale to tylko skafander (znaczy: wierzchnia przykrywka), najistotniejsze rozgrywa się w nas.

Taka magia to ja rozumiem, biorę na wynos!

Magia nie jest wyczarowywaniem dziwów. Wymaga cierpliwości i skupienia. Iluzja to ledwie rekwizyt, istotą magii jest dojrzewanie i docieranie do prawdy. A to przemienia, przeobraża i nas, i świat. Adeptem czarnoksięskich umiejętności może być każdy, kto szuka w życiu sensu. Księgi psychologiczne powinny czerpać ze stronic Le Guin garściami.
Mistrzowie przestrzegają, by mądrze korzystać z własnej siły, bo nadużycie osłabia.

(…) czary to nie gra, w którą bawimy się dla przyjemności albo własnej chwały. Pomyśl o tym: o tym, że każde słowo, każde działanie naszej sztuki wypowiadamy i wprowadzamy w ruch na korzyść albo dobra, albo zła. Zanim przemówisz albo uczynisz cokolwiek, musisz znać cenę, jaką trzeba zapłacić. (s.35)

Jako chłopiec Ogion myślał, jak wszyscy chłopcy, że bardzo przyjemną igraszką byłoby przybieranie za pomocą sztuki magicznej  dowolnego kształtu, postaci człowieka czy zwierzęcia, drzewa lub chmury, i bawienie się w ten sposób w tysiąc różnych istnień. Lecz jako czarnoksiężnik poznał cenę tej igraszki, cenę, jaką jest ryzyko utraty własnego ja, przegrania prawdziwego istnienia. Im dłużej człowiek pozostaje w cudzej postaci, tym większe jest ryzyko. (s.164)

Myślałeś, będąc chłopcem, że mag to ktoś, kto potrafi uczynić wszystko. Tak i ja niegdyś myślałem. Tak myśleliśmy wszyscy. A prawda jest taka, że im bardziej poszerza się jego wiedza, tym bardziej zwęża się droga, którą może on kroczyć; aż wreszcie niczego już nie wybiera, lecz czyni tylko i wyłącznie to, co musi czynić… (s.97)

Genialna (choć prosta) myśl: móc wszystko wcale nie jest tym, co prowadzi do celu. Dopiero wsłuchanie się w siebie i odrzucenie możliwości – w geście utożsamienia się z tym, czym jesteśmy – daje wolność. Paradoksalnie, wolność ma smak konieczności i pewności wybranych rozwiązań.

Szalenie ważne w świecie Ursuli Le Guin jest rozpoznawanie imion. Kto zna prawdziwe imię człowieka (również swoje), roślin, zjawisk…, ten zna ich istotę. A wiedza ta oznacza więź, i wpływ, i iluminację.

Co to za ziele przy ścieżce?
– Słomianka.
– A tamto?
– Nie wiem.
– Czworolistek, tak to nazywają. (…)
– Jaki jest z niego pożytek, Mistrzu?
– Żaden, o ile wiem.(…) Gdy poznasz czworolistek we wszystkich porach roku, jego korzeń, liść i kwiat, gdy poznasz go po wyglądzie, zapachu i nasieniu, wtedy będziesz mógł nauczyć się jego prawdziwego imienia, bo będziesz znał jego istotę: a to więcej niż pożytek. Ostatecznie, jaki jest pożytek z ciebie? Albo ze mnie? Czy góra Gont jest użyteczna? Albo Morze Otwarte? – Ogion maszerował dalej chyba z pół mili, po czym odezwał się wreszcie: – Aby słyszeć, należy milczeć. (s.28)

Kulminacją wszelkich przygód jest tu walka Geda z Cieniem. Zmierzanie się z bezkształtnym, niebezpiecznym złem, które raz uwolnione rozbudza w nas lęk, niepewność siebie, wahanie. Instynktownie uciekamy przed tym, co nas przeraża. Wygrana wymaga natomiast zamiany ról: gdy z ściganego stajesz się tym, który szuka konfrontacji. I gdy rozpoznasz w olśnieniu, że cień nosi twoje imię – że słabość jest nierozłączna z mocą.

Jestem związany z tym ohydnym, okrutnym stworem i będę związany póty, póki nie poznam słowa, które go ujarzmia: jego imienia. (s.208) (…) Głośno i wyraźnie, naruszając odwieczną ciszę, Ged wymówił imię cienia i w tej samej chwili cień przemówił bez warg i bez języka, wypowiadając to samo słowo: „Ged”. I dwa głosy były jednym głosem. Ged wyciągnął przed siebie ręce, upuszczając laskę, i objął swój cień, swoje czarne ja, które jednocześnie sięgnęło ku niemu. Światło i ciemność zetknęły się i połączyły, stając się jednością. (s.233)

***

I na koniec: otóż wcale nie dla dzieci lub nie tylko. Na wewnętrznej stronie okładki, już po własnej lekturze, dostrzegłam wyznanie Stanisława Lema: „Żywię dla Czarnoksiężnika szczególny sentyment. Jest to jedyna pozycja amerykańskiej fantasy, która wzbudziła mój szacunek (…). Gdyby nie Czarnoksiężnik z Archipelagu, uznałbym się – wobec współczesnej fantastyki bajeczno-magicznej – za ślepego wobec kolorów. Ursula Le Guin pomogła mi swoją powieścią odzyskać wiarę zarówno w żywotność fantastyki amerykańskiej, jak i w moją wrażliwość na jej uroki.” Nadal nie uważam, bym mogła radykalnie zwiększyć częstotliwość sięgania po fantastykę. Ale uprzedzenia się rozkruszyły.


ANEKS

Może się wydawać, że ogień przygasa, bo na blogu przerwy się wydłużają, więc informuję, że mimo wszystko żar pozostał. Maj jest dla mnie miesiącem niewdzięcznym. Roboty mam po uszy i po dziurki w nosie. Ale gdy sytuacja się znormalizuje, przyjemność pisania zajmie na powrót swoje uprzywilejowane miejsce. :)


23 komentarze do “ja i mój cień

  1. mandżuria

    Uwielbiam tę książkę, ale jeszcze bardziej kolejną część, „Grobowce Atuanu”, jest jeszcze piękniejsza i naprawdę Ci polecam.
    Wrzucanie całej literatury fantasy do jednego worka uważam natomiast za bardzo krzywdzące. To bardzo szeroki gatunek i można w nim znaleźć najróżniejsze książki, także takie, które mogą się poszczycić „eseistyczną ekwilibrystyką”, „reporterską faktografią” a nawet „obyczajową zgodnością z realiami”, naprawdę :) Wiele też zależy od tego, gdzie poprowadzimy linię oddzielającą fantastykę od realizmu magicznego i innych podobnych gatunków. (Bo przecież i Atwood, Pielewin, Borges, Lessing i kilku innych autorów jest zaliczanych niekiedy do tego gatunku :))

    Pozdrawiam ciepło!

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Oj, Mandżurio, ja wiem, że krzywdzące…, że trzeba posmakować, by rozeznać się we własnym guście. Ale tak mi się zbiegły różne (upraszczające) zestawienia, typu: fantasy-krzykliwa okładka-czary-smoki-przygody…, że te książki po prostu nie wjeżdżają na drogę z pierwszeństwem przejazdu.
      Sapkowski i Pratchett są ok. Tolkien nie trafił mi w czas. Ursulę jeszcze sprawdzę w drugim tomie (czy trzyma fason:)).
      Mam luki. I spróbuję uważniej śledzić polecanki z tego kręgu.
      Ale ja bym aż tak nie rozszerzała pojęcia. Nie włączałabym tu ani realizmu magicznego (lubię!), ani s-f. I nie każdy gracz postmodernizmu mógłby się zmieścić w tej (ha, ha) niszy.
      Borges, Atwood, Lessing? Zbiło mnie z tropu. Wszystko przez te gry pojęciami i nadużywanie terminologii. Tą drogą fantasy mogłoby zaanektować całą literaturę: od Homera po -dajmy na to- Karla Capka.
      Ale jeśli naprawdę istnieje eseistyczna fantasy, to musi być niezłym koktajlem.
      Ja, oczywiście bardzo subiektywnie i dyletancko, patrzę na ten krąg literatury jak na odmianę baśni. Ujednolicam, ale dla równowagi: nie rozszerzam nazwy na wszystko.

      Pozdrawiam:)

    2. mandżuria

      Dokładnie tak! Wszystko zależy od tego, co się fantastyką nazwie. Ja nie jestem zbyt dobra w rozdzielaniu wszystkiego na style, granica jest dla mnie często płynna i szczerze mówiąc, nie przywiązuje do tego zbyt dużej wagi. To jednak działa w obie strony, bo można taki gatunek rozszerzać do nieprzytomności, ale i zawężać do takiej właśnie małoambitnej niszy, gdzie rzeczywiście tylko rycerze czy wojownicy walczą ze smokami, a wszystko jest czarno-białe. Są autorzy, którzy spełniają wszelkie wymogi, by podpiąć ich pod ten gatunek, ale się od niego odżegnują i są tacy, którzy o sobie piszą jako o pisarzach fantasy, a magii i nadprzyrodzonych stworzeń w ich książkach się nie uświadczy. Ciężko więc stwierdzić, gdzie się fantastyka zaczyna, a gdzie kończy i nawet co do rozszerzania pojęcia można polemizować – bo skoro mamy zjawiska nadprzyrodzone, ludzi obdarzonych nadnaturalnymi zdolnościami, czy magiczne stworzenia, które mówią ludzkim głosem (myślę o realizmie magicznym w wykonaniu Murakamiego na przykład) – to czy nie brzmi to jak opis standardowego fantasy? Ja oczywiście przez to nie stwierdzam, że Murakami pisze fantastykę, nie! Ani się nie upieram, że któryś z innych wymienionych przeze mnie pisarzy to pisarz fantastyczny (Borgesa nawet sama nic nie czytałam). Ani nie staram się stwierdzić, że wszystko, gdzie występuje pierwiastek nadprzyrodzony to fantastyka (bo tak nie uważam – nie rozszerzam nazwy na wszystko, jedynie pokazuję, że cechy fantastyki można znaleźć w wielu miejscach i od czytelnika zależy, jak to odbierze). Ani, przede wszystkim, nie uważam, że każdy powinien choćby próbować czytać fantastykę. Doskonale rozumiem, że to może do czytelników nie trafiać. Jestem tylko gorąco przeciwna twierdzeniu, że jak fantastyka, to smoki, czarno-białe spojrzenie na świat i brak ambicji. Bo to jest naprawdę pojemny worek, jak w przypadku moim zdaniem każdego gatunku literackiego. To tak, jakby powiedzieć, że powieści obyczajowe wymagają przymrużenia oka z uwagi na naiwność psychologiczną bądź wyrozumiałość dla romansów niższych lotów ;)

      A kolejną Le Guin polecam Ci gorąco, mam wielką nadzieję, że Ci się spodoba :)

    3. tamaryszek Autor wpisu

      Słusznie. Jak to dobrze, że nie musimy zaczynać każdej notki od uściśleń terminologicznych. Wystarczy, że polonistyczne skrzywienie;) (mówię o sobie) daje świadomość, że granice są płynne. Będę drążyć, zwłaszcza, że zachęcasz:)
      Murakami, rzeczywiście rozszarpuje etykietki.
      ren

  2. kornwalia

    Bardzo się cieszę, że Ci się podobało! Dla mnie ta książka to arcydzieło fantasy, razem z Władcą pierścieni. Zawsze zwracam uwagę na to, że Le Guin trzeba czytać uważnie, bo dorosły znajdzie pod powierzchnią fabuły o wiele więcej niż dziecko. I tylko u niej spotkałam się z takim pisaniem o wiedzy, o jej nierozłącznym związku z odpowiedzialnością. A cytat ze strony 97 jest moim ulubionym, też go na blogu wyróżniłam :)
    I tak, jak pisze mandżuria- w fantastyce można znaleźć wiele pereł, trzeba tylko próbować.

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      :) Przeczytałam Twoje notki. Masz rację z tą „odpowiedzialnością za swój talent” i z tym, że Barańczak zrobił nam prezent, tłumacząc z polotem i bez kiczu. Ale widzę, że druga część (Grobowce Atuanu) została spolszczona już przez kogo innego, i już nie ta klasa…
      Czyli dobrze się stało, że czytałam crème de la crème literatury fantasy. U Ciebie sporo tych „fantastycznych” książek! :))
      Pozdrawiam!

  3. the_book

    Wiem, ze ta książka jest w kanonie lektur szkolnych (czyżby to była ta siła, która nakazała Ren przeczytanie tekstu fantasy? :) ). I wiem, że dzieciaki są zachwycone i pytają o więcej książek autorki. W takim razie czas na mnie :) Pozdrawiam :)

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      :)) W kanonie nie jest, ale można się na nią umówić. Ja po raz pierwszy. Reakcje są jak zwykle rozmaite. Wcale nie wszyscy kochają fantasy. Generalnie się podobała, ale jeszcze nie powiedziano ostatniego słowa, jeszcze nie wszyscy wiedzą, co myślą;)
      Pierwsze głosy brzmiały: „co tak mało przygód! czekam na walkę z cieniem, czekam, myślę, że to będzie super sprawa, która wszystkie zawieszenia wynagrodzi…a tu taki numer!”
      Ale dostrzegam, że szala sympatii tendencyjnie przechyla się w stronę psychologii. Nie mogę indoktrynować, więc jak ostatecznie będzie, się zobaczy.
      Jak by nie było: żegluga po Archipelagu pachnie wakacjami.:)

  4. Ysabell

    LeGuin uwielbiam i obiektywna w stosunku do niej nie będę. Cieszę się ogromnie, że przekonała Cię, że fantasy to nie tylko dobrzy rycerze i złe smoki.

    Ja za fantastyką nie przepadam jakoś fanatycznie, ale uważam, że warto ją czytać. I chociaż może częściej to „warto” odnosi się do science fiction (czytujesz?) niż fantasy, to i w tym drugim zdarzają się perły.

    Ośmielę się polecić kilka moich ulubionych.

    Na pierwszym miejscu „Damy z Grace Adieu i inne opowieści” Susanny Clarke, bo to moja ulubiona książka fantasy. Jest w niej wiele z angielskich podań i legend i trochę z Szekspira. Jest w niej świat elfów przenikający się ze światem ludzi. I jest pięknie, staroświecko napisana. Na pewno nie spodoba się każdemu, ale każdemu ją polecam, bo u mnie ma 9,5/10.

    Z innej beczki kilku autorów polskich: Wit Szostak jest chyba najpiękniej piszącym polskim „fantastą”, ten człowiek pisze muzyką. Najlepiej to widać chyba w „Oberkach do końca świata”, ale „Wichry Smoczogór”, „Poszarpane granie” i „Ględźby Ropucha” są bardziej klasyczną fantasy, a napisaną niemal równie pięknie. Ewa Białołęcka stworzyła coś w rodzaju polskiej wersji „Czarnoksiężnika z Arcipelagu” — przynajmniej mnie cykl o Kamyku przypomina ten o Gedzie. A kilka pierwszych opowiadań, tych zebranych kiedyś w zbiorze „Tkacz iluzji” było na naprawdę wysokim poziomie. Nie dam też głowy czy młodzieży Białołęcka nie przypadłaby do gustu bardziej niż LeGuin, bo chyba więcej u niej akcji. Anna Brzezińska z kolei jest ulubioną polską autorką fantasy mojego męża, a nie dam głowy czy moją też nie. Ja cenię ją przede wszystkim za babunię Jagódkę (seria o Wilżyńskiej Dolinie), on za Twardokęska („Zbójecki gościniec” i kolejne) i „Ziemię niczyją”. No i jest jeszcze Kres, którego Księgę Całości (pierwszy tom to „Północna granica”) naprawdę warto poznać, nawet jeśli nie jest się pasjonatem wojska i wojny. Zawsze można też spróbować „Piekła i szpady” albo „Klejnotu i wachlarza” jeśli glombelardzka wojna z Księgi Całości za bardzo nas zniechęci.

    No i na koniec, żeby nie zniechęcić nadmiarem, bardzo polecam też „Mgły Avalonu” Marion Zimmer Bradley, bo choć oparta na micie o królu Arturze, to przecież fantasy pełną gębą. I chociaż szufladkowane jako feministyczne, to przecież naprawdę ta powieść oferuje dużo więcej.

    A granice fantastyki? Są szerokie i to jest w niej piękne. To że poza fantasy, science fiction i horrorem mnóstwo jest w niej rodzajów pośrednich (jakieś steampunki, new weirdy i postapokalipsy), a jeszcze więcej rozmytych, przemieszanych z „literaturą wysoką”. I, tak, ja do fantastyki zaliczam i „Mistrza i Małgorzatę”, i Murakamiego. A Capek? Capek to przecież klasyk fantastyki. W końcu to on stworzył słowo „robot”. :)

    Zwłaszcza, że dla mnie fantastyka to dla mnie nie gatunek, ale raczej dekoracje, estetyka. Przecież w fantastycznych dekoracjach można umieścić wszystko. Kryminał? Detektyw Garrett Cooka (świetny! fantasy krewny Marlowe’a) albo choćby „Pozytonowy detektyw” Asimova. Szeroko zakrojona saga polityczna? Jasne, choćby popularna ostatnio „Gra o tron”. Satyra? Bez problemu. Romans? Na kopy. Powieść łotrzykowska? Oczywiście. Sensacja czy przygoda? W przeważającej większości… I tak dalej… A jako że w każdej literaturze znajdą się książki lepsze i gorsze, trudno się dziwić, że i w fantastyce się takie znajdują. A te lepsze bardzo łatwo przeoczyć wrzucając wszystkie fantastyczne książki do jednego worka. :)

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Isabell! Bardzo mnie ucieszył Twój komentarz.:) Gdzie tam komentarz, to równoległy do mojego post. Przydatne uzupełnienie. Wynotowałam sobie tytuły i nazwiska. Smakowicie się zapowiadają. Jakoś inaczej, gdy sugeruje je ktoś, kto trochę poprzebierał w opowieściach, przewertował niejedną setkę stronic. Gdyby nie to, że mam czas okrutnie reglamentowany, to już bym wzięła coś na próbę. Le Guin (bo wszystkie mówicie, że warto więcej), Susannę Clarke, Bradleya i Brzezińską (żeby sprawdzić, czy lepsza Babunia Jagódka czy Twardokęsek;)). Nie dziwi mnie, że w obrębie fantasy można znaleźć różne miksy: i romans, i kryminał, i powieść łotrzykowską. Często pewnie na zasadzie „cytatu formy”. Ale wciąż mi się zdaje, że to jest (bez wartościowania) literatura równoległa. Nie wiem jak określić, do czego równoległa? – nie tylko do realizmu, ale i różnych grotesko-oniryzmo-wszelakiej-maści-awangardyzmów. Że to takie coś innego. Choć obie z Mandżurią przekonujecie mnie, że fantasy jest wszędzie :)
      Podoba mi się Twoje rozróżnienie, odcinające się od genealogii, że fantastyka to nie gatunek, lecz dekoracje.
      Będę uważać z tym workiem.
      Dziękuję, przyjemnie mi się przeczytało tak rozległy komentarz na koniec zagonionego dnia.
      Pozdrawiam
      ren

    2. Ysabell

      Miło mi, że zachęciłam do dalszych poszukiwań.

      I jeszcze co do mojej „teorii dekoracji”. Trochę podobne mam wrażenie kiedy patrzę na powieści historyczne. Na początku był Walter Scott i Aleksander Dumas (ojciec), czyli autorzy powieści wybitnie rozrywkowych, ale z czasem te dekoracje zaczęły przyciągać i innych autorów, a co za tym idzie inne fabuły, inne gatunki. I nie mówię już nawet o Sienkiewiczu czy Kraszewskim, bo oni są jeszcze blisko tego pnia, ale już Ellis Peters, Maureen Jennings i C. J. Sansom (o którym ostatnio pisałam) osadzają w historii typowe kryminały, a Phillippa Gregory (i poniekąd Sarah Waters) romanse. O politycznych sagach już nawet nie piszę.

      Podobne mam wrażenie z fantastyką czy fantasy: może kiedyś, u zarania był to gatunek (Verne dla SF, Tolkien i Howard dla fantasy), ale znaleźli się inni, którzy postanowili te dekoracje wykorzystać do swoich celów. :)

    3. Agnes

      Miałam nie komentować, bo chociaż panią Urszulę wielbię, to „Czarnoksiężnika” nie stawiam na pierwszym miejscu w jej twórczości (absolutnie numer jeden to „Lewa ręka ciemności”, zaraz potem „Lawinia”), ale jak zobaczyłam taki komentarz, nie mogłam się powstrzymać- panią Clarke wrzucam do schowka i dziękuję. Szostaka obadam, bo prawdę mówiąc, z tych młodych polskich zdecydowanie wolę panie: Kossakowską, Brzezińską, Białołęcką, Kisiel. No, Grzędowicz się mocno broni… :)

    4. Ysabell

      „Lewa ręka ciemności” jest rzeczywiście znakomita. :)

      Clarke zdecydowanie polecam, chociaż „Jonathan Strange i pan Norrell” mimo wielu pozytywnych recenzji jest dla mnie powieścią o niespełnionym potencjale. Choć może się podobać. „Damy…” polecam w ciemno.

      Z Szostakiem mam dziwnie. Na ogół nie lubię zabawy formą i innych eksperymentów, ale Szostak uwiódł mnie (szczególnie w „Oberkach…”) właśnie formą swojej narracji. Sama nie wiem dlaczego. Może się nie spodobać, ale moim zdaniem spróbować warto.

      A z młodych polskich? Kossakowskiej raczej nie lubię, za Grzędowiczem nie przepadam, Kisiel uwielbiam, ale to w sumie nie fantasy więc nie wspominałam. No i co do Brzezińskiej i Białołęckiej zgadzam się całkowicie. :)

  5. grendella

    To niesamowite, jak wielkie wrażenie potrafią robić na czytelniku niewielkie objętościowo powieści Le Guin. Ja jestem ich wielką fanką. Właściwie przez nią, czy też dzięki niej (zależy z której strony spojrzeć) przestałam stronić od fantasy. Ba, zaczęłam czytać całkiem sporo, przestałam uogólniać. Wielką znawczynią gatunku na pewno nie jestem, ale cieszę się, że udało mi się poznać trochę naprawdę świetnie napisanych książek (jak chociażby saga wiedźmińska Sapkowskiego, cykl Martina, czy łotrzykowskie powieści Lyncha).

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Witaj, Grendello,
      nie wiem, czy to nie faux pas, ale nie kojarząc źródła Twojego pseudonimu/nicka, pomyślałam, że on idealnie pasuje do opowieści z tego kręgu.
      Wygląda na to, że Ursula Le Guin pełni rolę pomostu, że się w tym nieźle sprawdza. Oprócz nas również Lem przyznaje jej tę umiejętność.
      Kluczowe jest chyba to, o czym wspominasz: „naprawdę świetnie napisane książki”. Pozostałe kryteria są właściwie wtórne.
      Pozdrawiam
      ren

  6. czara

    Przyznam się, że taką literaturę omijam szerokim łukiem (nie licząc Tolkiena, oczywiście, ale to w innym życiu, można by powiedzieć), ale ten post i uważnie przeczytane komentarze otwierają mi oczy. Nie wiem czy od razu rzucę się z pasją na LeGuin (razej wątpię), ale czuję jak się we mnie jakieś małe okienko otwiera.
    Czekam cierpliwie na czasową normalizację ;)

    Odpowiedz
  7. Urshana

    Bardzo mnie cieszy, że dałaś fantasy szansę, Le Guin na pewno ona się należy. Może kogoś zainteresuje, że ostatni numer kwartalnika „Fantasy&Science Fiction” (nie przejmować się, że jest jesienny – wyszedł niedawno) w całości jest poświęcony tej klasycznej autorce. Osobiście wróciłam ostatnimi czasy do czytania fantastyki i choć bardziej mnie w tej chwili intrygują inne gatunki i mieszanki typu New Weird, dobrym zbiorem ambitnych pozycji jest Uczta Wyobraźni, seria wydawana przez MAG, to nie pogardzam też fantasy. Odkrycie Martina kilka lat temu uważam za wielką przyjemność. A fanką Brzezińskiej jestem od dawna. Sama też przymierzam się w końcu do Szostaka, bo jeszcze nic nie czytałam tego autora, a podobno warto. Fantastyka ma potencjał i niejedną wartościową pozycję ma do zaoferowania.

    Odpowiedz
  8. tamaryszek Autor wpisu

    Pierwszy raz zdarzyło mi się takie nienadążanie w temacie, który sama uruchomiłam. Niełatwo mi podjąć dyskusję. Jestem laikiem wśród obeznanych i tak na pstryknięcie palców tej różnicy nie nadrobię. Tym bardziej się cieszę, że zostawiacie tu ślad Waszej pasji, a dla mnie wskazówki na przyszłość. Uważnie je sobie przepowiadam.

    Bliskie jest mi to, co napisała Czara. Uchyla się furtka. Podejrzenie, że coś niezwykłego można odkryć i przeżyć, udając się w omijane dotąd rejony. Nadal jest to dla mnie świat równoległy, literatura alternatywna (do tej, w której przebywam na co dzień). Wiem przynajmniej, że tort jest (wielo)piętrowy.

    Nigdy w życiu nie czytałam pism traktujących o fantastyce (co jest trochę dziwne, ale to pewnie z powodu okładek). Teraz miałabym ochotę przejrzeć LeGuinowski numer „Fantasy&Science Fiction” .

    Ysabell, czuję się przekonana do teorii dekoracji. Na przykładzie powieści historycznej widać to wyraźnie. Nie wiem, czy to wciąż jeszcze królowanie postmodernizmu, ale gdyby on nawet przeminął, to przecież nie bezpowrotnie. Pastisze, intertekstualność, zderzanie „cytatów” i konwencji… już nie ma powrotu do czasów sprzed tego doświadczenia.

    Pozdrawiam
    ren

    Odpowiedz
  9. Logos Amicus

    Muszę Ci wyznać tamaryszku, że przechodziłem w swoim życiu wielką fascynację literaturą (tematyką) – jak to się wówcza nazywało (a może i nadal nazywa?) – fantastyczno-naukową. Przeczytałem wtedy niemal całego Lema, ale nie tylko – mieliśmy w Polsce wiele doskonałych tłumaczeń z literatury sci-fi (miałem wtedy jakieś 12 – 16 lat).
    Pamiętam zwłaszcza takie opowiadanie Daniela Heyesa pt. „Kwiaty dla Algernona”, które przeżyłem wówczas niezwykle głęboko.
    Ursule Le Guin także pamiętam z jej opowiadań. Mistrzami byli dla mnie bracia Strgaccy, Isaak Asimow, Ray Bradbury, Arthur C. Clark…
    Dokąd Lem żył, czytałem wszystko co publikował – jak leci. A że były to głównie felietony, eseje i wywiady to mi bardzo odpowidało, bo z czasem (dorastając) czytałem coraz mniej i mniej beletrystyki na rzecz rzeczy bardziej konkretnych, nie-konfabulowanych ;)

    No i nie sposób nie wspomnieć tu (pisząc o tym wszystkim) prawdziwego arcydzieła kina, jakim była Kubrickowa „Odyseja Kosmiczna 2001” – choć to był bardziej traktat poetycko-filozoficzny, niż film fantastyczno-naukowy.

    Pozdrawiam

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Logosie, Amicusie, no widzisz, jeszcze jeden dowód na to, że Porządny Gość powinien – nie mus, ale jest wskazane – przeżyć romans z fantastyką.
      Jestem jeszcze w fazie laickiej. Kojarzę nazwiska, które wymieniasz, wiedziałabym, gdzie je przypisać, ale to kategoria „prawd martwych”, że zacytuję wieszcza. „Prawdy żywe” wypływają z autopsji.
      Na szczęście nie jestem abnegatem totalnym. Może nawet mam jakieś utajone, na w pół świadome rozeznanie. Bo przecież film Kubricka i kilka innych obrazów, tekstów czy nawet opracowań dotyczących tematu poznałam. Ale półprzytomna chyba byłam. Teraz jestem gotowa zrobić bardziej świadomy krok. Nie znaczy to jednak, że zapowiada się zmiana profilu tamaryszka. Kroczek w przód i dwa w bok. Taka taktyka.

      A Ty pisz o filmach, bardzo interesująco rozprawiasz. Ja to naprawdę czytam i nie ma większego znaczenia, czy znam film czy nie. Tylko na komentowanie często weny nie mam. Niezłośliwie.
      pozdrawiam :)

  10. Pemberley

    Wow, niemalże wszystko już powiedziane :)
    Cenię sobie w fantastyce – szeroko pojętej- że dostarcza głowie nowych możliwości spojrzenia na tematy niby już znane ,toteż namawiam na „Lewą rękę ciemności”, wizja społeczeństwa nie obarczonego „wszechobecną problematyką natarczywości płci” jest wrącz frapująca.
    A jeśli podejmiesz się kontynuować Czarnoksiężnika, to radzę z założeniem, że przebrniesz do czwartego tomu:) jako że po drodze mitologia dostarcza wielu depresyjnych wyjaśnień tego świata i niekoniecznie warto przy tym pozostać :)
    no i rzeczywiście tylko pierwszy tom jest przetłumaczony przez Barańczaka, co w trakcie lektury kolejnych stwarza błędne wrażenie obniżania poziomu przez autorkę . Z tego co pamiętam to szczególnie trzeci tom jest tu wołający o pomstwę do nieba formą przekładu i byłoby lepiej nie musieć korzystać z innych tłumaczeń :(

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      O matko, myślałam, że seria z Gedem to dwa tomy…;) Hmm…dasz palec, rękę wyrwą. Co robić? Na depresji nie chcę się zatrzymywać.
      Co do tłumaczeń – cenna informacja i boląca. Szkoda, że Barańczak – i tak swego czasu tytan pracy – nie przetłumaczył trzykroć tyle, ile zrobił. Tak, jak mówisz, odebrać to można jak obniżenie lotu autorki, a niesłusznie wcale (może). Lewą rękę… planuję wysłuchać. I Grobowce Atuanu. Trochę mogę mniej cytatów wychwycić, ale mam zawziętość wyszukiwania, więc, gdy coś zaskoczy, to doszperam i wynotuję. Pozdrawiam:)

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.