Melancholia, reż. Lars von Trier, Dania (& inne) 2011
Drzewo życia, reż. Terrence Malick, USA 2011
Kosmiczny rozmach i nostalgia. Poczucie utraty – niemijające, nie do wypełnienia. Filmy, które były wydarzeniem tegorocznego Festiwalu w Cannes, są zadziwiająco bliźniacze. Budzą we mnie emocje podobnego formatu i w analogiczny sposób uruchamiają moją akceptację i odrzucenie.
Drzewo życia wzrusza mnie w kameralnych scenach rodzinnych, w potrójnej perspektywie ukazania czułości, rygoru, braterstwa, w przeplataniu bólu i szczęścia. Matka – Ojciec – Synowie. Nie trzeba nic więcej. Gdy opowieść Malicka rozszerza się, zahaczając spojrzeniem czasy prawybuchu, odległych ewolucyjnie epok, by w innych ujęciach wybiec w metafizyczną przyszłość, wzruszenie mija. Jest kontemplacja pięknych zdjęć. Gdy przywołuje Boga i pyta Go, dlaczego dobrych spotyka cierpienie, dlaczego niewinność przegrywa… dostrzegam, że są to pytania zasadne i zgrabnie wprowadzone, ale niczego po nich nie oczekuję i sama wolałabym ich nie zadawać. Czekam na powrót do mikroświata O`Brienów.
W przypadku Melancholii Larsa Von Triera kameralność jest wzięta w cudzysłów, tu klimat uogólniającej historii o nadciągającym kataklizmie silniej determinuje losy bohaterów. Ale i tak wolę Justine (Kirsten Dunst) wpatrującą się w obrazy (Breugel, Bosh, prerafaelici), patrzącą w twarze otaczających ją osób lub gdy mogę sama obserwować jej twarz – niż gdy całą tę „rzeczywistość” przyćmiewa czerwono świecący Antares lub pojawiająca się na ekranie planeta Melancholia.
Mikrokosmos nabrzmiewa makrokosmosem. A ja mam apetyt tylko na okruchy.
Wiem, że to są dwie odrębne opowieści i wszelkie analogie są przez twórców niezamierzone.
A jednak uparcie będę szukać korespondencji. Widzę ją na przykład w upoetycznionej formie. Dla potrzeb własnych określę ją tak: Melancholia jest filmową operą, Drzewo życia – filmowym poematem.
MELANCHOLIA
Dlaczego opera?
Może to dźwięki Wagnera – Tristan i Izolda – wprowadzają mnie w tonację dur? Może scenografia z umiejscowioną na odludziu posiadłością milionera (szwagier Justine, mąż Claire – w tej roli Kiefer Sutherland)? Może odrealnione, odbierające rzeczom i ludziom esencjonalność spojrzenie depresyjnej Justine? A już na pewno utkana z wizyjnych scen ekspozycja.
Zanim opowieść się rozpocznie, oglądamy wysmakowane dzieła malarskie, teatr cieni, nie ludzi z krwi i kości. Oto Claire przytula do siebie synka i brodzi w łące – w zwolnionym tempie – grzęznąc po kolana w soczystej, lecz niestanowiącej gruntu trawie. Oto Justine chce dokądś uciec, lecz paraliżują ją wyrastające z ziemi gałęzie, odrośla, korzenie, które krępują jej ruchy. Jakby ktoś puszczał nam film na wyjątkowo niemrawych obrotach.
Weselnie goście wygłaszają toasty jak arie. Zachowanie Justine dziwacznieje. Claire (Charlotte Gainsbourg) również przypomina operową heroinę raczej niż żonę, matkę, siostrę wśród codziennych rozgrywek.
Sedno opowieści: skrywająca się za Słońcem Melancholia zmienia tor swej orbity i niebezpiecznie zbliża się do Ziemi. Czy urządzi spektakularne widowisko astronomiczne, czy też pochłonie Ziemię, powodując jej kres (plakaty filmu krzyczą słowami: TO BĘDZIE PIĘKNY KONIEC ŚWIATA).
„Opera” ma dwa akty, każdemu patronuje jedna z sióstr: Justine i Claire. Tak pomyślana kompozycja podkreśla królujące w filmie antytezy: odrzucenie świata – akceptacja; apatia i działanie; zanurzenie się w smutku – szukanie szczęścia; obojętność na ludzi i zaangażowanie w relacje.
Jest jeszcze strona trzecia, ale zamiera samoistnie. Męski racjonalizm – zestawienie słów nieprzypadkowe, u Triera instynkt i rozum polaryzują się według płci – tu: scjentystyczną postawę reprezentuje mąż Claire, który w akcie samobójczym przekreśli błędnie obrane priorytety.
Justine i Claire to dwie opcje. Można je zdefiniować jako negatyw i pozytyw, ale to nie oznacza, że któraś z nich jest tożsama ze złem czy dobrem, z racją czy błędem. Działanie Claire jest tak daremne…, a przeczucia depresyjnej Justine, choć potwierdzone katastrofą, tak wyzute z energii, że nie wiadomo, gdzie jest busola.
A Trier częstuje nas wysmakowanymi kadrami i uwzniośloną muzyką. Jeszcze jedna fotografia, by pokazać stylizacje, od których w filmie gęsto. Przypomina się Ofelia Johna Everetta Millaisa?
DRZEWO ŻYCIA
Dlaczego poemat?
Może ze względu na zamaszystość i wspomnianą wcześniej „kosmiczną” skalę opowieści? Pojemność, której nie zapełni fabuła (historia rodziny O`Brienów jest ledwie przyczynkiem do zamiarów reżyserskich Terrence`a Malicka). Różnorodność, którą zaanektować może właśnie poemat: cytaty z Księgi Hioba, obrazy natury przerastającej człowieka, zderzenie kilku perspektyw czasowych: teraźniejszości mężczyzny, przeszłości osadzonej w jego dzieciństwie, prehistorii ludzkości i eschatologicznych wyobrażeń tego, co może nadejść.
Może dlatego, że filmowe dialogi stanowią nie najważniejszy słowny przekaz, dominuje nad nimi Głos, który swymi pytaniami i refleksją skierowaną ku Bogu tworzy tekst poetycki?
Wreszcie: cała nadwyżka egzystencjalnych treści, którą reżyser uruchomił (a którą ja najchętniej sprowadziłabym do skali mikro: O`Brienowie – tu i teraz).
Sedno opowieści (tej fabularnej, o O`Brienach): Rodzina – matka (Jessica Chastain) prowadząca dom i ojciec (Brad Pitt), niespełniony muzyk, starający się sprostać bezwzględności świata, wychowują trzech synów. Obraz dorastania chłopaków widzimy z perspektywy najstarszego z nich, Jacka. Jego współczesną, dorosłą wersję gra Sean Penn. Na początku opowieści dowiadujemy się o śmierci jednego z chłopców, 19-latka. To jest szczęśliwa rodzina – ale doświadczona tragedią i tym wszystkim, co rozgrywa się zawsze i wszędzie pod skórą rodzinnego domu.
Malick ujmuje to archetypicznie: matka obrazuje drogę natury (to oznacza podporządkowanie, uległość, ale i dobroć, czystość), a ojciec – drogę łaski (czyli dominację, samozadowolenie, podporządkowywanie innych sobie, używanie siły). W dzieciach obie te siły walczą z sobą – i tym właśnie jest dojrzewanie! Hmmm… po prawdzie przeszkadza mi wydumanie tych sformułowań (droga natury/droga łaski). Ja widziałam po prostu piękną opowieść o tworzeniu rodziny. Wzruszyłam się, poczułam, jak fenomenalną sprawą jest bliskość, która czasem emanuje czułością, a czasem nienawiścią (genialne jest zmaganie się młodego Jacka z apodyktycznym w jego mniemaniu ojcem!).
Opasłość notki już na niewiele mi pozwala. Ale trzeba zaznaczyć, że macierzyństwu, ojcostwu i byciu synem towarzyszy „poemat” o braterstwie. Niewiele istnieje silniejszych więzi niż ta (potencjalna) więź między wspólnie dorastającymi braćmi. Naprawdę świetnie wybrany chłopak wcielający się w rolę Jacka – Hunter McCracken.
Zdjęcia pochodzą z portalu filmowego FilmWeb – stąd i stąd.
Ja tylko szybko zgłaszam, że na „Melancholię” wybieram się w czwartek i tekst Tamaryszkowy z radością wtedy przeczytam, aby wcześniej nie ulec sile sugestii! :)
Lirael, czekam spokojnie na Twoją lekturę mojej notki. I niespokojnie na Twoje wrażenia. Bom ciekawa. :)
Trudno nie zachwycić się przywołanymi przez ciebie zdjęciami z „Melancholii”. Jeśli są malarskie – to rzecz godna mego oka :) (czy ja kiedyś wspominałam, że studiowałam historię sztuki?) A tak na poważnie to chętnie rzecz zobaczę – ostatnio bowiem nadrabiam zaległości filmowe. Moim ostatnim hitem jest „Hydrozagadka”. Chętnie sięgnę po zrecenzowane obrazy (konotacja tych dwóch sztuk – malarstwa i kinematografii, aż krzyczy!). Szczególnie interesuje mnie wspomniana przez ciebie intymność „Drzewa życia”. Zatem do kina! :)
Serdeczności.
Monia, oba filmy są specyficzne. Dla mnie zobaczenie ich jest czymś bezdyskusyjnym. Ale już z zachęcaniem, polecaniem, czy dawaniem jakiejkolwiek „gwarancji na podobanie” muszę się wstrzymać. Melancholia nie poruszyła mnie emocjonalnie, Drzewo życia – jak pisałam – tylko w pewnym wymiarze, ale po tym seansie mgiełka poezji we mnie pozostała. Dlatego Malick jest u mnie przed Von Trierem.
Jeszcze jeden powód, dla którego Melancholia kojarzy mi się z operą: bo – jak tłumaczył Richard Giere Julii Roberts w nieśmiertelnej Pretty Woman – operę albo pokocha się od pierwszych aktów albo nigdy.
Hydrozagadkę muszę obejrzeć. To jeden z niewielu filmów z Filmoteki Szkolnej, którego dziwnym trafem nie znam.
Zaskoczyłaś mnie historią sztuki.:) Chyba dlatego, że ostatnio tak wyraźnie preferujesz dokument.
Tak, to słuszna myśl: do kina marsz!
Pozdrawiam:)
ren
PS Tamaryszku przeczytałam (głównie dzięki twojej recenzji) „Czarnoksiężnika z Archipelagu”- faktycznie zachwyca :)
O, cieszę się, moje zasługi dla fantastyki rosną. Choć wciąż mają niskie słupki na wykresach, bo nie było czasu, by pójść dalej. Ale obiecałam, że tak się stanie.
Ja też wiele po wiele filmów sięgam właśnie z Filmoteki Szkolnej (swoją drogą świetna rzecz) – A „Hydrozagadka” – rewelacyjne, PRL – owskie cudeńko :)
PS przepraszam za powielanie słowa „wiele” :)
Moni, „wiele” można powtórzyć. Co innego gdybyś powtórzyła „mało” – tu zaszłaby niezgodność treści z formą. ;)
Tamaryszku, przeczytałam o Melancholii co napisałaś, o Drzewie już nie, bo o pierwszym filmie ciut spoilerujesz i nie chciałabym się potem sugerować oglądając kiedyś ten drugi obraz;) Jednak z tematem trafiłaś świetnie, bo właśnie Melancholię widziałam 3 dni temu.
[możliwe spoilery]
Obraz Ofelii Justine nawet ustawiła na półce, w ogóle wszystkie wybrała nieprzypadkowo. Film jest plastycznie dopracowany i z pewnością robi wrażenie, zapamiętam jednak z niego całą tę opowieść o depresji. Właściwie każdy symbol, postać, dialog sprowadza się do tego stanu. A planeta (?) Melancholia idealnie obrazuje przyszłą nieuniknioną katastrofę. Nawet nie podejrzewałam, że Dunst jest w stanie tak zagrać. Co prawda już w Marii Antoninie błyszczała, jednak w Melancholii przeszła samą siebie.
Pozdrawiam!
Kornwalio,
ups…, na ogół wystrzegam się spojlerów… Ale sam Von Trier spojleruje w ekspozycji: tam już wszystko jest. Mamy zarejestrowaną katastrofę i pst….
W Drzewie… jestem wyważona. Zresztą oba te filmy i tak nie sprowadzają się zupełnie do układu zdarzeń.
Malick budzi sporo kontrowersji, ciekawym dodatkiem do seansu jest lektura tekstu Logosa i komentarzy na jego blogu.
A co do Melancholii – dobre aktorstwo, bo choć Kirsten Dunst trzyma batutę, to i Charlotte Gainsbourg jest niezła, i Kiefer Sutherland, i matka sióstr – Charlotte Rampling.
Nie kocham Von Triera. Nie budzi we mnie emocji. Ale film jest wysmakowany i właśnie najwięcej frajdy miałam dzięki intertekstualności. Dostrzegłam wśród obrazów Myśliwych na śniegu Breugla, i wspomnianą Ofelię Millaisa. Był chyba Bosch? Teraz konia z rzędem temu, kto te konteksty zgłębi ;))
Mniej mnie przekonywał lejtmotyw nadciągającej planety. Ale -np.- uśmiechy przykrywające rozpacz Justine, sceny z wanną, rozmowy z matką, ojcem. Nawet ta jedna rozmowa z mężem (tej postaci nie asymiluję) – ta ze zdjęciem sadu jabłoni.
Trier zawsze budził moje emocje (choć nigdy nie uważałam jego filmów za doskonałe). Tym filmem jednak zmienił tę tradycję, już nie jest okrutnym chirurgiem, który pociąga za sznurki i ostrzy skalpele na widza, teraz nie przeżyłam tak tego, co zobaczyłam. Może mu się ostrza stępiły?
Ponoć Justine wykłada jeszcze obraz Malevicha. Resztę będzie łatwiej sobie przypomnieć jak film będzie w sieci i ludzie zaczną robić screeny.
Tak, trzeba zaczekać na podpowiedź. Gdyby ktoś jeszcze nie był i się wybierał, to apelujemy, by zapamiętać. ;)
Pomysł eksponowania albumów uważam za nowatorski! :)
Nie mogę przeczytać całości notki, bo jeszcze nie widziałam filmu von Triera. Ale dopiero teraz dostrzegłam, że jest tu też o Malicku i widzę, że mamy całkiem podobny odbiór tego filmu. Mnie też zachwycił mikroświat O’Brianów, to balansowanie między dobrem a złem w rodzinie jest takie prawdziwe!
Szkoda, że reżyser nie zdecydował się na taki mały format i trochę więcej filmowej pokory… Droga łaski (matka) i natury (ojciec) – można byłoby przełknąć banalność konceptu, gdyby nie to, że był podany tak bardzo na tacy i wręcz wytłumaczony. Co nie pozwala zapominać, że jest to kino na wskroś amerykańskie, gdzie często widza prowadzi się za rękę.
Czaro,
no właśnie. Ale ja do Malicka pretensji nie mam. Rozumiem, że skoro nosił się z tym od tylu lat, to nie mógł popuścić (żeby nie było, że góra urodziła mysz) ;) Po prostu asymiluję wybiórczo. Szkoda mi na przykład, że całkowicie odrzucam Seana Penna (lubię go!). Snuje się jak błędny rycerz i ma minę chorego kotka. Nie mam empatii dla jego nostalgii. Jeszcze nostalgię to może zniosę, ale metafizyka to już nadto.
O dinozaurze taktownie nie wspomniałam, bo nie umiem sobie wyobrazić, by to komukolwiek się podobało.
Natomiast rodzinny portret zapadł mi w pamięć. Między dobrem a złem, łagodnością a szorstkością, kobiecością i męskością. Interpretacja (nazwanie i wyjaśnienie obu „dróg”) jest niepotrzebna.
Scenki mówią same za siebie.
Ciekawa była zwłaszcza relacja z ojcem. Bywał apodyktyczny, ale i bezpośredni, przyznający się do własnych słabości. To nie jest bynajmniej samo zło.
Ale wspomnę jeszcze o scenie z braćmi: próba ufności,gdy trzeba było palec przyłożyć do (?) lufy. Super.
Seansu nie żałuję. Werdyktu z Cannes nie komentuję. :)
Tamaryszku, Ty to jednak jesteś wyrozumiała. I taktowna! ;)
Choć powiem, że i ja dla tej rodzinnej historii aż tak bardzo (podkreślam;) tego seansu nie żałuję. Ojciec był bardzo prawdziwy, właśnie dlatego, że taki niejednoznaczny. Dzieciaki też – scena, którą wspominasz do tej pory prowokuje u mnie dreszcze. Naprawdę tu Malick dotknął życia i to go trochę rozgrzesza ;)
A za te słowa:
„Szkoda mi na przykład, że całkowicie odrzucam Seana Penna (lubię go!). Snuje się jak błędny rycerz i ma minę chorego kotka. Nie mam empatii dla jego nostalgii. Jeszcze nostalgię to może zniosę, ale metafizyka to już nadto.
O dinozaurze taktownie nie wspomniałam, bo nie umiem sobie wyobrazić, by to komukolwiek się podobało.”
– to wielki „szacun” dla Ciebie (jak to teraz młodzież mówi, popraw jeśli to już niemodne;) Uśmiałam się :)
Tamaryszek jak rumianek… ;)
…że niby nie toksyczny, ale kto to wie?
ciekawa dyskusja, ale trudno mi sie wlaczyc, bo zadnego z tych filmów nie widzialam. za to zareagowawalm podobnie na zajawki – ze wlasnie prerafaelici. kirsten dunst rosnie jako aktorka – mimo pozorów „dziewczyny z sasiedztwa” gra coraz ciekawsze role (choc juz w thevirgin suicides byla niezla) – pomijajac spiedermana, bo mezczyzni w trykotach to nie moja bajka ;-)
jak juz wiesz „breaking…” b mi sie podobal – zarówno plastycznie (ogladalam na superekranie w lyon’ie). kazdy z resyserów dogmy zrobil co najmniej jeden dobry film – w ogóle kono dunskie j b ciekawe i po mojemu ciekawsze niz szwedzkie. a te ich seriale!
malicka podobala mi sie cienka czerwona linia
aaa, przypomnialo mi sie jeszcze cos dot.tozsamosci – niejaka doris dörrie duzo pisze na ten temat. jej bohaterowie eksperymentuja ze swoja tozsamosci i rolami, czesto tez chca zmienic te tozsamosc, a z nia cale swoje zycie. „was machen wr jetzt” napisala jako narrator-mezczyzna i tu mam watpliwosci czy to byl udany esperyment? ale tym niemniej doris d eksperymentuje
M., kojarzę tylko jedną Doris Dörrie – reżyserkę (m.in. Hanami – kwiat wiśni, bardzo piękny), ona też o tożsamości, ale chyba Ty o innej wspominasz.
We mnie Lars Von Trier budzi niepokój już tym, czego się spodziewam po jego filmie. To jest dopiero. Melancholia stonowana. Przełamując fale to mocna kino. Widziałam tylko raz, przed laty, pamiętam.
:)
ta sama! ja tego filmu nie widzialam (chyba) i odkrywam wlasnie doris pisana. a to kobieta-orkiestra, bo pisze, rezyseruje, robi zarówno filmy jak i wystawia opery. pisalam o jej „niebieskiej sukience” i „und was wir aus mir?”, a niedlugo bede o jeszcze dwóch (koncze zbiór opowiadan). niedlugo bede najwybitnieszym dorysologiem w okolicy ;-)
trier (bo on tam tak na prawde nie ma zadnego von) j bardziej przerazajacy jako facet niz najciemniejszy z jego filmów…
Jeju zdjęcia są rzeczywiście wyjatkowo wysamakowane, z przyjemnością obejrzałam.
Ha a mnie Melanholia przemknela kolo nosa. grali gdzies tylko tydzien i zniknęla. i teraz chodze i jęczę z zalu. A czy dobrze widzę, że grala tam moja ulubienica, Charlotte Gainsburg?
oczywiscie mailo byc melanCholia. Jak widac, naprawde mnie przycmiło z żałosci ;)
@ Aneta,
wysmakowane.
Czasami nie powinno się wszystkiego interpretować i we wszystkim szukać ukrytych treści, bo może wcale ich tam nie ma. Ale gdy batutę/pióro/pędzel/kamerę bierze do ręki ktoś, kto podsuwa tropy i znaki, to raczej można rzecz potraktować jak szyfrogram. Coś się w tym wysmakowaniu kryje. Melancholia – z oddalenia – raczej zyskuje, bo pierwszy ogląd nie poraża. Poza tym: piękno prowadzi w prostej linii do bezradności, więc nie jest krzepiące.
pozdrawiam
@ Buksy,
tak, Charlotte`a rzeczywiście jest. Ma kilka niezłych kwestii. Gra osobę zgorzkniałą, ekscentryczną, znudzoną pozorami, bezceremonialną… Można by ją „wyciąć” z Melancholii i zatrudnić w roli straszaka na nowożeńców lub jako metrum dla wszystkich rzucających niewygodne prawdy między oczy.
Co z tą żałością? Tego nie można tak zostawić: przestawia literki, ćmi i jeszcze wciągnie Cię w nostalgię… za nic w świecie! Veto, veto!?
Melduję, że już napisałam o „Melancholii” i mogłam z czystym sumieniem zapoznać się z Twoim tekstem. :)
Okazało się, że pokryło nam się tylko jedno zdjęcie, obawiałam się, że będzie gorzej. dziwię się, że tak niewiele fotografii z tego filmu jeat5 dostępnych w sieci. Było tam sporo malowniczych (w sposób, za którym nie przepadam) ujęć.
Natomiast nasze odczucia są bardzo odmienne. Mnie się „Melancholia” nie podobała. W największym skrócie przeszkadzały mi sztuczność i dojmujący pesymizm.
Pozdrawiam i mam nadzieję, że mi wybaczysz brak entuzjazmu wobec dzieła von Triera. :)
Zaraz zajrzę. Lirael, ja sobie muszę przemyśleć mój sposób pisania. Unikam ocen, bo przecież nie potrafię ich przyznać, zwłaszcza gdy coś doceniam, ale nie odbieram emocjonalnie na tak. Wychodzi, że na ogół odbieram pozytywnie, a mnie się zwyczajnie nie chce pisać o grymasach, zwłaszcza, że szybko się ulatniają. To już cecha przystosowawcza. Filtr na przetrwanie w świecie, w którym zgorzkniałabym na wiórek, gdybym miała odbierać punkty za to, że coś mnie nie urzekło. Przemyślę sobie, czy to aby nie zakłóca przejrzystości mojej opinii.
Co do Melancholii, bliższa jest mi teraz niż tuż po seansie. Ale żaden z filmów powyższej notki nie ujął mnie totalnie i w obu drażnił mnie rozmach.
Melancholia jest sztuczna, tak jak sztuczna jest opera. Teatralna, niedająca się zestawić z życiem, posługująca się pewnym nadmiarem: w scenografii, zachowaniu, w dźwiękach, w pomyśle, by zorganizować koniec świata.
Ale czy depresja taka właśnie nie jest? Gdy widzi się ją od środka, gdy drobne sensy stają się nieuchwytne, a pozostaje sztafaż dekoracji, zobowiązanie do uśmiechu, choć mięśnie twarzy bezwolnie wiotczeją, a ciało stawia opór (scena z kąpielą), gdy krzątanina (Claire) wydaje się marnotrawieniem energii… Gdy więcej lęku budzi życie niż śmierć (ta jest logiczna, akceptowana, wyzwalająca). Jeśli dobrze pamiętam, u Triera bezwład Justine ma większe uzasadnienie niż przywiązanie Claire do codziennych (i odświętnych) rytuałów. Wolałabym by to nie miało przełożenia na życie poza filmem, by jednak zwyciężała akceptacja. Ale u Triera – gdy Claire chce zaproponować wieczór z lampką wina, by było ładniej czy milej, gdy świat się zawali – ufność jest naiwna.
:) Brak entuzjazmu jest dopuszczalny. Jak najbardziej. :))
Oczywiście miało być: „jest dostępnych”.
Bardzo przepraszam za literówkę.
Przeczytałem tamaryszku Twój tekst z uwagą (jak zresztą wszystkie Twoje teksty ;) ) i doszedłem do wniosku, że nasz odbiór filmu Malicka („Melancholii” jeszcze nie obejrzałem) jest w wielu miejscach zbieżny, choć nie podzielam Twich zarzutów, że kinematograficzny „rozmach” działa na szkodę „Drzewa”.
Nie przeszkadza mi także, iż Malick sięga po pytania fundamentalne i konfrontuje je z kameralnością problemów życia przeciętnej rodziny. Moim zdaniem na tym właśnie zasadza się (m.in.) oryginalność tego filmu, no i wyrasta z tego pewien uniwersalizm.
Naprawdę masz apetyt tylko na „okruchy”? ;)
Mój apetyt dotyczy zwykle całego dania.
Mikrokosmos, powiadasz… Czy jednak mikrokosmos nie jest makrokosmosem dla jeszcze mniejszego kosmosu? Może dzięki temu, że tak jest, w ziarnku piasku odbić się może cały Wszechświat? (A jest to odwieczną metaforą nie tylko poetów.)
Zauważyłem też, że przypisujesz „drodze” ojca to co ja – podobnie zresztą jak Czara – utożsamiam z „drogą” matki. Pomyłka, czy tylko różnica w interpretacji?
A co do „Melancholii”. Pewnie poczkam trochę, aż przycichnie nieco rozbrzmiewający wokół niej szmer.
Ciekaw jestem co też upichcił von Trier po „Antychryście”.
Pozdrawiam
:) Dziękuję za wnikliwą lekturę, jak zawsze. ;)
To nie jest tekst, pretendujący do wyczerpującej analizy. Ani mi ona była w głowie, skoro czytałam już Twoje omówienie, i komentarze etc. Więc szkic zaledwie i kilka myśli.
Sedno tych uwag jest chyba w tym, że oba te różne filmy (odmienne sygnatury twórców, to nie są bliźniacze dzieła) mają podobną ambicję. Ujęcie kameralnej historii (rodzina) w skali świata/wszechświata. I oba wymykają się „naturalnie skrojonej” opowieści.
Zatrzymajmy się na Malicku. Ta poetyczność bardzo mi odpowiada. To, że poezja obrazu jest komentowana poetyckim (filozoficznym) komentarzem, to już trochę nadto. Ale opowieść, w której codziennym relacjom nadany jest uogólniający sens, metaforyczny, archetypiczny, odwieczny, uniwersalny itp. – to jest świetne. Wiele scen bardzo wyraźnie pamiętam, wystarczy zamknąć oczy. I to jest rekomendacja na tak.
Ale rzeczywiście jestem głucha na mega ambicje i kosmiczne tło. Naprawdę nie zasymilowałam Seana Penna!
Właśnie tak, jak mówisz: w ziarnku, w kropli, w okruchu może odbijać się Całość. I tego bym chciała, nie więcej.
Dlatego, gdy pytasz – dlaczego okruchy, nie całe danie – sam sobie poniekąd odpowiadasz. Bo to jest danie dla Gargantui, na mój żołądek niestrawne.
Podobnie jak Ty nie zamierzam wyrokować, czy się Malickowi udało, czy nie. (mam alergię na ocenianie). Pewnie mój odbiór mija się z zamierzonym przez M. przesłaniem. Biorę cząstkę, jest ok.
A co do „drogi łaski i natury”… Tak? Pomyliłam się? Ja to usłyszałam w ten sposób, wydało mi się nielogiczne, przekombinowane. Ale to niedopasowanie zapamiętałam z filmu, więc tak zostawiłam. Jeśli będę miała możliwość sprawdzić, to sprostuję.
Tymczasem pozdrawiam! Za dwa, trzy dni wyruszam na Nowe Horyzonty, więc czeka mnie filmowa kroplówka. :)
Filmowe opilstwo nazywasz kroplówką? ;)
To tak, jak z tymi okruchami chyba :)
PS. W jednym z polskich tygodników (bodajże w „Polityce”) znalazłem dodatek poświęcony w całości tegorocznym Nowym Horyzontom. Zauważyłem kilka ciekawych filmów. Szkoda, że tej „kroplówce” nie możemy się poddać razem ;)
PS2. A propos „dróg” łaski i natury: niegdzie nie stwierdziłem, że się pomyliłaś ;)
Ożesz! No tak wyszło. Głośno rozprawiam o okruszkach, a apetyt wilczy mam pod skórą. Na czas festiwali filmowych ujawnia się schizofreniczna natura: Tamaryszek. Na drugie – Pantagruel.
Więc nie wiem: mylę się czy też nie mylę? Sądziłam, że zwracasz mi uwagę, że droga natury powinna być przypisana ojcu (i znaczyć siłę, bezwzględność, dominację), a droga łaski – matce (podporządkowanie, łagodność, akceptacja). Czyli że jest odwrotnie niż w notce, za to logicznie. I byłabym skłonna dać wiarę, bo od początku rzecz wydaje mi się odwrócona. Sęk w tym, że autorem wywrotki jest (na moją pamięć!) Malick. Dlatego tak to zapisałam. Się może jeszcze wyjaśni.
Tak, program NH ciekawy, ja wyjątkowo powierzchownie przygotowana (zazwyczaj studiuję tytuły i planuję, w tym roku mam może 10 wymarzonych, resztę wybiorę intuicyjnie). Pozdrawiam.
Z wielką uwagą przeczytałam i obie recenzje w tym wpisie, i wszystkie komentarze (bardzo ciekawa dyskusja). Od czasu, kiedy obejrzałam „Melancholię”, minęło już sporo, ale nadal mam w pamięci pewne obrazy. Właśnie – „obrazy”. I muzykę. I obie role – Dunst i Gainsbourg.
Triera lubię, obawiałam się, że po „Antychryście” będzie już tylko gorzej (nie byłam w stanie znieść tego filmu). Ale całe szczęście „Melancholia” trochę go przywraca do właściwego poziomu.
Pozdrawiam!
Oj, stare dzieje. Ponad rok temu… Nie wiadomo jak będzie, bo szykuje się chyba prowokacja. Trier nie kręci zrównoważonych filmów. Drażni, choć może jednocześnie angażuje emocje i wciąga. Tak to zapamiętałam, jak zapisałam. Silniej obrazy, z mniejszą sympatią muzykę.