Archiwum dnia: 31 Mar 2012

coś wokół szyi

Chimamanda Ngozi Adichie, To coś na twojej szyi, Zysk i S-ka, Poznań 2011.

************************************************ Gdyby słuchać, co mówią okładki, to mielibyśmy taką oto sytuację, że do każdego ucha dociera inna opowieść. Równocześnie.

Każda ma swoje racje. Prawda, że motyle, bo wewnątrz krótkie opowiadania, historie – niekiedy dramatyczne – mówiące o ulotnych stanach świadomości, wtajemniczeniach, o odczuciach, które znikną, ale trochę ze swej aury pozostawią. Jak motyle.

Prawda, że twarz nigeryjskiej kobiety sugeruje klimat opowiadań. Zwłaszcza, że jest nieodgadniona. Może dzieje się z nią to, co z bohaterką tytułowego opowiadania: „Wieczorem coś owijało się wokół twojej szyi, coś, co przed uśnięciem niemal cię dusiło”. Dobrze znajoma obręcz, której uścisk czasem znika, to znów powraca. W jednym tylko, z dwunastu opowiadań, narratorem i bohaterem jest mężczyzna. Kobiecy punkt widzenia dominuje, a ponieważ bohaterki mieszkają w Nigerii albo się z niej wywodzą, więc kobiecość naznacza je również mentalnym bagażem ograniczeń społecznych. Sytuuje je w cieniu, z którego można, lecz niełatwo się wydobyć. Nie wiem, czy celowo twarz wygląda jak maska. Szkoda, że zbyt dosłowny gest dubluje sens tytułu.

Obie okładki mają swoje racje, choć gdyby mój apel mógł usłyszeć ktoś władny zmienić coś w tej sprawie, to ja proszę, bardzo, o nieumieszczanie buź na wierzchu. Gdybym nie znała autorki, ominęłabym.

Znam Chimamandę Ngozi Adichie i bardzo ją cenię. Gdy czytałam opowiadania, częściej niż Połówka żółtego słońca przypominał mi się jej wykład „o niebezpieczeństwie jednej historii” (wygłoszony na konferencji TED).

Na przykład wtedy, gdy pisze o tym, jak dziwnie reagujemy na przybyszy z Afryki. Nieważne skąd – Nigeria, Kongo, Sudan czy RPA – wydają się wycięci ze stereotypowego tła, jakie wytwarza nasza ignorancja. Wszystkie zasłyszane historie o Afryce zlewają się w jedno i tworzą koszmarnie nieprawdziwą rzeczywistość. Adichie odsłania trochę nigeryjskie realia (na pewno mniej niż w powieściach). Śledzi zetknięcie Nigeryjczyków ze światem amerykańskim. Możemy wówczas obserwować zderzenie czołowe dwóch mitologii: pierwsza reaguje zdziwieniem na poprawną angielszczyznę czarnoskórego przybysza, druga musi zrozumieć, że nie istnieje jedna twarz Ameryki (nie każdy ma tu „samochód, duży dom i broń”).

Pamiętam wypowiedź Adichie o radach, jakich udzielano jej na amerykańskich studiach. Pisz prawdziwie, … czyli tak, jak nam się zdaje, że wygląda prawda. Wówczas chodziło o rady amerykańskiego profesora, który źle ocenił opowiadanie Adichie, bo jego bohaterowie wydali mu się zbyt „biali” – uważał, że Nigeryjka nie powinna tak pisać (tak czuć).

Przypominam to sobie, czytając opowiadanie Wzgórze Skaczącej Małpy. Rzecz rozgrywa się w RPA, gdzie na zaproszenie wielkiego admiratora literatury afrykańskiej przybywają młode talenty pisarskie z całego kontynentu. Wśród nich Nigeryjka, Ujunwa. Tydzień warsztatów pisarskich ma zaowocować opowiadaniem, które napisze każde z nich, a ocenią współuczestnicy i organizator. Lubię ten temat. Lubię czytać o tym, jak rodzą się pomysły na teksty, jak są przetwarzane. Powraca temat stereotypu Afryki, ciekawie, bo przypisany nie ludziom z zewnątrz, lecz mieszkańcom kontynentu. Szef zawyrokuje: „tego rodzaju historie tak naprawdę nie oddają ducha Afryki”.  Pada pytanie: jakiej Afryki? Przecież ona nie jest monolitem. Uzasadnienie: „to nie jest prawdziwa historia, o prawdziwych ludziach”. A było to opowiadanie autobiograficzne.

Czytanie tego tomu rozpadło się na dwa podejścia. Pierwsze opowiadanie (dobre, lecz nie ujęło mnie) sprowadziło dwudniową przerwę, pozostałe połknęłam jednego dnia, oniemiała z podziwu. Teksty krótkie, ograniczone formą (błogosławieństwo ograniczeń!), sytuacje wyraziste, choć niedoprowadzone do jasno zamykającej kody. Chciałabym w niektóre z nich wejść na dłużej. Tego rodzaju niedosyt potwierdza klasę autora.

Chimamanda Ngozi Adichie po prostu umie opowiadać. Miałam jednak wrażenie, że eksperymentuje, szuka najlepszego sposobu, stroi ton do właściwej tonacji. Trochę mi przeszkadzały niektóre pomysły narracyjne. Niemal każdy tekst jest pod tym względem inny. Zdarza się narracja z perspektywy bohatera, pierwszoosobowa (raz jest to postać główna, kiedy indziej dziecko relacjonujące czyjąś historię, samo pozostając na boku). Narracja trzecioosobowa, ale też taka dziwna (lekko irytująca) maniera prowadzenia opowieści jakby adresowanej do jej bohatera („Przez cztery kolejne dni mówiłaś nie, kiedy prosił cię, żebyś się z nim umówiła, ponieważ krępował cię sposób, w jaki patrzył na twoją twarz, ten intensywny, żarłoczny sposób, który sprawiał, że chciałaś się z nim pożegnać, ale także nie miałaś ochoty odejść”.) Świetnie natomiast wypadł pomysł mieszania perspektyw czasowych. Opisywana chwila znienacka otwiera się na przyszłość, a wiedząc, co się w niej wydarzy, inaczej odczuwamy to, co tu i teraz.

Może, gdy kiedyś do tych opowieści powrócę, zmienię zdanie – teraz uważam, że ostatni tekst jest najsłabszy. I strasznie szkoda, bo właśnie w nim pojawia się moja ulubiona bohaterka: Nwamgba. Silna, niezwykła kobieta, odważnie wybierająca miłość. I swoją tożsamość. A potem potwierdza swój wybór w sprytnej i trzeźwej grze z fałszem. Słabość polega na tym, że zbyt szybko, zbyt pospiesznie wprowadzony został ciąg dalszy. Pogrobowe zwycięstwo Nwamgby rozgrywa się w jednym błysku, los wnuczki wszystko co ważne potwierdzi, usensowni porażki, zwycięstwo uczyni bezdyskusyjnym. (Uparta historyczka)

Największe wrażenie zrobiło na mnie pięć opowiadań. Moim zdaniem absolutne mistrzostwo. Fenomenalne połączenie tego, co lokalne,  wyrastające w Nigerii , z tym, co ponadczasowe, jakby dotyczyło mnie, choć przecież wcale nie o mnie.

Imitacja – rzecz o zdradzie, która daje zdradzonej siłę, by otworzyć oczy i po latach uśpienia powiedzieć coś własnym głosem. Zamieniając imitację w oryginał. Osobiste przeżycie – prosty, świetnie rozegrany pomysł. Zamieszki na tle religijnym wybuchają niespodzianie, a z ulicznej masakry uchodzą dwie kobiety, szukając schronienia w opuszczonym sklepie. Muzułmanka i chrześcijanka. Tak różne, jak tylko można, a przecież tak podobnie doświadczające chaosu. Drżenie – znów dziwne spotkanie. I świetne studium toksycznej zależności od własnych przywiązań – gdy kocha się dupka, roztrząsa rozstanie i w nieskończoność próbuje się przekonać samą siebie, że czas zacząć od nowa. Jutro jest zbyt odległeo niechcianym okrucieństwie popełnionym w dzieciństwie, ktore rozrasta się poczuciem winy na całe życie. Ambasada amerykańska – właśnie w kolejce do ambasady rozgrywa się cała akcja. Bohaterka stara się o wizę do Stanów, ale uświadamia sobie, że nie jest ona tym rozwiązaniem, które może wybrać. Nie można przecież zapomnieć jak bardzo czerwony jest świeży olej palmowy – jak krew.

„Dwa dni temu pochowała swoje dziecko w grobie nieopodal grządki z warzywami w Umunnachi, rodzinnym mieście swoich przodków, otoczona życzliwymi ludźmi, których już teraz nawet nie pamiętała. Dzień wcześniej odwiozła swojego męża, ukrytego w bagażniku ich toyoty, do domu przyjaciela, który przemycił go poza granice kraju. A jeszcze jeden dzień wcześniej nie musiała robić sobie zdjęcia do paszportu; jej życie było normalne, zaprowadziła Ugonnę do szkoły, w sklepie Mr Biggs kupiła mu bułkę z kiełbaską, a w samochodzie śpiewała razem z Majekiem Fashekiem, którego piosenkę akurat puszczano w radiu. Gdyby jakiś wróżbita powiedział jej, że w ciągu kilku dosłownie dni nie pozna swojego życia, roześmiałaby się tylko. Może nawet dałaby mu dodatkowe dziesięć naira za bujną wyobraźnię”.

To coś na twojej szyi (The Thing Around Your Neck) – tytuł zbioru przechwytuje tytuł jednego z opowiadań. Ale odnosi się do wszystkich. Do tego, co zaciska się wokół gardła, tamując oddech, by po chwili znów go przywrócić. Dobra imitacja świata. Bardzo prawdziwa fikcja.