Archiwum dnia: 20 Mar 2012

odloty

Wszystkie odloty Cheyenne`a, reż. Paolo Sorrentino, Włochy, Irlandia, Francja

Sean Penn zerkający z plakatu jak jakieś ekscentryczne straszydło nie wpraszał się w nazbyt oczywisty sposób w moje filmowe plany. Aż tu jedna kulturalna rozmowa w TVP Kultura przesądziła, że pobiegłam sprawdzić. 

Trochę się potwierdziło, a trochę nie. Gwoli porządku przytoczę minimum nieszkodliwych informacji.

Cheyenne jest pięćdziesięciolatkiem, niegdysiejszym muzykiem rockowym, który nie umie zdjąć kostiumu. Wymalowany, z szopą włosów, z depresyjnym wzrokiem i sposobem mówienia przypominającym ni to nadąsane dziecko, ni to nastoletnią panienkę, ni to wypalonego artystę-starca. Ekscentryk. Ale nienarzucający się, smutny, gorzko-słodki, przy czym słodycz płynie z akceptacji, jaką budzi w swoim otoczeniu i w widzu. To znaczy: jeśli budzi, jeśli ktoś kupuje Seana Penna w roli Cheyenne`a, to kupuje cały film i przeżywa dwugodzinną przyjemność.

Cheyenne trochę się zagubił, więc zostawia żonę (nie niszcząc z nią więzi, bo żona to najbliższa przyjaciółka) i rusza w świat. Nie do Indii jednak, jak odpowiada na sugerowany ironicznie kierunek, lecz w głąb, wzdłuż i wszerz Ameryki. A zaczyna od Nowego Jorku, w którym umarł właśnie jego ojciec.

Wraz z ojcem wkracza drugi temat: Holocaust, a to połączenie wydaje się tak irracjonalne, że nie dowierzałam, by mogło tworzyć coś spójnego z ekscentrycznością współczesności i z kinem drogi „w stylu Wendersa”. Tematy (poszukiwanie siebie i zamykanie wojennych rachunków) łączą się w ten sposób, że Cheyenne spróbuje wypełnić ojcowską obsesję znalezienia zbrodniarza wojennego, który nękał go w Oświęcimiu. 

Cheyenne nie widział ojca od 30 lat, więc nic dziwnego, że na pytanie „czy wiesz co to Holocaust?” odpowiada tak samo jak na pytanie: „czy wiesz, kim był twój ojciec?” – „Mniej więcej”. Na szczęście reżyser nie stawia sobie za punkt honoru wyjaśniać żadnej z tych zagadek. Nawet jeśli uruchomi slajdy z głodnymi ludźmi „stamtąd”, nie będzie to wycieczka śladami Spielberga, Polańskiego czy Holland. Bo to jest zupełnie inna opowieść.

Cheyenne wyrusza i dotrze do starca, który tak irytował swą bezkarnością jego ojca. A ja się zastanawiam, czy było konieczne sygnalizowanie wielkiego tematu, skoro chodzi tak naprawdę o Cheyenne`a,  jego traumy i niedorośnięcia. Jeśli nawet nie było, to na szczęście nie okazało się również szkodliwe. A gdyby sensu się jednak doszukiwać, to pewnie w poczuciu winy i krzywdy, w potrzebie katharsis, w odkryciu tajemnicy ojca, które rodzi z nim jakąś zapóźnioną więź.

Obrazy z podróży są przede wszystkim kolażem różnych scen. Dlatego, choć byłoby to możliwe, nie zajmę się układaniem ich w ciąg przyczynowo-skutkowy, lecz podążę tropem kilku migawek. Bo dla mnie film Sorrentino to przede wszystkim kalejdoskop różności.

Zacznijmy od zniewieściałego image`u Cheyenne`a. Oto świergot panienek w windzie i przekrzykiwanie, która szminka dłużej trzyma się na ustach. L`Oreal? Helena Rubinstein? Cheyenne odpisknie: marka jest nieważna, trzeba na usta nałożyć podkład, potem dopiero pomadkę. Albo kiedy stoi z żoną przed lustrem i oboje tym samym mleczkiem zmywają makijaż. Albo tak jakoś znienacka spojrzy, okulary poprawi, prychnie na kosmyk, co na twarz mu się zsunął. Sean Penn umie to zagrać tak, że jego Cheyenne jest bardzo męski. W przebłyskach.

Jest chimeryczny, ale nie gwiazdorzy. Z udręczeniem i poczuciem winy przyjmuje objawy rozpoznawania go przez dekadenckie nastolatki. Ktoś zabił się pod wpływem słów jego piosenki (za które on sam nie byłby gotów zapłacić żadnej ceny). Niezaprzeczalnie był kiedyś kimś – prostuje przejęzyczenie, że to nie on z Jaggerem, ale Mick Jagger śpiewał z nim.

Przychodzi mi na myśl nocne spotkanie Cheyenne`a z nauczycielką historii (żoną tropionego Niemca), surrealistyczne zupełnie: ona wyciąga z lodówki i zachłannie wypija chyba ze cztery litry soku, a jego (ukrytego w mroku) dziobie gęś. Piękna, elegancka, długoszyja gęś. Podskubuje. Albo spotkanie z oprawcą, starym człowiekiem, który nago wychodzi na śnieg, trzęsący się, pomarszczony. Podobny do swoich ofiar. Tu nie ma słów. A tam gdzie są, są naprawdę w sam raz. Na przykład gdy w grę wchodzi walizka. To bohaterka numer dwa, Cheyenne taszczy ją ze sobą wszędzie, a ona milcząco podskakuje jak niezauważalna introwertyczka. Aż do spotkania w przydrożnym pubie z mężczyzną, który okazuje się wynalazcą kółek do walizki.

Dialogi świetne, od niechcenia, nie silące się na mądrości, a jednak będące blisko prostych trzeźwych spostrzeżeń. Tu zapożyczam jedną celną uwagę: Cheyenne jest po trosze „takim jurodiwym kultury Zachodu, tyle, że w przebraniu rockmana”. Dlatego żadne miejsce, żaden cel nie są najistotniejsze, lecz podróż i przemiana.

W sumie: chodzi o to, by papierosa zapalić. Cheyenne nie pali i nie rozumie po co niby.
Ale tłumaczą mu, że widocznie dzieciak z niego, bo tylko dzieci nie potrzebują. A ponieważ zdarzyło się tak, że Cheyenne trochę dorósł, więc w jednej z końcowych scen zaciąga się nikotyną. I nie ma innego wyjścia i innej dojrzałości jak zmycie make up-u i zrzucenie skóry chłopaczka.

Dobrze się ogląda, dobrze się słucha (muzyka Talking Heads i Davida Byrne`a). I tak jak nie potrafiłam delektować się poprzednim filmem Sorrentina (Boski), tak tym razem nie narzekam, choć raczej doceniam niż przeżywam.

Dwa pytania stawiam à propos. Włoski reżyser, koprodukcja włosko-irlandzko-francuska:  jak to uporządkować? Kino włoskie? Przecież film jest to szpiku amerykański. Sean Penn, plenery, Nowy Jork. Więc?

Cheyenne jest ekscentrykiem, wystarczy spojrzeć. A jednak postać rozegrana jest w ten sposób, że nie tak znów wiele siebie nam odkrywa. Introwertyczny ekstrawertyk? I to prowadzi mnie ku drugiemu pytaniu, o to, co komu bliższe: ekstra- czy introwertyzm? Polubienie Cheyenne`a uświadamia mi, że jestem zdolna otworzyć się na ekstrawertyzm, choć zazwyczaj deklarowałabym co innego. Ekstrawertycy dobrzy są w epizodycznych scenach (w życiu znieść ich jeszcze trudniej), chwilę później męczą nas niczym hałaśliwy klaun. Introwertycy przeciwnie, przyciągają uwagę obietnicą głębi. Nie muszę dodawać, że te pozory rzadko wytrzymują konfrontację z rzeczywistością. Ekstra- i intro- ? Czyżby remis?