Archiwum dnia: 15 Sier 2012

roztocze, mon amour

Kino było na wyciągnięcie ręki. Kazimierskie Dwa Brzegi odliczały godziny do finiszu, ale wciąż jeszcze kusiły bliskością artystów. Pierwszy raz byłam w tym mieście, więc trzeba mi było przejść Wąwozem Korzeniowym (i Norowym), zebrać pył z bocznych uliczek, zajrzeć do galerii, doszlifować bruk na Rynku, zjeść „koguta”…, no nie wciągnął mnie kinowy namiot. Byłam jednak na spotkaniu z Agatą Kuleszą i Danutą Szaflarską. Słońce, malwy, słoneczniki, letnie wysokie kwiaty. Piasek, bruk i korzenie (powariowały drzewa, żeby tak żyć z żyłami na wierzchu!), plantacje malin i porzeczek, pole zarośnięte tytoniem. Czego więcej trzeba? Łąka, którą można zmierzyć w tę i we w tę, brzeg Wisły, gdyby brakowało błękitu. Co prawda ludzi było co niemiara, ale moje pierwsze spotkanie z Kazimierzem D. nie wymagało szczególnej intymności, tłum był całkiem znośną scenerią. Rozpełzał się taktownie, nie napierał, nie deptał.

Prawdziwie kinowym miejscem okazał się następny przystanek: Zwierzyniec. Letnia rezydencja Zamojskich. Zamojscy trafiają na moją krótką listę ulubionych wizjonerów i zanim dokończę myśl o filmowym Zwierzyńcu, dopowiem dygresyjnie, że bardzo spodobał mi się Zamość. Miałam na niego jeden dzień, więc włóczyłam się po starym mieście – tam, gdzie cudnymi ornamentami ustrojone są ormiańskie kamienice (wybieram niebieską, pod małżeństwem!), gdzie renesansowy ratusz pokrewnie mruga do ratusza poznańskiego, gdzie katedra pod wezwaniem niewiernego Tomasza i gdzie na obrzeżach, czyli pod wierzchnią fasadą, można podpatrzyć odrapania, zapadnięte mury, drzwi w ruinie etc. Niczym proustowska magdalenka przywoływał Lwów, gdzie warstwy stare-nowe zmieszane są dość podobnie. I wiem, w którym domu mieszkał Leśmian. I weszłam do najstarszej w Polsce apteki (1609). W Zamościu mieszkali kolejni Ordynaci, a do Zwierzyńca przyjeżdżali na wypoczynek. Rozsiewali hojną ręką pomysły i donacyjne fundusze, więc te prowincjonalne miasteczka (otulone roztoczańskim płaszczem) wchłonęły i zasymilowały mury sprzed stuleci.

Renesans i barok trzymają się pod rękę. Zwierzyniecki kościółek na wodzie jest spokojnie barokowy. Architektura okolicznych miasteczek nie przytłacza obowiązkiem, by koniecznie zwiedzać każdy kościół, synagogę czy cerkiew, ale wchodzi się do nich z drogi, naturalnie, by po chwili przejść mostem, pospacerować po parku i dalej: znów na łąki, na trakty leśne, nad stawy, strumienie, mokradełka, na kolorowe, wstążkowe pola.

Ale: kino! Miało być o kinie! Bo w Zwierzyńcu – wtedy, gdy ja w nim gościłam – trwała 13.Letnia Akademia Filmowa. I to jest rzecz z rozmachem, ze świetnie przemyślanym programem. Zdarzają się tu filmy, które pamiętam z Wrocławia (NH), ale w przewadze są te mniej nowohoryzontowe. Program naprawdę kuszący, ale każda żarłoczność kiedyś się w końcu nasyca, więc ja byłam tak jakby „po obiedzie”. Tylko dwa seanse. Bardzo spodobała mi się atmosfera. Prowincjonalne kina (jedno prawdziwe, trzy przysposobione – czytaj: widownia rozsiada się na krzesłach lub ławkach), więcej zieleni, zdecydowanie mniej snobizmu niż we Wrocławiu (chociaż nie zgłaszam do tego snobizmu żadnych pretensji). Również dla filmu – ja tu kiedyś wrócę! Jakoś podobnie odgrażał się niegdyś Wilk do Zająca w rosyjskiej dobranocce. 

Po prawdzie: kino i architektura są trochę tematem zastępczym, bo najważniejsze, co oferuje Roztocze, kraina buku i jodły, to natura. Zwlekam, bo przecież – czy to się da opowiedzieć? Że obok kościółków, przydrożnych kapliczek, parkowych mostów i starych nagrobków, są domki i chałupy malownicze   i niedzisiejsze (?). I że wszystko zaczyna się zwyczajnie od jakiegoś szlaku i wygodnych butów, czasem od roweru, od plecaczka i mapy. I się idzie. Podoba się, bo jest zielono. Trochę może szkoda, że tak zielono, bo gdyby była jesień, toby dopiero ogień ruszył w tan, toby się zażółciło, zaczerwieniło, że hej! (Trzeba to sprawdzić!). Nie opowiem, jak to wygląda, na pierwszy rzut oka może być na przykład tak, jak na załączonych obrazkach.

Pierwszy raz w tych stronach. Przecieranie szlaków. Odzwyczajanie się od tatrzańskich oczekiwań, czyli od tych wędrówek, które najpierwsze przychodzą na myśl, gdy przypominam sobie wakacje. Tutaj jest zrazu mniej ekscytująco, zwyczajniej, lżej, wydaje się, że nie tyle znakowanych tras, co w Tatrach. Ale ruszamy w drogę i wiadomo – im głębiej w las, tym więcej drzew. Odsłania się kolejna warstwa, poszerza się przestrzeń, okazuje się, że nie wszystko da się zobaczyć podczas jednej wyprawy. Przybywa notatek odnośnie tego, co zostaje na przyszłość. Drzewa chcą być rozpoznane – buk na pierwszym planie, ale trzeba dostrzec wśród buczyny i graby, i wiązy. Jodłę odróżnić od świerku, klon od jaworu, dąb czerwony od tego rodzimego. Przyjrzeć się naciekom żywicznym, nacięciom, garbom i guzom. Pierwszy raz – niezapomniany, ale chyba więcej przede mną niż za mną. 

Są drzewa-okazy, np. w alei dębów w Górecku Kościelnym lub we Floriance – dąb Florian i wielki jawor. Wolę te, które rwą się do życia i nie przejmują się starczą próchnicą, ale pod jaworem posiedziałam. Myślałam, że Filon jakiś nadejdzie. Może za krótko czekałam… Może zabrakło wianka? Poniżej udokumentowane czekanie i droga powrotna przez stawy Echo, gdzie hasają sobie koniki polskie (potomkowie tarpanów, dziś symbol Roztaczańskiego Parku Narodowego).

Koniki jedno, ale mam też we wspomnieniu jedną zdezorientowaną kunę, dzięcioły różnorakie i mrówki. Ptaki – że tak powiem – stonowane, szału nie było. Dorzucę więc do fauny roztoczańskiej chrząszcza ze Szczebrzeszyna. Wyciągnęli go z trzciny, postawili na rynku. Dla kamuflażu podrzucili kilka chrząszczy drewnianych, rozsianych po mieście – ostatecznie więc nie wiem, czy z właściwym się witałam, ale myślę, że ta znajomość nie może mi zaszkodzić. 

Dobrze, że wymyślono rower. Że Roztocze jest rowerom przychylne – czasem można było śmigać rowerową trasą, czasem podskakiwać na siodełku między drzewami. Błogosławię ten cud, bo z racji bąbla pod czwartym paluszkiem stopy lewej i trzecim prawej (licząc od palucha), możliwość niedeptania ich oszczędziła mi ciut bólu, a więc uczyniła szczęśliwszą (jeszcze bardziej).

Oczywiście, nie wszędzie rowerem. Takie na przykład mokradełka, uroczyska, bagienka… to już insza inszość i trafiają tam tylko (co niektórzy) piechurzy. A wspomnę jeszcze – a propos zdrobnień użytych w poprzednim zdaniu – że deminutivum ma na Roztoczu szczególne względy. Sklep z miodem to „ulik”, sklep na rogu (gdzie wieje) to „Zefirek”, mniej frontalna dzielnica Z. to „Wywłoczka”, lokal przydrożny – „Upałek”. Zdrobnienia w natarciu. Nazwa też ważna – moim zdaniem „uroczysko” bardzo adekwatnie nazywa miejsce, które rzuca urok.

Bez puenty, bo co mam powiedzieć? Że „piękna nasza Polska cała…”? A jakże. Może więc sobie ku pamięci dorzucę, by mieć na uwadze, że pajęczyny są piękne, zwłaszcza w lesie. 

[zdjęcia: M.B.]