Archiwa miesięczne: Lipiec 2012

dziesiątka ze wskazaniem na trzy (NH)

Z dedykacją: Ewie (ze wskazaniem, że może czytać wybiórczo)

Prawda jest taka, że trudno będzie napisać coś prawdziwie odkrywczego, prawdziwie przemyślanego i niezdawkowego, gdy niemal cięgiem obejrzało się 37 filmów. No, 35 – z jednego wyszłam, na jednym się wyłączyłam (nie czytałam napisów, a film był tajlandzki).

Pierwsza przeszkoda – chcę wspomnieć o kilku tytułach, więc przydzielę im mniejszą dozę słów. Przeszkoda druga – choć ostrzyłam uważność i popijałam wodę dla orzeźwienia i chłonięcia jak najczystszych wrażeń, to jednak wszystko co piszę, piszę spod warstwy kolejnych obrazów, więc odbiór mam zmiksowany.

Moja dziesiątka zbiera filmy z różnych kategorii: te „nowohoryzontowe”, przekraczające granice tradycyjnej filmowej narracji, i te, które wciąż ufają opowieści, te tworzone przez debiutantów i przez mistrzów kina, fabuły i filmowe eseje. Miszmasz podyktowany tym, że każdy mnie czymś nakarmił i zostawił niedosyt, a nawet potrzebę, by zobaczyć je jeszcze raz. Tyle że nie dzisiaj.
Kolejność niezobowiązująca. Długość nieprzyzwoita. W dodatku z pominięciem festiwalowej obyczajówki (bo byłoby jeszcze dłużej).

1. Najbardziej intrygujący i  nowohoryzontowy – Post tenebras lux, reż. Carlos Reygadas, Meksyk.
Ten film wart jest odrębnego eseju. Jak to u Reygadasa: niespiesznie jest, nielogicznie, prosto, ale dziwnie. Rzecz rozgrywa się mniej więcej wokół jednej rodziny: młode małżeństwo z dwójką małych dzieci (role obsadzone przez występujące pod swoimi imionami dzieci reżysera: Rut i Eleazar). Żyją w świecie pięknej natury, blisko niej. I oni też są ze sobą blisko. Tak to odbieram, gdy obserwuję, jak bezpiecznie czują się dzieciaki. Bodajże pierwsza scena: czteroletnia ufna dziewczynka, sama na olbrzymim pastwisku. Zmienia się światło, aż dzień przechodzi w mrok. A ona biega, radośnie nazywając krowę, osła czy psa. Tapla się raz po raz w błocie, ale wciąż jest zajęta, pochłonięta przez teraźniejszość. W dużo późniejszej scenie mężczyzna, ciężko chory (ranny), wspomina swoje dzieciństwo, takie błahe chwile, jakieś lizanie poręczy łóżka… i towarzyszącą temu pewność, że jedyne, co trzeba, to być. Ale dorosłość to czas wygnania z raju niewinności, więc błogość jest tylko wspomnieniem. 
O tym śpiewa Nathalie, żona bohatera, wtórując jego wyznaniom.

Otóż to jest właśnie kluczowe, że u Reygadasa czasy się przeplatają. Miniona przeszłość i niezrodzona jeszcze przyszłość istnieją niemal (?) tak samo jak teraźniejszość. Bo żyjąc, wspominamy i wyobrażamy sobie siebie w mających nadejść zdarzeniach. Dezorientujące dla widza może być to, że coś, co bierzemy początkowo za czasowy przeskok, tak naprawdę nie może zaistnieć, bo jesteśmy świadkami śmierci, która te wyobrażenia niszczy. Takiej przyszłości nie będzie… ale przecież była, w pewien sposób – wtedy, gdy ją wymyślaliśmy.

Harmonia, za którą tęskni filmowa rodzina, nie jest bynajmniej oczywista. Piękno natury zakłócane jest złem, demonicznością lub mordem. Nie dziwne, że na zwierzęta z pierwszej, ufnej sceny, w scenie ostatniej pada czerwony jak krew deszcz. Że krew tryska z aorty mężczyzny, który urwał sobie głowę. A jednak trochę dziwne. Gdy film się kończy, nie wiem, o czym właściwie był, choć nie odrywałam oczu od ekranu. Reżyser mówi po projekcji, że niczego nie trzeba rozumieć, że filmu nie wolno streszczać (a jego filmu po prostu nie sposób), że należy go odbierać tak, jak był tworzony, czyli siłą podświadomych skojarzeń.
Czy można zrozumieć morze? Albo zinterpretować sens piękna dostrzeżonego w zachodzie słońca? Pyta Reygadas w wakacyjnym numerze „Kina”. Po seansie (gdy trwam w mocnej dezorientacji) reżyser zapewnia, że przechodzący przez dom fluorescencyjny (czerwony) byczek-diabeł to nie żadna fantastyka, tylko rzeczywistość. Bo to, co realne, nie musi mieć wymiaru materialnego, sensorycznego. Może w ten sposób przemyka tuż
obok nas cień zła? Mnie to intryguje. Zazwyczaj tak właśnie odbieram filmy, że szukam w nich opowieści, scalam rozproszone elementy, porządkuję linię czasu, łączę zobaczone z kontekstami, które – jak mniemam – są im przypisane. Reygadas proponuje coś innego. A ja bardzo bym chciała zobaczyć ten film jeszcze raz i zdecydować ostatecznie, czy przekonuje mnie ten język. Bo nie jest to kino dla każdego, o czym świadczy choćby reakcja krytyków. Z jednej strony: nagroda za reżyserię w Cannes, z drugiej – wypowiedzi dziennikarzy-filmoznawców (np. Jerzy Płażewski, „Kino” nr 7/8), które widzą w Post tenebras lux reżyserskie kalectwo. I gdy przypomnę sobie niektóre sceny, to muszę przyznać, że nie tylko „nie rozumiem” filmu, ale nie umiem też jednoznacznie się wobec niego określić.

2. Najbardziej arcydzielny [to znaczy, że choć wymieniam go raz, jest jak joker, mógłby obsadzić każdą kategorię] – Miłość, reż. Michael Haneke, Francja (choć reżyser-Austriak).
Złota Palma w Cannes. Wielkie nazwiska: Michael Haneke, Jean-Louis Trintignant, Emmanuelle Riva (na drugim planie jeszcze Isabelle Huppert) . Każdy zrobił to, co potrafi, z prostotą i maestrią. Temat ważny: doświadczenie usuwania się najbliższej osoby w chorobę, demencję, w nieuchronność; towarzyszenie jej w tym znikaniu; cierpliwe akceptowanie rzeczywistości i bunt, gra o ocalenie tego, co jeszcze ocalić się da. Czyli? Walka o godność, trwanie w miłości, przynoszenie ulgi swą obecnością lub decyzją, która wymaga posunięć kontrowersyjnych. Ale najważniejsze, że to jest takie kino, które porusza, ujmuje swą dramaturgią, każdym gestem, spojrzeniem i słowem. Tak, że nieważne jest w gruncie rzeczy to, że spadł na ten film deszcz nagród i pełnych zachwytu komentarzy – nieważne, to wcale nie przeszkadza, by wzruszyć się na swój rachunek. 

Odpowiada mi, że Haneke wybrał ten właśnie tytuł, a nie musiał, bo w kolejce stały słowa bardzo adekwatnie ujmujące tę historię a dużo bliższe pustki, bezradności, poczucia kresu. Dobrze, że „miłość”, bo to zgodne z duchem opowieści, która pozbawiona jest sentymentalizmu i emocjonalnego szantażu, ale uchyla okno jakiejś… nadziei?, poezji?, sile mierzenia się po ludzku z czymś nieludzkim.
Ważne wydają mi się te pierwsze sceny, gdy choroba czai się, uśpiona, nie zakłócając niczego. Dwoje starszych ludzi, ich piękne paryskie mieszkanie, pełne książek, płyt, obrazów, przestrzeń oswojona, budowana przez lata, wypełniona treścią ich życia. I różne drobne rytuały: wyjście na koncert do teatru (oboje są koneserami muzyki klasycznej), czułe gesty, komplement zgrabnie podrzucony żonie, uśmiech posłany mężowi. Starość to takie zatrute słowo, a tu naprawdę – na początku – wygląda całkiem nieźle. Dopiero pewnego zwykłego dnia, przy śniadaniu, niby nic takiego, ale coś zaczyna się sypać, puszczają szwy, maleje władza ducha nad ciałem. Dobrze oswojone miejsce, rytuały, solidnie zbudowana relacja zaczynają nabierać niepokojących kształtów. 

Jednym zdaniem tylko powiem: wspaniała gra Trintignanta i Rivy! Grają ich ciała, ich aktorska mądrość, jakieś niezwykłe wyczucie umiaru i odwagi jednocześnie.

Film zaczyna się sceną, w której wszystko już się dokonało. Dość szokujące rozwiązanie losu Anne i Georges’a towarzyszy nam, gdy później krok po kroku obserwujemy retrospektywną narrację. I wydaje się, że tego początku nic już nie przebije, co najwyżej pogłębi się zrozumienie, dlaczego tak właśnie się stało. A tymczasem końcowa sekwencja, czyli poetycka, niezwykła, tajemnicza „dogrywka”, sugerująca los Georges`a, jest mistrzowska. Może się komuś wydawać, że śmierć stawia kropkę. Ale tyle jeszcze nut chce się dorwać do głosu, chce wybrzmieć… Gołąb, wybór, zniknięcie… To, co dzieje się z bohaterem jest takie niejednoznaczne (choć przecież to musi być znów ona, znów śmierć), że wzruszenie nie wygasa. może nawet najsilniej kumuluje się w scenie, gdy Isabelle Huppert rozgląda się po pustym mieszkaniu swych rodziców, gdy ich już nie ma, ale też są – bo cztery ściany wytwornego wnętrza, które nasiąkły latami ich obecności i miesiącami finałowej tragedii nie mogą być tak po prostu, do końca, puste.

3. Oho! kino pełną gębą! – Holy Motors, reż. Léos Carax, Francja.
Znowu Paryż, tym razem wsadzony w jakiś szalony malakser, który kroi na plastry, miesza (składniki z różnych konstelacji, pozornie niemieszalne) i zapewne ubija na piankę. Wywrotowy film, jeśli zestawić go z klasyczną Miłością; na tyle jednak spójny i podszyty kontekstami, że ewentualną dezorientację zamienia w lekko absurdalną, lecz sensowną opowieść. O kinie? Tak, myślę, że to jest film o kinie i o byciu aktorem-artystą. Reżyser sugeruje w wywiadach (również w rozmowie po seansie), że ważniejszy jest kontekst życia niż sztuki,  że to film o nas, o podejmowaniu ryzyka działania, przeobrażaniu się, nieustannym szukaniu, przełamywaniu impasu, wchodzeniu w nowe role. Nie wiem, czy to właśnie sugeruje Carax, ale idąc tropem reżyserskiej sugestii, tak mniej więcej odczytałabym tę historię.
Oscar, mężczyzna w średnim wieku (w tej roli aktor Caraxa, Denis Lavant), mieszka w dość tajemniczym miejscu – okna wychodzą na dworzec lub lotnisko, drzwi prowadzą do sali kinowej, a samochód, do którego wsiada, okazuje się być niczym ruchoma garderoba lub kosmiczny transformator osobowości. Wehikuł to nie rekwizyt, bo – primo – to jest biała limuzyna, obłędnie wyposażona, secundo – ma szoferkę, tertio – mieszka w garażu (wytwórni) o nazwie Holy Motors, gdzie co noc spotykają się i trochę obgadują świat inne białe limuzyny. 

Oscar cały dzień wypełniony ma spotkaniami, na które limuzyna go podwozi, a on wyskakuje z niej w coraz to innym wcieleniu, odgrywa epizod, wraca, mknie dalej. Bez wytchnienia, samotnie, według założonego scenariusza, który chce wypełnić jak najściślej. Nie wiem, czy w ogóle istnieje Oscar, czy tylko kolejne role-maski. Czasem nabieram się, że któraś z ról jest życiem „prawdziwym”, ale co to w ogóle za określenie: gra to też życie.

Przebieranki są mistrzowskie! Filmu Caraxa nie da się opowiedzieć, nie uruchomiając podglądu na obraz. Wszystko, czym może być kino, tym jest film Holy Motors. Historią gangsterską, obyczajową, musicalem, miksem fantasy i s-f, burleską i tym, co przełamuje gatunki i jest kinem po prostu. Ponieważ nie sięgnę głębiej w tej krótkiej impresji, więc na marginesie pozostawię znaki, jakimi są mniej lub bardziej czytelne cytaty czy aluzje do świata filmu czy popkultury. Znakami takich kontekstów są między innymi występujący w epizodach aktorzy czy celebryci: Edith Scob (pani szofer!), Michel Piccoli, Eva Mendes czy Kylie Minogue. Lubię scenę, w której do Oscara przysiada się mężczyzna (Piccoli) i sonduje jego kondycję. Pyta o zatracony entuzjazm, o motywację, odsłania jakąś podszewkę: idealizm i przypisane mu nieuchronnie wypalenie. [tu niestety napotykam na dziurę: nie mogę sobie przypomnieć słów Oscara, mam wrażenie, że mówił coś o potrzebie piękna, jakim jest samo działanie, o tym, że wszystko usensownić może oko patrzącego… o ile wciąż ktoś umie uważnie patrzeć – głowy nie dam, może mówił coś innego?]

4. Dowcipnie ponury (a la Dostojewski) – Podziemie, reż. Zeki Demirkubuz, Turcja

Jeden jedyny film turecki, ale wystarczy, by mi przypomnieć, że ja to kino lubię. O Demirkubuzie i innych Turkach pisałam dwa lata temu, po 10.MFF NH (tutaj). Dostojewski jest dla tej kinematografii niemal ikoną, podobnie jak Andriej Tarkowski. Może czasami szukanie kulturowych analogii jest oglądaniem z tezą, ale tym razem wszystko sugeruje, że można i należy Fiodora D. obrać za punkt odniesienia. Bo to adaptacja Notatek z podziemia przeniesiona do współczesnej Ankary. Jest bohater, który choć na półmetku życia, ma idealistyczne dylematy pokroju Rodiona R.: dziwi się podłości świata, ale sam jest podły, mierzi go dążenie do sławy, ale zazdrości, bo jaki sens ma istnienie, jeśli się nie jest wybitnym, szuka upokorzeń, a potem się gruntownie obraża, spotyka szlachetną prostytutkę i jest wobec niej gburem, bo „niegburem” być organicznie nie może. Świetne zakończenie! Czyżby najcięższym balastem, który przeszkadza nam normalnie żyć, była niezgoda na pulsujące nam pod skórą zło? Przedtem bohater wył jak pies z rozpaczy (dosłownie!), obwąchiwał się i napraszał o ksywkę „świra”. Teraz – powiada – „Poczułem ulgę. Zrozumiałem, że już się nie zmienię”. Oho! Duszo rosyjska (w tureckiej translacji)! Oj, jakby to powiedział Rodion R.: „Człowiek jest podły i podły jest ten, kto go podłym nazywa”. Moja ulubiona scenka: Muhharem (główny bohater) siedzi vis-à-vis młodego urzędnika i mówi do siebie w duchu: „Patrzę na ludzi z pogardą i nienawiścią. I myślę, że oni robią to samo”. Pojedynek na miny, i jemu, i urzędnikowi gra w duszy ta sama melodia, urzędnikowi nawet głośniej. 

5. Delikatny, kruchy, goniący za nieuchwytnym (ex aequo) – Od czwartku do niedzieli, reż. Dominga Sotomayor Castillo, Chile; Niebieski ptak, Gust Van den Berghe, Belgia.
Pierwszy tytuł to film nagrodzony w głównym konkursie festiwalu (konkurs filmów nowohoryzontowych). Film drogi, film rodzinny, film, w którym trudne sprawy dotyczące rozsypującej się jedności, przefiltrowane są przez dziecięcą wrażliwość, wnikliwość, intuicyjność, świeżość. Portret rodziny we wnętrzu… samochodu, ze zmieniającym się tłem: pejzaż zewnętrzny z zieleni zmienia się w pustynię (Chile), pejzaż wewnętrzny analogicznie traci życiodajne soki. Niebieski ptak to również podróż, tym razem rodzeństwo przemierza (bliżej nieokreśloną) afrykańską przestrzeń w poszukiwaniu niebieskiego ptaka, który im uciekł. No, zdziwiły się, że odfrunął, bo wydawało się, że powinien się trzymać tych, którzy go pogłaskali. Naiwnie więc sobie wędrują i trochę tej naiwności po drodze gubią, zwłaszcza, że spotykają zmarłych (dziadka i babkę – zabawnych i bardzo ziemskich) i nienarodzone dzieci, które dopiero szykują się do przybycia na ziemski padół. Piękny film, sama nie wiem – chyba melancholijny, ale też lekki i pogodny. Oba filmy, choć różne, łączą mi się w dobrze zestrojony tandem.

6. Z tajemnicą i nieodróżnialną stroną prawą od lewej – Za wzgórzami, reż. Cristian Mungiu, Rumunia. 
Będzie w kinach, polecam pójść i zobaczyć. Można ze względu na reżysera, który zdobył sobie uznanie niegdysiejszym dramatem 4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni; można ze względu na nagrodzone Złotą Palmą aktorki: Cosminę Stratan (Voichiţa – dziewczyna szukająca schronienia w oddalonym od świata klasztorze) czy Cristinę Flutur (Alina, która przybywa do dawnej przyjaciółki, próbując ją z klasztornego uśpienia wyrwać i na nowo oferując jej miłość). Naprawdę tragiczna sceneria i perypetie. I zło, które niełatwo wskazać jednoznacznie. Bo kto jest tu jego zarzewiem? Alina, ze swymi „grzesznymi” skłonnościami i niepokornym charakterem? Klasztorny ojciec czy matka (przełożona), którzy egzorcyzmują bezlitośnie i głupio? Może po prostu świat? W ostatniej scenie, gdy rozegrało się już to wszystko, o czym nie wspomnę, bohaterowie siedzą w samochodzie, gotowi do drogi. I wtedy – przy wtórze słów o jakiejś innej zbrodni, równie (jak każda) nieuzasadnionej – szybę samochodu obryzguje błoto. Niczym zło, z którego nie sposób się obmyć czy przed nim uciec. Ani w naiwność ani w trzeźwość, ani w pokorę, ani w bunt.

7. Z największą dozą wzruszenia – Proste życie, reż. Ann Hui, Hongkong.
Współczesny Hongkong, dobrze sytuowana rodzina (w H. żyje tylko 30-letni mężczyzna, reżyser, pozostali emigrowali do USA) i służąca, która pracowała dla nich 60 lat. Niańczyła, sprzątała, gotowała. Pysznie gotowała (ten kulinarny motyw jest silnie zaznaczony). Teraz ma lat 75 i gdy nadchodzi choroba, gotowa jest usunąć się w cień do domu starców. I tak się dzieje. Ale mężczyzna (Roger) budzi się z uśpienia i zaczyna się troszczyć o Ah Tao. Co jest reakcją tyleż sprawiedliwą (wobec Ah Tao) co ocalającą (dla Rogera). Proste życie to prosta historia o pięknie prostoty. Niebanalna.

8. Ze względu na dźwięki, które opowiadają historię – Play Timereż. Jacques Tati / Francja, Włochy 1967.
Film z Jacques`em Tati (w jego reżyserii i z jego scenariuszem), czyli nagrodzona cierpliwość. Moja cierpliwość i mój brak orientacji. Bohater Iluzjonisty w roli, z którą jest utożsamiany, w roli pana Hulot! Niezgrabny pan Hulot – czasem nogi mu się plączą jak stonodze, to znów podskakuje leciutko jak motylek, gubi się wszędzie, przegapia, co się da przegapić i uruchamia tysiąc zwiewnych psot. Ale film ważny
 również ze względu na genialnie manipulujący odbiorem dźwięk. Mistrzowski. Spadająca na piątym planie łyżeczka czy szelest kartek, nagłośnione, wydobywają detal spośród tysiąca innych detali. Więc pomijamy plan pierwszy i obserwujemy źródło brzdęku. Super! Coś jak zabawa w odnajdywanie szczegółów, którymi różnią się obrazki. Obraz tu niby jeden, ale szczegóły i tak trzeba tropić. Wdzięk, elegancja, zabawne qui pro quo i ciągłe mijanie się w labiryncie (ulic, boksów, zaułków, stolików, czego bądź).

9. Ważny ze względu na bohatera – Inny świat, reż. Dorota Kędzierzawska.
Ta panienka z kijem to Danusia (w papierach na pierwsze imię ma Zofia), czyli Danuta Szaflarska. W Kosarzyskach, wiosce, w której spędziła pierwszą dekadę swego życia (niby nic, gdy żyje się długo – pani Szaflarska jest dziś 97-letnią damą). Tam nauczyła się ślebody, która emanuje z tego, co mówi,  jak żyje, kim jest. Trzecie spotkanie z Dorotą Kędzierzawską. Najpierw była Wiedźmą w Diabłach, diabłach (1991, Złote Lwy Gdańskie za drugoplanową rolę kobiecą), później nadeszła Pora umierać (2007, Złota Kaczka i Orzeł za główną rolę kobiecą) i zamarzyło się reżyserce zrobić film, w którym pozwoli Szaflarskiej opowiadać. Pomysł prościutki, ale więcej nie trzeba, gdy ktoś opowiada tak jak pani Danusia i ma o czym mówić. Z wdziękiem nieznanym dzisiejszym celebrytom, z humorem wolnym od jakiegokolwiek sarkazmu za to podszytym autoironią i zmysłem obserwacji, z pamięcią … z genialną i bezcenną pamięcią. Absolutnie nie do przeoczenia.

10. Worek z dobrymi tytułami, które mogłyby powalczyć o miejsce na tej liście, bo warto je było obejrzeć:

Niewinność, reż. Lucile Hadžihalilović, Belgia, Francja (& others) – nadal uważam, że to jeden z moich ulubionych filmów.
Donoma, reż. Djinn Carrénard, Francja – rzecz o związkach, można się uspokoić: wszystkie są pokręcone i każdy na swój sposób, co nie znaczy, że te skręty są bez sensu.
Pokój 237, reż. Rodney Ascher, USA – filmowy esej o Lśnieniu Kubricka; o rany! taka interpretacja (liczne, liczne interpretacje) to nie w kij dmuchał, zabawne i imponujące.
Cygan, reż. Martin Šulík, Czechy, Słowacja – film minionego już sezonu, ale żal przegapić.
Marina Abramović: artystka obecna, reż. Matthew Akers – dokument o radykalnej performerce i o tym, że artysta, działając mniej, tworzy więcej. Marina patrzy w oczy.;)
Cztery słońca, reż. Bohdan Sláma, Czechy – film czeski, z tym wszystkim, co w czeskim filmie da się lubić.
Sąsiedzkie dźwięki, reż. Kleber Mendonça Filho, Brazylia film z najbardziej zaskakującą puentą.

Druga liga (ale wciąż warto): WrongNa zawsze Laurence, Bestie z południowych krain.

oglądam (NH)

12.MFF Nowe Horyzonty, Wrocław, 19-29 lipca 2012

Człowiek-oko. Człowiek-ucho. Człowiek-kamera. Człowiek-cień. Bo patrzy, slucha, śledzi i w salę kinową się wtapia. Harmonogram na najbliższe dni zaprojektowany, życie pokaże, ile dam radę wchłonąć. Chcę dużo.

Na jeden film czekam. Widziałam go już, kilka lat temu. W tym roku wraca w cyklu Nowe Horyzonty Języka Filmowego (Dźwięk). Niewinnośćwyreżyserowana przez Lucile Hadžihalilović. Ciekawi mnie ten powrót. Mam już przeczucie nastroju (ulegnę), apetyt na obrazy (nasycę), ucho przygotowane na dźwięki (no właśnie, bo z tego powodu odbędzie się seans).

Tak piszą o Niewinności na FilmWebie:
„Mała Iris trafia do żeńskiej szkoły, w której wszystko wydaje się niezwykłe – już sam sposób przybycia – trumna… Życie dziewcząt przebiega tam według restrykcyjnych reguł – przede wszystkim zabronione są ucieczki. Jednak dziewczynki wydają się być szczęśliwe. Samo miejsce, malowniczy las, zachęca do zabawy, lekcje są prowadzone w bardzo interesujący sposób. Tajemnicą owiane są natomiast wieczorne wyprawy najstarszych uczennic, a także to, co kryje się za murami… Film jest pełną metafor opowieścią o dojrzewaniu”.

A tak na stronie Nowych Horyzontów:
„Już sam początek filmu wciąga w rytm powolnego dźwiękowego odjazdu: szumy, podwodne ujęcia, wodospad, strumień, las. Ubrane na biało dziewczęta z kolorowymi kokardkami we włosach bawią się nad wodą. Arkadia. Niewinność. Ale to tylko pozory: bohaterki, w wieku od kilku do kilkunastu lat, zamknięte są w osobliwej szkole pełnej zakazów, rywalizacji i okrucieństwa, która ma zamienić – wedle słów jednej z wychowawczyń – brzydkie poczwarki w piękne motyle. Takie jak te widoczne na strojach dziewczynek tańczących dla niewidocznych widzów w tajemniczym teatrze. Metaforyczny film, którego atmosferę kreują głównie dźwięki: tykanie zegarów, syk latarni, rozstrojone pianino, świetlisty wibrafon, beztroskie śmiechy. I wszechobecny, groźny podziemny szum”.

W tym roku specjalny ukłon skierowany jest w stronę Meksyku. Kinematografia meksykańska i kino Carlosa Reygadasa. Uwzględniałam we wstępnych planach, ale nie jest to mój priorytet. Slow cinema tak czy siak mnie dopadnie, co drugi film jest „wolny”. Ale gdy o retrospektywach mowa, poważnie brałam pod uwagę dwie: Reygadasa właśnie i Austriaka, Ulricha Seidla. A ponieważ przygotowuję się strategicznie i merytorycznie, więc obejrzałam w tym tygodniu dostępne mi filmy obu reżyserów. Są dla mnie ekstremalni. Ważni, ale w odbiorze „progowi’. Carlos Reygadas (znam Japón i Ciche światło) to wysmakowane kadry, długie ujęcia (Japón kończy się pięciominutowym obrazem torów, tak, tak, zasadne to jest i fotogeniczne i gdyby trwało trzy razy tyle też nie powinno dziwić, bo to Reygadas), cisza. Seidl – znam: Upały i Import/Export – pełen ludzkiej perwersji, hipokryzji, demaskowania brudu ukrytego w austriackich sterylnych domach, z przystrzyżoną trawą w ogrodzie i krasnalami pod drzewem. Boli to oglądanie, gwałci świadomość, wpycha się z czymś mocno nieeleganckim pod powiekę. Nie lubię oglądać ani Reygadasa, ani Seidla, ale pamiętam ich filmy i są one na swój sposób probierzem czegoś istotnego. Może więc nie retrospektywa, ale najnowsze filmy obu panów spróbuję zobaczyć.

Jak przed ucztą! Menu brzmi dobrze. Ale rozprawiać o tym dłużej nie będę. Znam lepszych od siebie w snuciu kulinarnych opowieści. I znam takich, którzy na kolację zapraszają. A notkę dedykuję Komuś, kto jest na ostrej diecie. ;)
Piszę z lekkim falstartem, bo mam
do przeżycia  jeszcze  cą dobę przed wyruszeniem. No, cóż, żywię nadzieję, że przedsmak nie minie się ze smakiem. 

zahaczyć się o człowieka

Tadeusz Sobolewski, Człowiek Miron, Wydawnictwo Znak 2012.

Wiem że jestem
taki jaki jestem
może niegłupi
ale to może tylko dlatego że wiem
że każdy dla siebie jest najważniejszy
bo jak się na siebie nie godzi
to i tak taki jest się jaki jest.

Wyprawa z motyką na słońce. Pisanie o Białoszewskim, o kimś, kogo nie sposób oddzielić od tego, co napisał i nie sposób sprowadzić do przypisanych mu etykiet. Te etykiety, oczywiście, istnieją sobie w najlepsze: poeta lingwistyczny, poeta rupieci, odkrywca peryferii istnienia, poeta osobny etc.

Ale po lekturze Sobolewskiego wszystkie one wydają się nieco chybione. Jestem bliżej Mirona, choć większy mam w głowie galimatias. I wiem, że gdybym przypadkiem chciała informacje o Mironie przekazać na wzór notki-szkicu biograficznego, to zabłądzę, minę się, wszystko uproszczę. Sobolewski też niewiele porządkuje. Jego książka (świetna!) ma taki odśrodkowy dyskurs. Miron w środku i od niego zataczane są kręgi, wraca się na te same miejsca, odskakuje, wraca, pod światło i z różnych perspektyw, w różnych punktach na osi czasu. Rozdziały sugerują jakiś porządek, lecz złudny, bo na planie pierwszym jest to, jak bardzo Miron był „dla i wśród” ludzi i jak mimo tej bliskości był nieuchwytny. 

Książka-esej, podzielona jest na rozdziały tematyczne, pisana po białoszewskiemu, gadaniem i nawracaniem. Jest szczerze i niepomnikowo (a mimo to książka jest swoistym hołdem), chwilami dość polonistycznie (rozbiórki poetyckich tekstów). Dużo Mirona, dużo pisania Mirona, bo pisanie i bycie to w tym przypadku jedno. Każdy może po nią sięgnąć, jednak chyba ciekawiej czyta się tym, którzy Białoszewskiego spróbowali oswajać już wcześniej.

Znak wydał dwa tomiszcza, obok wspomnianego eseju Sobolewskiego również Tajny dziennik, który teraz dopiero może być opublikowany. Wydane bliźniaczo, dziennik stoi na półce tylko z lekka podczytany, biografia rozpękła mi się na 88 stronie, mimo że wcale nie narażałam jej na perturbacje. Co wspólnego z Białoszewskim ma znany krytyk filmowy, współpracujący z „Wyborczą”, z „Kinem” i razem z Torbicką promujący złotą myśl: Kocham kino? Wiele. I ten związek przesądza o kształcie książki.

Tadeusz Sobolewski poznał pięćdziesięcioletniego Mirona, gdy jako student polonistyki odwiedził go z Pamiętnikiem z powstania warszawskiego pod pachą, by poprosić o dedykację. Książkę przeczytał jak powieść przygodową, była dla niego olśnieniem (że można nie o zagładzie, lecz o potrzebie życia). Przyszedł i wsiąkł, i odtąd bywał, współtworzył towarzystwo młodych, którzy lgnęli do Mirona, bywali w świątek piątek, spędzali u niego święta, noce, szmat czasu. „Świątek”  to na przykład wtorek, dzień spotkań, gdy na Dąbrowskiego trafiali i młodzi, i starsi, artyści, badacze (Trzy Eumenidy: Janion, Żmigrodzka, Baranowska), znakomitości i ci „bez nazwiska”. Bo to teatr, bo to czytanie wierszy. Salon literacki PRL-u, który istniał w ahistorycznym wymiarze, nie był ani „pro” ani „anty”. 

Tu, do poety, który uciekał przed oficjalną stroną życia literackiego, trafiali jak zabłąkane ptaki: Jean-Paul Sartre z Simone de Beauvoir i Allan Ginsberg, a centrum było łóżko Białoszewskiego, na którym chciano „przysiąść”. A osią tego mikrokosmosu na obrzeżach świata był Miron.

Sobolewski poznaje w tym środowisku swoją żonę: Annę, badaczkę literatury, pisarkę. Jego teściowa, Jadwiga Stańczakowa będzie jedną z najwierniejszych przyjaciółek-uczniów Mirona. To jej zapisze Tajny dziennik, który przez lata był w posiadaniu Sobolewskich („Eskich” według Mirona), dopóki nie ujrzał światła dziennego (luty 2012). Te związki rodzinno-towarzyskie sprawiają, że autor biografii (?) ma wyjątkowo trudne zadanie, które spotyka zawsze tych wiedzących za dużo, mających aż nadto tropów, by móc widzieć klarownie i jednoznacznie. A zarazem: kto mógłby napisać coś równie istotnego? Sobolewski („skażony”, „naznaczony” Białoszewskim – jak mówił na spotkaniu autorskim: musiał uciekać od pisania, bo wpływ M.B. byłby przemożny) trafił się Białoszewskiemu jak los na loterii. Jeszcze jeden fart, trochę ich było. Nie do końca z przypadku, Miron sobie zasłużył.

Skoro już ustaliłam, że żadnego porządku do tej notki nie wprowadzę, to wyciągnę sobie kilka anegdotek, cytatów, sytuacji, które polubiłam.

Wnęka, dywanik i Beethoven
Znana z prozy Białoszewskiego sceneria jego pokoju: ciemność, „coś z rupieciarni i coś z zakrystii”, stosy obrazów, okna zaczernione. Wtajemniczeni wystukiwali w drzwi pierwsze tony V Symfonii Beethovena: ta ta ta taa. W środku on, najczęściej w piżamie, w ciuchach szarych, nieprasowanych. A mimo to zdobywający serca również wyglądem, urokiem osobistym. Czapski pisał o nim: „Co w Mironie zaraz mnie do niego przekonało, to jego twarz i oczy. Czy czuję naprawdę jego poezję – nie wiem. (…) Jego uwaga głęboka (…) i ta pewność, że mówi się z człowiekiem jakąś władzę, jakąś samoistność w sobie mającym”.

Białoszewski  (piewca Grochowa, Chamowa, Saskiej Kępy) zawiaduje w łóżku, na którym można przysiadać. Łóżko we wnęce. „Był tak wtopiony w to wnętrze, że złodziej, który tam się dostał, nie zauważył jego obecności”

Sobolewski pisze o gronie admiratorów młodszych od Mirona o 20 lat: „Zaczęliśmy u Mirona bywać grupowo, najpierw w poniedziałki, potem we wtorki. Nocowaliśmy na dywanikach, rozłożonych koło tapczana Mirona. Leszek wsunął kiedyś głowę do pokoju Mirona, zobaczył nas i orzekł po wiejsku: Maciora z prosiętami leży!”. Dywaniki, na których można siąść blisko, trwają po latach  jako „znak bezpieczeństwa, wolności, nigdy nie cofniętej akceptacji – czegoś, czego udzielał nam nieustannie Miron Białoszewski”.

Róże
To epizod ze skomplikowanej relacji między Mironem a Lu. i Lu. (Ludwik Hering i jego siostrzenica, Ludmiła Murawska). Ludwik (arcyciekawa postać, „akuszer cudzych talentów”, tłamszący własne) był współautorem tekstów dramatycznych, pod którymi podpisał się Białoszewski. To nie było czyste zagranie. Nawet jeśli później, poniewczasie, naprawiane. Rzecz dzieje się tuż po ukazaniu się Pamiętnika z powstania warszawskiego (1970), Lu. i Lu. nie utrzymywali wtedy kontaktu z Mironem, oto relacja Ludmiły:
„Przysłał nam książkę pocztą. Ludwik czytał kilka godzin, a potem przyniósł ją do mnie, do pracowni na Syreny. Położył przede mną bez słowa. Czytałam do rana. Zadzwoniłam o czwartej, przed świtem. Nie spał. «Ludwik, to znakomita książka!» A on, zostawiając mi ją, specjalnie nic nie powiedział, żeby nie sugerować. Okazało się, że uważa tak samo. Zapadła decyzja: idziemy do Mirona. Trzeba przejść koło Hali Mirowskiej. Ciemno jeszcze było. Zjeżdżały ciężarówy z kwiatami dla hurtowników. Kupiliśmy takie surowe, nieoprawione 150 róż, ubite, długie, ciężkie. Ludwik zawiązał pętlę z jednej strony, drugą od ogona, i tak szliśmy z tymi różami na plac Dąbrowskiego. On zaczął rozkładać w dzbanki, naczynia, i tak się od nowa zaczęło…”

To mój najulubieńszy fragment z tej książki. Animozje, urażona duma i słuszny zapewne żal – pokonane przez uznanie dla dobrze wykonanej pisarskiej roboty. 

Miejsce dla inwalidy
Białoszewski opisał tę historię w Szumach, zlepach, ciągach, ale ja przytoczę ją za Sobolewskim, z jego komentarzem. Otóż:
„Klucz do mieszkania na Poznańskiej przez nieuwagę wpada do kloacznego dołu. Ten wypadek w jednej chwili zmienia status Mirona. Czekając na sublokatora, który się nie zjawia, wędruje po mieście, wyobcowany, usunięty poza nawias życia. (…) W końcu decyduje się przerwać fatalny ciąg. I jak nieraz bezwładność, niedziałanie wywiera lepszy skutek niż działanie.

Jedyne, co posiadał bohater tego opowiadania – skrawek pokoju, «ciepło, samotność, łóżko» – zostaje mu odebrane. Mogłoby się wydawać, że posłuży to poecie do odsłonięcia «kafkowskiego» absurdu lat stalinowskich, obnażenia własnej samotności. Ale nie. To opowiadanie mówi o czymś innym – o tym, że ratunkiem staje się świadomość.

Miron rezygnuje z walki o odzyskanie klucza. Niech się dzieje, co chce. Decyduje się jechać do matki, do Garwolina. W pociągu siada naprzeciwko starszego pana, który «wydał mu się podobny do sztywnego astra». [M.B.] „Pociąg ruszył i zobaczyłem nad sobą tabliczkę «miejsce dla inwalidy». Nie było już miejsc. Pomyślałem półżartem, że jeszcze mnie wezmą za inwalidę. Zacząłem półżartem ruszać nogami, rękami. Żeby było widać, że prawdziwe i czynne”. Trzeba robić wszystko, żeby nie dać się uwięzić w sytuacji i w czyimś spojrzeniu. Może cała rzeczywistość, z jej pułapkami i zawirowaniami, z tym, co nazywamy losem, jest falą rządzącą się jakimś prawem przyczynowo-skutkowym, na które nie mamy wpływu? „Wiedziałem, że czas rozwiąże wszystko sam”. I tak się stało. Wobec przeciwności losu zachowanie wewnętrznej wolności jest ważniejsze niż walka o swoje”.

Orientacja
A propos Tajnego dziennika akcentuje się szczególnie intymność Białoszewskiego, jego homoseksualizm. Nie chciałabym się wpisywać w komentarze, które to drążą. Choć całkowicie pominąć nie sposób, bo sfera seksu była dla Mirona ważna i przygód erotycznych miewał bez liku. A także kilku ważnych partnerów. Uderzyło mnie, jak inaczej trzeba to było wówczas w sobie wyważyć, ułożyć, zaakceptować i odsłaniać niż dziś. Że z jednej strony o tym się wiedziało, a z drugiej – nie była to sensacja, choć przecież mentalność z lat 70. miała pozornie (!) więcej progów do przekroczenia. Jest tak scenka, którą uwieczniła po śmierci Mirona pani Jadwiga. To zapis jej rozmowy z sąsiadką, Nelą.

„– Tyle lat żyję – wzdycha Nela – a pan Miron musiał odejść. Szkoda, że nie założył rodziny.
– Był przecież homoseksualistą.
– Ach, prawda, zapomniałam”.

Bo taki był Miron: osobny, ale swój.

Wiersze trochę nie takie
Tu chcę zwrócić uwagę
 na dwie odrębne sytuacje. Pierwsza rozgrywa się w czasach, gdy Miron dopiero przymierzał się do pisania i poświadcza o jego pokorze. Druga – gdy miał za sobą największe sukcesy, a życie (w postaci redaktorów z wydawnictwa) nadal uczyło go pokory, ale – jako że nie każdego nauczyciela słucha się tak samo – Miron postawił na dumę. Bo tak sobie od dziś tłumaczę, co znaczy „zachować się po chińsku”. ;)

„Gdy jako niespełna dwudziestoletni chłopak Miron przyznał się Ludwikowi, że pisze, i zaczął pokazywać mu swoje wiersze i poematy, Ludwik nie zostawiał na nim suchej nitki. Miron wracał od Ludwika z ulicy Częstochowskiej na Ochocie do siebie na Chłodną. Szedł Towarową – opowiada Ludmiła. – Pod latarniami były kosze na śmieci. Wyrzucał tam swoje poematy, jeden po drugim, i kiedy przychodził do domu, nie miał nic. Zaczynał od początku”.

Trochę za Czapskim powiem, że nie wiem, czy ja te wiersze „czuję”, może mi bliżej do prozy. I mogę sobie z łatwością wyobrazić, że nawet w PRL-u, gdy nie kalkulowano tak jawnie zysków, a gust „statystycznego” czytelnika nie był dyktatem, wydawanie Mirona było artystyczną odwagą. On sam tak to opisuje w Tajnym dzienniku

„Kiedy wiersze do Rachunku zaściankowego już się zebrały, Sandauer przyjechał do mnie do Otwocka (…) i zaproponował mi, że on ten tomik ułoży, ale pod warunkiem, że ja zrezygnuję z połowy co najmniej wierszy, tych niezrozumiałych, tych, które uzna za bardzo niepewne czy niedobre. Ja się na to nie zgodziłem. (…) W PIW-ie miałem wkrótce niezbyt przyjemną rozmowę. Andrzej Kijowski, który załatwiał ze mną sprawy tomiku z ramienia redakcji, powiedział, że nie mogę wydać tomiku z wszystkimi wierszami, które ja proponuję, bo sam bym doszedł do tego, że za te wiersze trudno ponosić odpowiedzialność. Byłem wtedy z Ludwikiem. Lu. siedział obok, nic nie mówiąc, a ja spokojnie wycofałem się z umowy i wyszedłem z Lu. z pokoju. Lu. stwierdził na ulicy, że zachowałem się po chińsku„.

***
A ponieważ nie znajduję sposobu, by zakończyć mocną puentą, bo mnie wzięła ta metoda, żeby gadać i powracać, więc do dwóch jeszcze cytatów sięgnę, co to lepszych nie ma na koniec. Żaden zresztą koniec, to wszystko jakoś dalej się toczy. 

Sobolewski o Białoszewskim: „Kiedy umiera zakonnik, mówi się, że «odszedł do Boga». Miron odszedł do literatury, która jest żywa, jak niestarzejący się portret Doriana Graya. Poświęcił się literaturze w takim stopniu, że badanie jego «życia» niezależnie od «twórczości» wydaje się bezprzedmiotowe. Trzeba zajmować się tym Mironem, który jest, a nie tym, którego nie ma”.

Białoszewski skupiony na teraźniejszości, miał swoje zaczepienia w tym, co stworzono dawniej. Dla niego takim medium, w którym możliwe jest spotkanie z mistrzem, który dawno temu odszedł, jest muzyka. Słuchał nieustannie.  Palestrina, Monteverdi, Bach, Telemann, Vivaldi, Mozart… Można słuchać i się „zahaczyć”. Albo czytać i też może się przytrafić to samo.

czas, wieczność bezstronna
nie ma nic do rzeczy
w jednym człowieku
gubi się wieczność
a między dwoma przez wieki
może zahaczyć się
ta sama chwila

ANEKS: Nominacja do Literackiej Nagrody Nike (za rok 2012).

o niczym

Czytam książkę Sobolewskiego o Mironie. Mirończeje mi świat. I nie mój ci on, ale mnie zagarnia. Miron siedzi sobie w swoim mieszkaniu – na Placu Dąbrowskiego 7 albo na Lizbońskiej 2/62. Gdzie by nie było, wszędzie to samo. Wnęka, okna zamalowane na czarno (żeby dzień mógł być nocą, bo nocą jest dzień), tynk czarny od nikotynowego dymu, aniołki renesansowe lub cerkiewne obrazki, bogato w rupiecie, Miron w piżamie, goście przechodzą w te i we w te. Karteczki na drzwiach, czy można wejść, czy lepiej nie.

Wychodzę w ogród. Gdzie Mirona wcale nie ma. Są owoce. Letnia słodycz, cierpkość i soczystość. Wiśnie i porzeczki. Podobają mi się kolorystycznie. I to mi odpowiada, że są takie napięte, w swojej najlepszej fazie życia. Kuszące. Trochę udają co innego (np wiśnie się upodobniły do czereśni), ale są najprawdziwsze. Ok, żadnych pytań o prawdę i autentyczność, głupie pytania rozwiewa wiatr albo lepiej burza, ta nie przebiera, zmywa wszystko bezlitośnie (i litościwie zarazem).

Duże te zdjęcia, ale tekstu będzie mało, więc sobie nie żałuję. Wybrałam strategię fragmentu, czyli zamiast panoramy ogrodu – zbliżenia na roślinne byty. Dzwonki karpackie (w realu fioletowe, nie niebieskie) zawłaszczyły całe poletko. Gdyby nie to, że żal byłoby je przygnieść, można by w nie zanurkować. Nie. Lepiej nie deptać. Poniżej: połączenie ładnego z praktycznym, czyli cynie w koperku (lub odwrotnie).

Gladiola, a bardziej prozaicznie: mieczyk. Wybieram wersję śpiewną, choć pierwsze imię tego kwiatu, jakie pamiętam z dzieciństwa, to „gradiola” – twarda, trochę drabiniasta, rzeczowa. Wystarczyło zmienić głoskę, a zmienia się istota rzeczy.  A Szekspir mówił, że gdyby róża nazywała się inaczej, byłaby tym samym. No nie wiem.

Te kwiatki (z prawej) są niepozorne, takie z wiejskich ogródków, nie z kwiaciarni. Można oderwać pojedynczy kwiatek z kwiatostanu, odpowiednio nałożyć na palec i mamy to, co sugeruje potoczna nazwa: lwią paszczę.  Same dobre skojarzenia. I feeria kolorów.

Lawenda. Nie otaczam się jej zapachem, wystarczająco kojący jest wygląd. Ale prawda, że postać i zapach są tu dopasowane, naznaczone tą samą dystynkcją.

Poniżej. Margerytki! I paproć z biedronką. Owady niestety uczuć szczególnych nie budzą, ale ta zieleń, ta głupia jasna paprociowata zieleń jest niesamowicie optymistyczna.


Jest ogród realny. Jest ogród emocjonalny. Ten drugi może sobie istnieć niczym Ogród Pana Błyszczyńskiego, co go siłą swej wyobraźni „roznicestwił tak liściato” („Sam go wywiódł z nicości błyszczydłami swych oczu/ I utrwalił na podśnionej drzewom trawie”).

W Leśmianowskiej balladzie nad ogrodem krąży Bóg i popatruje, trochę zazdrości, przez moment słucha Błyszczyńskiego, a potem gdzieś odleciał i została po nim pustka. Nie zamierzałam, ale skoro się wprosił, niech mówi. Oto, jak z Bogiem gada twórca ogrodu:

„Był w zaświatach – sen i wicher i zaklętej burzy rozgruch!
                Boże, snów spełnionych już mi dziś nie ujmuj!
Jam te drzewa powcielał! To – mój zamysł i odruch…
Moje dziwy…Moje rosy…Dreszcz i znój mój!

Przebacz smutkom i widziadłom, nie znającym rodowodu,
                I opacznym kwiatom, com je snuł z niczego…
Moja wina! O, Boże, wejdź do mego ogrodu!
                Do ogrodu!…Do – mojego!… Do – mojego!…

 Wyznam Tobie całą zwiewność, całą gęstwę mojej wiary
                W życie zagrobowe kwiatów i motyli.
Wejdź do mego ogrodu! I cóż z tego, że czary!
                I cóż z tego, że ułuda nikłej chwili!…” 

A jeśli nie Błyszczyński to wymyślił (bo ogród trzeba było realnie pielęgnować), to może lepiej spojrzeć nań z lotu ptaka. Pod ręką mam zdjęcie (autor: Moja Siostra) samotnego boćka na skrzydle starego wiatraka. To Bocian-Hamlet. Niewykluczone, że zajrzał do ogrodu po sąsiedzku.