nie kapujesz, jak zwykle

Julian Barnes, Poczucie kresu, Świat Książki, Warszawa 2012.

Mikropowieść Barnesa czyta się płynnie. Zanurzamy się we wspomnienia, niosą nas jedne fale, wchłaniane przez kolejne. Jeśli to czas przypływu (pamięć podrzuca raz bursztyn, raz kamień), to spodziewamy się, że nadejdzie odpływ (ponowne ogołocenie). Nadchodzi. Kolejne karty, akapity i zdania budują czytelniczy komfort: czytam rzecz interesującą. Tak, ale coś mi przeszkadza. I dopiero, gdy odkładam książkę, wiem, że naprawdę wszystko jest na swoim miejscu. Mistrzowsko skonstruowane, nie tylko przemyślane (w to nie wątpiłam), ale i proporcje są bez zastrzeżeń. Zapamiętam tę książkę. Przynajmniej tak mi się wydaje. Choć powinnam – czytając ją – zrozumieć, że nigdy nie wiadomo, co się zapamięta, a co przegapi, i że nie zawsze zapamiętane to to samo, co zrozumiane.

Przeszkadzał mi niedosyt fabuły. Chciałoby się krzyknąć: więcej opowieści, mniej eseju! Żywo nakreślone epizody pobudzają apetyt. Ale narrator odsuwa talerz i dodaje, że może było inaczej, czas niejedno zniekształca. 

Wspomnienia narratora sięgają dynamicznych lat szkolnych, które nadają opowieści rytm. Lekcje, dyskusje, samobójstwo nastolatka (Eros i Tanatos), erotyczne podchody, wizyta w domu dziewczyny… Kilka ciekawych sytuacji i dużo sentencjonalnego komentarza. Można przepisywać myśli do kajetu. O czasie, o historii, o naturze pamięci etc.  Chciałam, by przemówiło życie, tymczasem słyszałam głos starszego mężczyzny, który bierze pod światło wybrane fragmenty układanki, sprawdza, czy spłowiały zupełnie, czy coś w nich jeszcze się tli. 

I może wkurzę trochę tych, dla których mój wywód jest niejasny, ale tak już jest: co mi przeszkadzało, okazało się strzałem w dziesiątkę. 

Koncept  jest następujący. Mężczyzna po sześćdziesiątce, Tony Webster, spogląda w przeszłość zainspirowany zapisanym mu w testamencie pamiętnikiem i listem. Życie prowadził – jak to określa – z wyczuciem rzeczywistości. Starając się być ok, troszcząc się o dobre relacje, rozsądny nastrój, użyteczne działania. Co nieco przegrał (jak każdy). Co nieco musi określić jako traumę, ale są to wydarzenia z wczesnej młodości, więc ostatecznie powleczone błoną blizny. I nagle powrót i przewrót. Dziewczyna, z którą związek wspomina jako upokorzenie, przyjaciel, który popełnił samobójstwo, młodzieńczy bunt przeciw dniom podobnym do niedzieli, jakieś zaczęte, nierozegrane do końca relacje.

Doceniam Poczucie kresu z dwóch powodów. Za to, że jest niczym palimpsest: tekst napisany na tekście. I za to, że mówi więcej, nie dopowiadając historii do końca, nie zamykając wszystkich szczelin.

Palimpsest

Bo to jest książka o postmodernistycznej duszy. Trochę powieść wspomnieniowa a trochę inicjacyjna, w pewnym sensie detektywistyczna, obyczajowa (lata 60., które nie wszędzie zaczęły się o tej samej porze, gdzieniegdzie wciąż panowały dekady wcześniejsze), filozoficzna etc.

To, co rozgrywa się w odsłonach przeszłości, wybrzmi w innej tonacji, gdy powieść dobiegnie kresu. Minione zdarzenia mają swoje przedłużenie, czasem nawet zapowiadają, prorokują przyszłość. Przynajmniej trzy motywy są rozegrane tak, że warstwa nakłada się na warstwę.  

1) Prawda

Nieoceniony stary belfer, Joe Hunt, zadawał tego typu pytania: czym jest historia? „– Kanapką z surową cebulą” – odpowie jeden z uczniów. „- Odbija się, panie profesorze. Czkawką. (…) Wciąż to samo, bezustanna oscylacja miedzy tyranią a rebelią, wojną a pokojem, dobrobytem a biedą”.

Inny zacytuje Patricka Lagrange`a: „Historia jest pewnością, która rodzi się w chwili, gdy niedoskonałość pamięci spotyka się z niedostatkami dokumentacji”.
Tony Webster (nastoletni wówczas) odpowie frazesem:  „Historia to kłamstwa zwycięzców”. A mądry stary Joe doda, że owszem, ale tyleż samo jest  „iluzją pokonanych”. Wszystkie te odpowiedzi można przełożyć z wymiaru makro na mikro. Pisanie historii jest tropieniem prawdy (nieco zmanipulowanym perspektywą, z której dokonujemy oglądu), jest też śledzeniem nieustannych repetycji i (o ironio!) jest obrastaniem w pewność, gdy znikną wszelkie gwaranty (gdy pewność zakrawa na drwinę). Jak w życiu, jak w każdym pojedynczym życiu. Kilkadziesiąt stron dalej znajduję takie oto dopowiedzenie:  „nasze życie nie jest naszym życiem, lecz jedynie historią, którą o swoim życiu opowiadamy. Opowiadamy innym, ale – głównie – sobie”. Warto przeczytać Barnesa i sprawdzić, jak powyższe aforyzmy mają się do wydarzeń z życia Tony`ego Webstera.

2) Samobójstwo

Tu też zachodzi symetria. Dwa odrębne, lecz analogicznie rozegrane zamachy na własne życie, zwroty darów, o które nikt się nie prosił. Tyle że jedno zostaje strywializowane, drugie uniesione do rangi filozoficznego gestu. Choć: naprawdę nie wiadomo. Kiedy mamy do czynienia z „kurewsko wzniosłym czynem”, a kiedy z  „kurewsko koszmarnym marnotrawstwem”?

Dodam, że z ogromną ulgą przyjęłam wstrzemięźliwość autora w rozjaśnianiu przyczyn i sensu tych gestów. Co nie znaczy, że akt odebrania sobie życia usuwa się na drugi plan.  Ostatecznie tytułowe „poczucie kresu” musi mieć w czymś zahaczenie. Ma też swoją symetryczną odwrotność. „Kres” odczuty w młodzieńczym olśnieniu (zamroczeniu) stawiany jest na szali z „kresem” doświadczanym po przebyciu drogi do końca. I nie jest dla mnie jasne, która szala jest cięższa. Nie znalazłam jeszcze zadowalającej interpretacji tytułu, ale odnoszę wrażenia, że sens życia jest w świetle tej powieści towarem podejrzanym. Nawet jeśli jest się Tonym Websterem, który żyje rozsądnie i systematycznie porządkuje swój świat.

Najsmutniejsza myśl tej książki dotyczy tęsknoty. Za czym tęsknię, gdy wspominam minione życie? – zastanawia się bohater. Wcale nie za ludźmi, za chodzeniem do szkoły czy za randkami. Tęskni za intensywnością przeżywania, która w pewnym momencie zanika. Tęsknota to „wspomnienie silnych emocji”. Jeśli życie prowadzi do takich konstatacji, to przedsmak „kresu” oznacza ziarenka emocjonalnej śmierci rozrastające się w nas podstępnie przez całą dorosłość. 

Można też upatrywać „kresu” w sferze epistemologii. Możliwości dostrzeżenia, uporządkowania i zrozumienia prawdy nieustannie wymykają się z zasięgu naszych zmysłów i logicznych konstrukcji.

3) Kobieta

„Margaret lubiła powtarzać, że istnieją dwa rodzaje kobiet: te, które można bez trudu określić, i te, które odznaczają się tajemniczością. I że jest to pierwsza rzecz, jaką mężczyzna wyczuwa, i pierwsza, jaka go przyciąga albo i nie. Niektórzy mężczyźni mają inklinacje do jednego rodzaju, inni do drugiego”.

Pomyślałam (z pewnością nie tylko ja), że nie jest to takie jednoznaczne, bo nic nie stoi na przeszkodzie, by mężczyznę przyciągały oba rodzaje kobiecości. Pomyślałam też, że niekoniecznie to „wyczucie” kobiety jest jej cechą immanentną. Można w jednych konstelacjach być tajemnicą, a w innych  kimś oswojonym. Ta druga myśl nie znajduje w książce rozwinięcia. Pierwsza – jak najbardziej.

Margaret to eksżona Tony`ego (ta określona). Veronika to tajemnicza dziewczyna z przeszłości (również miraż teraźniejszości). Bohater głosi peany na cześć kobiet zwykłych. Ale  przynajmniej w tej samej mierze (rzecz interpretacji) jest ukształtowany przez swoją fascynację tajemnicą  (nienawiść?).

Znów tekst na tekście, bo balansowanie Tony`ego ma swą analogię w równorzędnym wątku i buduje jeszcze jedną odsłonę gry w déjà vu.

Podobają mi się w powieści Barnesa niedopowiedzenia. Takie momenty, gdy grunt pewności usuwa się spod nóg bohatera. A przypomnę, że jest on człowiekiem, który lubi umacniać grunty. I wówczas kobiety jego życia powtarzają mu, każda swój, refren. Ta „określona”, nawykła wspierać go i towarzyszyć we wszystkim, mówi: „Tony, teraz jesteś zdany na samego siebie”. Ta druga, „świruska”, dorzuca: „Nie kapujesz, prawda? Nigdy nie kapowałeś i nigdy nie skapujesz”. Obie stawiają trafną diagnozę.


37 komentarzy do “nie kapujesz, jak zwykle

  1. Ewa

    J. Kurkiewicz w „Polityce” napisał; … ‚to powieść o tym, że wszyscy jesteśmy powieściopisarzami’ .
    Może więc Barnes zaleca kres konfabulacji na temat własnego życia. Bo może wyłoni się wówczas szansa, że coś skapujemy, o innych i… sobie. :)

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Ewo,
      poszłam za podrzuconym tropem i przeczytałam obie recenzje. Tę z „Polityki” (K.Cieślika) i tę Kurkiewicza (z Magazynu „Gazety”). Wcześniej nie rozglądałam się. A za chwilę zajrzę jeszcze na blogi. Bo uważam, że nie pisze się o tej książce łatwo. Ja miałam na uwadze, by zdradzać jak najmniej (a coś przecież trzeba). Panowie zdradzili chyba dużo więcej. Rzecz w tym, że fabuła jest jak materiał o rzadkim splocie i ważniejsza od wierzchniego układu nici wydaje się podszewka. Ale nici ujawnić, to jak przepowiedzieć cały kościec fabularny.

      Cieślik akcentuje grę w pamiętanie, to jak czas zmienia naszą historię i jak sami dorzucamy własną manipulację faktami.
      Kurkiewicz – w zdaniu, które cytujesz – sentencjonalnie to potwierdza. Piszemy własne życie, konfabulujemy na taką miarę, na jaką nas stać. I nie jest to kłamstwo świadome, po prostu czysty przekaz nie istnieje.

      Ad rem: kres konfabulacji? Nie, Barnes sugeruje, że zjawisko ma charakter piętrowy. Jako rasowy postmodernista (zgaduję!) sugerowałby, że wszystko jest cytatem, kliszą, wariantem, analogią.
      Osobiście, nie zgłaszam akcesu do takiego myślenia. I raz po raz powtarzam sobie, że wszystko jest niepowtarzalne, że nie można bez miary „przepisywać” swego życia. Chociaż… To, że życie jest opowieścią, że ja jestem opowieścią, to uważam za „prawdziwy fakt”. ;)

      Mogłaby Ci się rzecz spodobać. Krótka a wielopoziomowa. :)

      Linki do recenzji: „Polityka” i „GW”

  2. szwedzkiereminiscencje

    o, jak to fajnie, ze ci sie spodobalo! czekalam z drzeniem serca, bo byloby nieprzyjemnie jakby ci nie przypadl do gustu. ten fragment: you don’t get it, do you? you never did! (cytowane z glowy) zapadl mi w pamiec. chetnie bym go rzucila w twarz temu i owemu – bo w koncu ile osób, nawet nam bliskich, na prawde nas rozumie? ile osób, kt deklaruje milosc de facto zamyka nas w swoim wyobrazeniu o idealnej – dla nich – milosci?

    i te oczekiwania przed spotkaniem po latach – widzialas moze „Song of lunch” z Emma Thompson i Alanem Rickanem? tam spotkanie konczy sie jeszcze gorzej – zeby bylo smieszniej nie na skutek burzliwej któtni, tylko dlatego, ze pijany rickman nie trafia w drodze z toalety na na sale restauracji, tylko zasypia na dachu

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      M., Song of The Lunch nie miał (a) dystrybucji w Polsce. Pijany Rickman? No jak to? Pan „rozważny” tak nierozważnie się gubi?
      Powiem Ci, że mam ambiwalentny stosunek do „Świruski”. Brawo dla Barnesa: ona rzeczywiście pozostaje kobietą z tajemnicą. Widzimy ją z perspektywy Tony`ego i nie ma szans na inny ogląd. A już wiadomo, że narrator jej nie ogarnął, nie skapował. Veronica emanuje destrukcją, ale zdaje się, że to ona, niczym piorunochron, ściągała na siebie wszelkie niszczycielskie posunięcia. Czy kobieta powinna objaśniać samą siebie? Tony naprawdę nie nadążał, więc może gdyby dostał kilka naprowadzających kodów, miałby wreszcie jakieś szansę coś zrozumieć? No ale co to za frajda tłumaczyć samą siebie na prostszy język? Nie mówiąc już o tym, że tu dopiero otwiera się pole wielowariantywności: tysiące dodatkowych prawd w obiegu, autokreacje….

      Tony obstaje przy tym, że woli kobiety zwykłe, „określone’. No, co on tam może wiedzieć na temat tego, co woli albo i nie woli…;)
      Zapamiętałam, że gdy tłumaczy Margaret, że kocha ją za zwykłość, ironicznie dodaje, że tajemnicze kobiety są pretensjonalne, a już zwłaszcza te, które są tajemnicze same dla siebie.:) Natomiast fragment, w którym opisuje, jak postrzega Margaret, mimo upływu czasu – to piękne miłosne wyznanie. Co prawda rozstali się, ale on wciąż umie patrzeć na nią tak, że wszystko jest niezmienione. Choć krótka fryzura zastąpiła włosy do ramion, plamki na cerze – piegi, oczy inaczej są osadzone (korekta wieku). Tylko mężczyzna, który kochał, umie widzieć ją tak, jak już nikt jej nie postrzega. Jeden akapit, ale zapamiętam.;) Spotkanie po latach ze Świruską jest spacerem po linie. Myślę, że bez poważnego pretekstu nie zdecydowaliby się na nie.

    2. szwedzkiereminiscencje

      o lunchu we dwoje przeczytasz tu: http://en.wikipedia.org/wiki/The_Song_of_Lunch
      (pewnie mi teraz komentarz utknie na twoim filtrze za dolaczenie linku?)

      victoria pozostaje – jak dla mnie – zagadkowa tylko do czasu wyjawienia sytuacji rodzinnej (nie bede pisac jakiej, zeby nie psuc przyjemnosci tym, kt dopiero przeczytaja). potem staje sie osoba doswiadczona przez los i jej pozornie dziwne zachowanie j oczywiste w swietle faktów. w moim odczuciu to tony otula ja w nimb tajemnicy, poniewaz w wieku lat dwudziestu nie mógl jej zrozumiec – a na tym etapie jego wspomnienie sie zatrzymalo . jak zauwazylas, ma zupelnie inny (zyciowy, akceptujacy, potwierdzajacy) stosunek do bylej zony – victoria zastygla w jego pamieci niczym egzotyczny owad w bursztynie. stad rozczarowanie po latach, poniewaz sie zmienila. jak sadze, jaka by nie byla, to nie byloby to. tony potrzebowal kobiety z tajemnica, albo inaczej: tajemnica victorii bylo, ze go nie chciala, o co tony ma do niej podwiadomy zal. dla mnie ich spotkanie wyglada tak: victoria chcialaby mu zrelacjonowac, co zaszlo, ale to nie jest opowiesc na pierwsze piec minut rozmowy. marzy, zeby pogadac z kims, kto znal wszystkie osoby dramatu i zrozumie – to czesc procesu leczenia po trudnych przejsciach. tymczasem tony spodziewa sie pyskatej dzierlatki, a sam jest banalny, co by nie rzec, nudny jak lukrecja (nie-borgia). dlatego victoria zamyka sie w sobie i ucieka, gdyz zranilo ja sztywne powitanie kochanka. ach, musisz koniecznie zobaczyc tego rickmana w podobnej roli!!

      zastanawialam sie nad podzialem kobiet wg.margaret. mnie sie wydaje, ze tajemnice moga dotyczyc wszystkich, nie tylko kobiet. odnosze wrazenie, ze barnes, podobnie jak tony, niespecjalnie sie na kobietach rozumie i stad potrzeba powkladania ich w przegródki… nie dziwie sie margaret, ze w pewnym momencie powiedziala mu, zeby sobie sam dalej radzil!

    3. tamaryszek Autor wpisu

      Fajnie uchwyciłaś tę domniemaną potrzebę Veroniki. On ma głowę pełną nieświeżych wyobrażeń, idiotycznie zagaduje, roją mu się dawne bóle (w konfrontacji z życiem V. są to naprawdę wtórne draśnięcia)… a ona (wciąż jej nie idealizuję, gra między kobietami Adriana nie jest oczywista) chce po prostu opowiadać. Ale nie może, bo Tony za mało kapuje. ;)

  3. Chihiro

    To było moje pierwsze spotkanie z Barnesem i nad wyraz udane. Jak ta książka wtapia się w czytelnika, jak oplata aforyzmami, refleksjami, mądrością – zwyczajną, a niezwyczajną, bo wiele z nas nie potrafi tak pięknie ująć w słowa myśli. Ba, większość nawet nie ma tak ciekawych, frapujących myśli, jakie mieli bohaterowie w wieku nastoletnim. Byłam pod wrażeniem dojrzałości sądów o historii (zresztą profesor z powieści też był).
    Pamiętam, że w swojej recenzji napisałam, że ta książka zapewne będzie dla mnie ważna i za kilkanaście, kilkadziesiąt lat, ona dojrzewa z czasem, jak dobre wino.

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Chihiro,
      odpowiadam, jeszcze przed odszukaniem Twojej recenzji. Myślę, że gdy odnajdę, okaże się, że czytałam:) Chętnie powrócę.

      Ja też nie znałam nic wcześniejszego, ale już wryłam sobie w pamięć kilka tytułów, z których przynajmniej jeden chciałabym poznać: Papuga Flauberta, Arthur i George, Nie ma się czego bać
      Mam pewien opór, by zaliczyć tę powieść do swoich ulubionych, ale przytakuję ufnie Twojej tezie, że książka jak wino, dojrzewa, nabiera nowych znaczeń. Ten tytuł na pewno. Jeden powód jest taki, że sporo w niej aforystycznie ujętych myśli. Drugi – że filozoficzne spojrzenie wzbogaca prostą fabułę. A trzeci wiąże się z formą. Wspomniałam w notce o wielogatunkowości Poczucia kresu. A za tym idzie możliwość różnej lektury. Bo inaczej się wchłania refleksyjną opowieść filozoficzną, inaczej obyczajówkę etc. Podoba mi się w recenzji Kurkiewicza to,że dorzuca kilka kolejnych. Tu zacytuję (całość TAM):
      Tym razem jednak napisał „klasyczną” powieść z niemal kryminalnym suspensem i melodramatyczną fabułą o miłosnym trójkącie, godną tragedii Racine’a. Całość czyta się trzy godziny, czyli tyle, ile mniej więcej trwa przeciętna opera. Pierwsze zdania to uwertura, kilka oderwanych od siebie wspomnień. Błysk po wewnętrznej stronie nadgarstka, para unosząca się z wsadzonej do zlewu patelni, sperma wirującą w ściekowej kratce w umywalce. Każdy z tych motywów zostanie wygrany później…

      Swoją drogą: lekcje historii niesamowite! Aż nie do wiary. I może rzeczywiście nie należy im nadto wierzyć, bo dziurawa pamięć dodaje dyskusji wigoru, a rozmówcom inteligencji. Co nie zmienia faktu, że na lekcje Joe Hunta chętnie bym poszła. Lekcje z angielskiego jestem sobie w stanie wyobrazić, a anglista wydaje mi się naśladowcą Keatinga ze Stowarzyszenia Umarłych Poetów, przynajmniej jeśli chodzi o zamiłowanie do aktorstwa.:)

      Dopisek*: Ciekawe, na ile za każdym razem, gdy czytelnik sięga po książkę, wypatrzony przez niego „środek ciężkości” tekstu jest zbieżny z „esencją” obmyśloną przez autora. Teraz już wiem, że wybór Barnesa był sterowany zapamiętanymi wyczytanymi uwagami (na blogach, bo prasowych recenzji nie przeglądałam przed lekturą). Czytałam w styczniu Twoją notkę.:)

  4. czara

    Ech, nie kapuję, jak zwykle. ;) Może wypadałoby przeczytać, acz jakoś nie czuję przyciągania, mimo dumnego nagłówka na okładce…

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Czaro! :))
      Dostałam analogiczny feed back w realu. – No dobrze, ale o czym jest ta książka?
      Autor kilka srok za ogon trzyma. Ale wbrew mądrości ludowej, która każe raczej wróbla w garść chwycić niż kanarka na dachu gonić, Barnes podchodzi do sprawy z pomyślunkiem. I szczęśliwie dochodzi do „kresu” jak to sobie w tytule założył. ;)
      Nie musisz natychmiast i z obowiązku. Ale jeśli kiedyś sięgniesz, czas nie powinien być stracony. Byle dobry moment wybrać. Mnie się teraz marzy gęsta powieść, wielowątkowa. Czyli nie Barnes. A od apetytu zależy dużo. Wiadomo: raz chciałoby się kefiru a raz wino o wyszukanym bukiecie.

      Pozdrawiam!

  5. liritio

    Czaję się do Barnesa jak do jeża, tyle razy w ręce miałam i zostawiałam w bibliotece. Ale faktem jest, że jedynie „Anglia, Anglia” i „Artur i George” na owej półce stoi. A ja bym chciała coś ze śmieszniejszym tytułem, „Papugę Flauberta” albo „Historię świata w dziesięciu i pół rozdziałach”…
    Poczucie kresu, samobójstwa, wspomnienia, niedopowiedzenia. Czy ja wiem, prawdopodobnie warta przeczytania książka z Twojej recenzji się wyłania. Tylko ostatnio sporo takich widzę, wspomnienia zza każdego rogu, każdego. Ale nadmiar tematu wkoło nie znaczy, że Barnes czasu niewarty, skoro najwyraźniej wart w stu procentach :)

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Liritio, Duchu! Dawno Cię nie słyszałam.:)
      Prawdopodobnie warta. Ja w każdym razie przeczytałam i zdałam relację. Namawiać ani zniechęcać nie zamierzam, bo to przecież wiadomo: ocean przed nami. Ile się zdąży przeczytać, to i tak tylko naparstek będzie (i to dziurawy, bo przecież uważność nie stuprocentowa).

      Mnie frapuje papuga. Zresztą: dwa ptaki na jednym ogniu, bo i Barnes i Flaubert.
      Tytuł tu omawiany rzeczywiście wieje pesymizmem, tak że aż dziw, że lektura nie jest powalająco pozbawiona nadziei.;)
      Swoją drogą trafiasz w bliską mi zagwozdkę. Albo jest tak, że ostatnio co mi w ręce wpadnie, to mniej lub bardziej zahacza o temat samobójstwa. Albo ja jestem przewrażliwiona i wszędzie ten temat widzę. Choć bym nie chciała.:)

    2. liritio

      A ha ha, a ja właśnie wróciłam jak jaskółka zza morza i już wszędzie i ciągle będę! Sesese, nie opędzicie się ode mnie ;) (i tu szatański śmiech…)
      Nie, namawiasz, nawet jeśli odrobinę, to subtelnie i skutecznie. Chętniej przeczytam Barnesa po Twoim wpisie, szczególnie po zdaniu: „Tęskni za intensywnością przeżywania, która w pewnym momencie zanika. Tęsknota to “wspomnienie silnych emocji”
      A papuga to zawsze ciekawy element, ale ja najchętniej bym dorwała tę historię świata w dziesięciu rozdziałach opisaną… W raptem dziesięciu rozdziałach historię świata zawrzeć, to może być wyczyn godny uwagi :)

      Co do samobójstwa, ja ostatnio (już bardzo długo w sumie) Chwina „Samobójstwo jako doświadczenie wyobraźni” czytam. Raczej drążę i odrzucam, ale w skrócie niech będzie, że czytam. Także zgodzę się, gdzie nie spojrzę, tam wszędzie temat widzę.

    3. tamaryszek Autor wpisu

      No tak, Trelkowski wypadł z okna. Wczoraj obejrzałam Lokatora Polańskiego. Widocznie to jest jak sól. Wszędzie trochę musi być.
      Dobrze, że zza mórz wracasz. Bo wierciłaś się ostatnio niemożebnie. :)

  6. janek

    Punkt 3, kobieta, zainteresował mnie najbardziej, nie wiem dlaczego. I Twoje dwie myśli ren. Z pierwszą należy się zgodzić w zasadzie, gdyż faktycznie chyba nie ma przeszkód, by mężczyznę interesował każdy rodzaj kobiet :). Ale klu tkwi w tym, który rodzaj kobiet interesuje go BARDZIEJ i z którym chciałby być na zawsze lub na dłużej. Jak o mnie chodzi odpowiedź jest oczywista i sądzę, ze Ty ją również znasz. Druga myśl jest dla mnie w ogóle tajemnicą, bo wynika z tajemnicy kobiet chyba. Może jest i tak, że kobieta może być „oswojona” lub nie w zależności od „konstelacji” w której uczestniczy. To już sama wiesz najlepiej. Ja takich kobiet bałbym się jednak najbardziej. To taka luźna refleksja. Barnesa zamierzam poczytać, ale apetyt przyjdzie mi chyba dopiero w wakacje :). Pozdrawiam

    Odpowiedz
  7. Ewa

    Post świetny, bez dwóch zdań. Ale dopiero czytanie dyskusji sprawia frajdę.
    Janku, ty chociaż wiesz jakich kobiet bałbyś się najbardziej. Ja wciąż nie wiem jaki mężczyzna mógłby wystraszyć mnie nie na żarty :)

    Odpowiedz
    1. janek

      Ha, ha, Ewo, ta wiedza wciąż przed Tobą, nie ustawaj w wysiłkach! I zgadzam się z czytaniem dyskusji – ja, niestety, zawsze od tego zaczynam :).

  8. tamaryszek Autor wpisu

    Ech, nie ma się czego bać, nie taki diabeł straszny jak go malują (to o facetach przysłowie), i (dla równowagi o kobietach): nie bój żaby!
    Najpierw spróbowałam obmyślić, o kogo tu może chodzić – kogo mogłaby się wystraszyć Ewa? Nie na żarty zrzedłaby Jej mina przy mężczyźnie, który ma stępiony zmysł humoru. Podpowiadam, Ewo, czego unikać.;)
    Kogo boi się Janek? Bo w pierwszym odruchu obstawiałabym skłonność do tajemnicy, ale skoro przy pierwszej komplikacji robi unik, to chyba preferuje „określone”. A boi się kobiet zbyt mało konkretnych i podatnych na wpływ konstelacji. Zawsze można przeankietować delikwentkę na początku znajomości, ale nie doradzam.;)
    I tyle w Kąciku Porad.:)

    Serio o tajemnicy pisać trudno. Ale to nie jest boczny tor. U Barnesa jest wyraźne skontrastowanie i to w obu płciach: Margaret – Veronika i Tony – Adrian. To JEST temat tej książki. Zdecydowanie chodzi więc o tę mgiełkę tajemnicy, którą jedni ludzie wytwarzają wokół siebie, a inni nie. Mam cały czas podejrzenie, że to zależy w pewnym stopniu od osoby patrzącej. A jeśli jest czymś, co wypływa z nas, co „wytwarzamy”, to co się na „mgiełkę” składa? Skład chemiczny określony „na oko”: typ temperamentu (introwertyzm), inność i indywidualizm (czyli nie wtapianie się w powszechne gusta i style bycia), wielowarstwowość (co może być synonimem jakiegoś bogactwa lub dojrzałości).

    I myślę, że ludzi „z tajemnicą” szukamy, bo mogą nas ku czemuś interesującemu pociągnąć. Ale niekoniecznie chcemy ich mieć na co dzień przy sobie.
    Poza tym – co uświadamia Barnes – intrygująca forma skrywa czasem rozczarowująco zwykłą treść. Ale to po trosze wina oczekiwań. Tak myślę.
    Chyba podpiszę się: ren filozofująca i radząca. Zaraz się uszczypnę i mi przejdzie. ;)

    Odpowiedz
  9. janek

    Unik? Jaki unik?! Komplikacją stało się może zagubienie w konstelacji i utrata koordynacji na skutek użycia prowokacji. Na chwilę :). Ale umówmy się: lubię tą odrobinę prowokacji, czy przekomarzania. Zwłaszcza w konstelacji z Tamaryszkiem. I też nie wiem dlaczego :).

    „I myślę, że ludzi “z tajemnicą” szukamy, bo mogą nas ku czemuś interesującemu pociągnąć. Ale niekoniecznie chcemy ich mieć na co dzień przy sobie.” Jeżeli jest to myśl oparta na Twoim doświadczeniu należy ją uszanować. Inaczej jest dość kontrowersyjna. Sugeruje, ze wolimy by „na co dzień” z kimś „zwyczajnym” co to nas do niczego nie pociągnie. Nuuuuda.
    I kim jest ten Ktoś z tajemnicą? Czy to osoba zamknięta w sobie i przez to tajemnicza? Może nieprzewidywalna, pełna dziwnych pomysłów? A może z nieznaną, tajemniczą przeszłością?
    Rozumiem, że wchodzę na trochę inną ścieżkę ale rzecz jest intrygująca.
    Wracając zaś do wyborów męskich: nie do końca można się z Barnesem zgodzić. Bo to chyba nie jest tak, że są tylko dwa rodzaje kobiet. Dodałbym jeszcze co najmniej jeden rodzaj: kobiety baaardzo tajemnicze. Ale może ktoś zna inne rodzaje lub ma inne zdanie …

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      O, nie. W klasyfikacje kobiet według rodzaju tajemniczości (wcale- trochę – średnio – po prostu – bardzo…) nie wchodzę, bo to zacznie przypominać kategorie z testów na osobowość (tych z czasopism).
      Ja swój skład chemiczny tajemnicy podałam wyżej. Ty wyróżniasz głównie trzy składniki: zamknięcie (=introwertyzm), tajemnicza przeszłość (jasne! mało o kimś wiemy, to jest tajemniczy, a jeśli majaczy w tle coś ekstremalnego, to tajemniczość skacze tak, że sprzęt pomiarowy eksploduje), nieprzewidywalność. Dla mnie ten trzeci składnik jest niekonieczny i bardziej sugeruje kogoś z ADHD. Ale niekoniecznie.
      Janku, przekora masz na drugie, to oczywiste. Więc nie dziwota, że z tamaryszkiem grę prowadzisz i sugestie różne uskuteczniasz. Jak mniemam i wyczuwam.
      Pozdrawiam serdecznie!

  10. Ewa

    O la la. Dla Janka, oczywiście.
    Wątpię czy to jeno prosta przekora. Byłby to komplement raczej.
    Po prostu, nie za wiele wie o kobietach i winszuje sobie jeno.
    Biedne te chłopaki, a my tak się z nich natrząsamy…

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      :)) Ale ja się z Janka nie natrząsam. Trochę mrugam. ;) Wiedzieć coś o kobietach… To wysoka poprzeczka. Sama tylko gdybam i na sobie testuję tę wiedzę. Brawa dla chłopaków za chęci.

    2. janek

      Ho, ho, ho. To dla Ewy. I tak źle i tak niedobrze. Cieżko dogodzić. Prawie jak małżeństwie :). Ewa regularnie kasuje nieliczny męski pierwiastek na tym blogu. Ród ten brzydki jakoś musiał wejść Ewie za skórę. Na szczęście Tamaryszek delikatnie podnosi na duchu, to moze jeszcze nie będę zmykał i „nadziwujemy się” wspólnie nad tym światem? :)
      Ren, daleki jestem od klasyfikowania ludzi, a zwłaszcza kobiet. Dlatego się zjeżyłem na rozróznienie, które zacytowałas w pkt 3, i z wrodzonej przekory dodałem trzecie… Mówiąc serio to należy się chyba zgodzić z „szwr”, że wszyscy mamy jakąś tajemnicę. I tylko wokół niektórych ta aura jest trochę większa. Pewnie nieraz sterowana. Barnesowi ten zabieg mógł być potrzebny dla otrzymania określonego efektu w fabule literackiej. Ale kto go tam wie. I znów przypomniała mi się nieśmiertelna Róża. Czyż nie była kobietą z tajemnicą? A jednocześnie taka zwykła, że aż chciałoby się przytulić.
      Czy to oznacza, ze kobiet z „dużą” tajemnicą nie należy przytulać? Myślę, ze należy, ale trzeba to robi dość ostrożnie.
      Aha i pozdrawiam wszystkie dziewczyny!

    3. tamaryszek Autor wpisu

      Janku, nie zmykaj, absolutnie!
      Może tu chodzi o piękno tajemnicy, jak sądzisz? Bo fakt: człowiek=tajemnica. Do tego stopnia, że nie mamy czasu rozszyfrowywać i wnikać w te wszystkie zaplątane Iksy, Igreki, Zety. Ale niektóre tajemnice uwodzą. Na przykład tajemnica Róży. Bo uwodzenie nie musi oznaczać lekkości, wdzięku i beztroski. Jest jakieś wewnętrzne piękno (rzecz subiektywna) i jest, i nic tego nie unieważni.
      Pozdrawiam (myślę, że również w imieniu dziewczyn). :)

    1. tamaryszek Autor wpisu

      Katasiu, bezcenna wskazówka! Jeśli tytuł Barnesa jest hołdem złożonym krytykowi literackiemu (Frank Kermode), to w tym jest najpierwsze wyjaśnienie „poczucia kresu”. Nie jedyne, bo wszystko, co się wyczyta i współgra też jest dopuszczalne. To, co Magamara pisze o teoriach Kermode`a pasuje jak ulał do mojego doświadczenia tej lektury.
      Co do gładkości: uwaga celna. Ta gładkość uwodzi tym, że tu wszystko z wszystkim gra, koresponduje, kontrastuje lub się nakłada. Czytając, wchodzisz w misternie przemyślany świat i rozwiązujesz jego zagadkę. Warto podjąć grę. Ale też rozumiem, o co może chodzić, gdy tęsknisz za chropowatością. To trochę zbliżone do mojego głodu fabuły: opowieści, która wchłania, która nie jest konceptem, lecz opowieścią. Tylko i aż.

  11. szwedzkiereminiscencje

    co do klasyfikacji kobiet – juz nieoceniona agnieszka o napisala, ze „zenia sie z zonami”. czyli kategoria jeszcze tu nie wymieniona: zona. albo „material na zone”. charakterystyki nie znam – moze chlopcy pomoga?

    Odpowiedz
    1. Ewa

      Brawo ‚szr’, ta kategoria – jest obiektem moich nieustających westchnień.
      Gdybyż tylko która z żon mnie zechciała :)

    2. tamaryszek Autor wpisu

      Ha,ha,ha! Dziewczyny! Gra zatacza niebezpieczny obrót. Jak nam wygarną, kim trzeba być, by być „żoną”, to nawet obecne żony stracą nadzieję na utrzymanie się w tej roli. Uważam, że lepiej nie dookreślać kategorii, tylko mościć się w tej, która nam pasuje po nazwie. Resztę dostosowywać do siebie. Nie jestem chyba nazbyt egoistyczna, co?

    3. PawełW

      Miłe Panie. Mężczyzn trzeba wychowywać. To proces ciągły. Pozostawieni ‚odłogiem’ dziczeją. „Sz..” – ‚dzisiaj sama sobie musialam zrobic prasowanie ‚ – sama jesteś sobie winna. Było nauczyć Go prasowania. Jak ciągle będziecie nas we wszystkim wyręczać i biadolić nad tym do niczego nie dojdziecie ;)
      Zagadka: Co różni się Chłopca od Mężczyzny ?

      Cena zabawek

    4. PawełW

      Zbyt dosłownie zrozumiałaś moją uwagę ale chyba dyskusja mocno odbiegła od tematu więc nie będę tego rozwijał.

  12. Zjadacz Liter

    Jestem po lekturze, a przed napisaniem omówienia tej książki. Muszę powiedzieć, że podoba mi się ona najmniej ze wszystkich przeczytanych dotychczas przeze mnie książek tego autora. „Papuga Flauberta”, „Artur i George” oraz „Anglia, Anglia” były nominowane i nie dostały nagrody, a ta książka ją dostała, Po przeczytaniu Twojej wspaniałej recenzji stwierdziłem, że mam ochotę na jej ponowną lekturę, pierwsze czytanie było chyba zbyt powierzchowne, a chciałbym móc o niej tak pięknie i dogłębnie napisać.

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Zjadaczu (Zbyszku):)
      Ja chętnie, ale bez zobowiązań, zdeklaruję sięgnięcie po te inne – zwłaszcza jeśli są przynajmniej równie dobre. Zajrzę przeczytać, co napiszesz. Z perspektywy myślę, że najbardziej cenię w Poczuciu kresu to, że szczegóły są nieprzypadkowe, a sploty zdarzeń prowadzą do zaskakujących wniosków. Bo to jest taka powieść o grze z naszymi mniemaniami na własny temat. Mylą się, którzy uznali, że wiedzą dość dużo.
      Pozdrawiam!

  13. Pharlap

    Właśnie skończyłem czytać (po angielsku).
    Ciekawe, zarówno angielscy recenzenci jak i komentatorzy recenzji zwracają uwagę na inne sprawy niż autorka tego wpisu i jej komentatorzy.
    Julian Barnes pracował wiele lat jako leksykograf i jego język jest wyjatkowo bogaty, ale również zwięzły i przebiegły. W jednym krótkim zdaniu można znaleźć wiele różnych treści.
    Ponieważ temat książki to względność ludzkich wspomnień więc mamy tu podwójną niejasność.
    „You do not get it – Nie kapujesz.”
    Muszę powiedzieć, że razi mnie takie tłumaczenie. Nie znajduję na poczekaniu lepszego, ale myślę, że 60 lat temu wyrażonoby to inaczej.
    Poczucie kresu – The Sense of an Ending.
    Znowu, nie sposób na polski przetłumaczyć bogactwa słowa „sense”.
    We wspomnianych angielskich recenzjach spotkałem się z żartobliwym komentarzem – czy zakończenie książki ma w ogóle sens?
    Muszę przyznać, że mnie również dręczyło to pytanie podczas czytania drugiej połowy książki i raczej skłaniam się do opinii, że nie ma, że autor zażartował sobie z czytelników.
    W komentarzach znalazłem bardzo ciekawe i różnorodne interpretacje i podobny końcowy wniosek.
    Zastanawiem się, czy ta różnica podejścia polskich i angielskich czytelników wynika z tłumaczenia?

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.