polisse

Polisse, reż. Maïwenn, Francja 2011.

Wpada się od razu w środek, jakbyś budził się w roju. Wokół chaos i tłum – nie rozpoznajesz twarzy, nie przyporządkowujesz etykietek „kto jest kto”, wątki się plączą (ale kołtun nie powstanie), scenografia nie ma nic wspólnego z przemyślanym wnętrzem czy wyselekcjonowanym terenem. I właściwie galimatias trwa do końca. Do końca nie wszystko jest jasne. Ale czujesz na czym polega ta robota i kim są bohaterowie – lepiej, niż gdyby ktoś prowadził cię za rękę i wskazywał palcem na każdy element z osobna.

To francuska policja, Departament Ochrony Dzieci, którego chlebem codziennym jest wyrywanie dzieciaków z najróżniejszych zagrożeń, w pobliżu których nigdy nie powinny były się znaleźć. To ochrona przed dorosłymi, często z najbliższego otoczenia. Pedofilia, kazirodztwo, wykorzystywanie w najróżniejszych celach i na różne sposoby. 

Film nakręcony metodą zbliżoną do cinéma-vérité, bliską dokumentowi, podpatrującą świat bez naginania go do scenariuszowych torów, kreującą „potok życia” bez ustalania parametrów jego nurtu. 

Czas na sprostowania. Film jest paradokumentalny, ale ma fabularny nerw, który podpatrywanie pracy policji uzasadnia, ufikcyjnia i indywidualizuje. Oto Melissa przygotowuje fotoreportaż o tym, jak „działa” ta placówka. Wchodzimy więc wraz z nią w ten hermetyczny świat jako ludzie z zewnątrz. Ona jest tu pomostem. 

Na planie pierwszym praca. Przesłuchania. Czasami dzieci. Czasami dorosłych, niebudzących sympatii, bo choć wyrok sądowy jeszcze nie zapadł, ich rola jest dwuznaczna. Akcje w terenie. Ale ta praca ma swoje przedłużenie w klimatach całkiem prywatnych. Po pierwsze: rodziny, prywatne problemy policjantów. Czyjś rozwód, czyjaś bulimia, alkoholizm, nieustabilizowana sytuacja, ciąża. Po drugie: policjanci znają się na wylot, przyjaźnią, spędzają ze sobą mnóstwo czasu, wspólnie odreagowują napięcie, czasem się wspierają jak nikt, to znów wyładowują na sobie skumulowane emocje. Taki rój. I gdy się przypatrujesz, możesz poczuć powiew rutyny, silną dawkę adrenaliny, coś co wypala, ale nie pozwala odłączyć się od kroplówki, bo ona jest dla uzależnionych życiodajna.

Myślę sobie, że lubię (lubimy?) filmy o życiu jakiejś grupy zawodowej, jakiegoś zespołu połączonego wspólnym zadaniem a rozczłonkowanego siłą indywidualności, które go tworzą. Bo to z jednej strony odsłona jakiejś profesjonalnej niszy. Z drugiej strony – gra rutyny ze świeżością. To otwiera lufcik na wzruszenia (w Polisse – np. – wątek Freda przeżywającego rozpaczliwy płacz chłopca, zostawianego przez mamę, która wie, że nie da rady go wychować). To daje szanse na wtargnięcie w zawodowy świat żywiołu emocji prywatnych –  bardzo kuszące i absorbujące również emocje widza.

Wreszcie trzecia strona, którą uwzględniam, gdy myślę o tym, dlaczego lubię wchodzić w te profesjonalne kręgi, to toksyczność różnych zawodów. Polisse dostarcza rewelacyjnych podpatrzeń. Ktoś zauważy, że zaangażowanie w pracę (tu policji, ale to naprawdę można sięgnąć do analogicznych profesji) niemal gwarantuje poharatane życie prywatne. Ojciec-gość w domu, partner, któremu stygnie cierpliwość, przegapione dzieciństwo własnych dzieci. Rozjazdy, rozstania i wywrotki. Ale nie dość na tym! Co dzieje się z psychiką głównych obserwowanych!
W filmie Maïwenn ta niemożność rozładowania napięć jest naprawdę przejmująca i najmocniej wybrzmiewa w zakończeniu. Bo przecież ciężar problemu i krzywda wyrządzana dzieciom naznacza nie tylko bezpośrednie ofiary. Osadza się również na tych, którym przypada rola ratowników: Iris w dramatycznym finale, Nadine w furii atakującą przyjaciółkę, Sue Ellen znieczulającą się alkoholem. 

Maïwenn zrobiła naprawdę dobry film. Bo bliski życia i prawdziwy. Bo balansujący między tragizmem a komizmem – to jest moim zdaniem kryterium wartościujące dobre filmy. Bo niektóre sceny to prawdziwe majstersztyki.

Nie wiem, może i nie ma się z czego śmiać, ale scena, w której Nora tłumaczy muzułmańskiemu uzurpatorowi życia własnej córki, że niech no ją sprzeda, a ona oskarży go o gwałt zanim naprawdę wybrzmi – scena energetycznie rewelacyjna! Albo gdy zmęczeni przesłuchują dziewczę „zmuszone” do czynów nierządnych, gdyż ukradli jej telefon, a ona go chciała odzyskać… Wszystkich ogarnia głupawka, gdy dziewczę przekonuje, że musiała, bo to był smartfon.;)

Lub inna nastolatka, która tonem pogardy patrzy na trzydziesto- czterdziestoletnie policjantki, nijak nierozumiejące, że życie erotyczne młodych to ciężka praca i nadążanie za nowościami, by nie wypaść z obiegu.;) I wszystkie te przekomarzania małżeńskie, dyskusje… Ależ ci Francuzi są czupurni! Więc naprawdę doceniam, że udało się w tym filmie podejść tak blisko życia, udźwignąć spory ciężar i nie przytłoczyć.

Poza tym: sama Maïwenn! Dla mnie odkrycie. Nie tylko reżyserka, również scenarzystka (i podejrzewam: producentka) oraz aktorka. To ona wciela się w Melissę. Piękną fotografkę, która nie chcąc się wyróżniać, chodzi w okularach-zerówkach i koczku. A jej kariera modelki i aktorki ma już sporo zapisanych stron. Oczywiście, to ona na zdjęciu powyżej.

I znów sięgam na blogi francuskie, gdzie wszystko już wcześniej było opisane, i polecam uwagi o mocno zakręconej biografii tej reżyserki. Pisze o tym Katasia na voyages,voyages.

20 komentarzy do “polisse

    1. tamaryszek Autor wpisu

      No tak, pasjami lubię cierpieć.;)
      I odwrotnie niż inżynier Mamoń mam słabość do filmów nieatrakcyjnych według mainstreamowych kategorii. Takich na przykład, gdzie nic się nie dzieje. Nie jest to akurat casus Polisse. Ale skłonność bywa drugą naturą i całkiem bezboleśnie potrafię się wgapiać w pejzaż albo słuchać długich monologów albo dołączać do jakiejś milczącej ekranowej pary.
      Chociaż trochę samą mnie to śmieszy. Na ubiegłorocznym festiwalu NH był taki film, na którym dobre 20 pierwszych minut bohater jeździł na motorku po polu i miedzach. To znikał z ekranu, to wjeżdżał. Piękne, ale chichot wewnętrzny mnie rozbrajał.:)

  1. janek

    Szare tonacje nie muszą być takie złe. Bo to życie, które kochamy (albo nie) nad życie nie jest przecież czarno białe, ani li tylko w kolorach tęczy … Z filmów, w których nic się nie dzieje przypomniał mi się nasz Kondratiuk: nic się nie dzieje, najwyżej rzeka płynie a patrzysz z otwartą buzią :). Zaś z tego co napisałaś wygląda, ze najbardziej cenisz tragikomedie. Tu przychodzą mi na myśl filmy braci Cohen. Uwielbiam.
    To tak na marginesie, bo filmu Polisse oczywiście nie widziałem :).

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Janku,
      szare tonacje czasem dają po oczach. Tragikomedie? Może. Lubię – gdy już mam do czynienia z czymś smutnym i w formacie dramatu – by było szekspirowsko. Nie chodzi o umniejszanie powagi, ale o ty, by nie przesadzić i nie wpaść w niechciany patos.
      Lubię to, co Ty. Przynajmniej w tej zadeklarowanej wyżej ofercie (Coen, Kondratiuk).
      Pozdrawiam.:)

  2. holly

    Tamaryszku,
    Gratuluję pięknej recenzji, cudownie napisana, wspaniale się czyta! (uwielbiam stworzone przez Ciebie wyrażenie („kołtun nie powstanie!) Mnie się ten film jednak nie spodobał. Nie lubię chyba francuskiego kina komercyjnego, które udaje np. dokument, chociaż w rzeczywistości nim nie jest, a z rzeczywistością, co się czuje, niewiele ma wspólnego. Przede wszystkim sam scenariusz wydał mi się niewiarygodny hollywoodzki, landrynkowy, owszem, może i dobrze zrobiony, ale…piszesz-paradokument, ale przecież ten film nic z rzeczywistością nie ma wspólnego, nieprawdaż? Odniosłam wrażenie, że to taki propagandowy film o dzielnych, skutecznych policjantach Sarkoziego…rzeczywistość jest chyba o wiele mniej różowa, ale jak wiadomo, takiej nie kupi publiczność…
    Co dziwne-uwielbiam polskie paradokumenty np. „Galerianki” czy też „Pokój samobójców”.

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Holly,
      wróciłam z majowego weekendu, nie mogłam odpowiedzieć wcześniej.
      Nie podobał Ci się? Ja jestem na tak. Niewygodna w odbiorze jest struktura opowieści: porwana, chaotyczna, dezorientująca. Nie ma przecież bohatera, który wiódłby prym i jasno miał przydzielony pierwszy plan. Ale ta niewygoda jest sensowna. Ja kupuję.

      Holly, co do prawdziwości, to zdecydowanie wolałabym byś miała rację. Ale to znaczy, że według mnie film Maiwenn mocno podszyty jest mrokiem. Ty to widzisz z innej perspektywy. Najbardziej mnie zastanowiła Twoja uwaga o „skutecznych policjantach Sarkoziego” – może, może. Choć pamiętam taki dialog, w którym się kłócą o prezydenta właśnie. Wydał mi się naturalny. Ktoś marudził, że tak źle jeszcze nie było, inny bronił, że przecież Sarkozy wyraźnie stawia na policję, a jeszcze kto inny kwitował to lekceważeniem, że na niewiele się to zdaje, bo właśnie teraz czepiają się ich jak nigdy dotąd. To było dla mnie niejasne, ale podobało mi się, że nie kadziło żadnej z politycznych stron. Tyle zrozumiałam.

      Jak by nie było z polityką, zdecydowane veto stawiam wobec landrynkowatości i pochwały skuteczności. Ależ skuteczność jest beznadziejna. Policjanci się wypalają. Skok Nadine w ostatniej scenie jest naprawdę wstrząsający. A to, co spotyka dzieci (zarówno te z rodzin niepełnych, ubogich, imigranckich, jak i te z tak zwanych dobrych domów, w których tatuś „kocha za bardzo”) – to żywa społeczna rana. W żaden sposób niezaleczona, mimo dzielnych (wypalających się!) policjantów. Wątek „tatusia” prominenta, który zeznaje, że jest nie ok wobec córeczki, ale i tak mu nic nie zrobią, bo zna wysoko postawionych, to kpina z prawa i z wiary, że istnieje skuteczne lekarstwo, które już zaaplikowano… tylko czekać.

      Ciekawe jest Twoje spojrzenie na przesuwalne granice dokumentu. Trochę sama to uruchomiłam uwagą o cinema-verite. Ale Polisse (Poliss?) szereguję bliżej fabuły. Tyle że sposób opowiadania i filmowania (ruchy kamery, kadrowanie) są zapożyczone z tej techniki. Ale ta granica – faktycznie – nie jest już jasna.
      Może jednak Salę samobójców zostawiłabym wśród fabuł.
      Nie mogę się nadziwić, że francuska perspektywa widzi Polisse w korespondencji z Hollywood. No mów co chcesz, ale ta antyamerykańskość odbioru to jednak skarb.;)

  3. Ewa

    Tamaryszku, może nie koniecznie na temat…Sądzę jednak, że kinomanka doceni wiadomość, o 4-krotnej w maju prezentacji w Instytucie, wczesnych filmów Kieślowskiego (10, 17, 24, 31.05). Zapraszam.
    Gdybyś mogła – przy okazji – zabrać konia, byłabyś tym bardziej mile widzianym gościem :))

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Ewo, pewnie, że to dla mnie interesujące! Czyli czwartki. Maj jest trochę nieprzewidywalny, to jedyny miesiąc, w którym muszę prowadzić organizer i kontrolować terminy jakichś dodatkowych ni z gruszki ni z pietruszki działań. Ale wezmę zaproszenie pod uwagę. Powiedz mi jeszcze, czy już znany jest repertuar poszczególnych spotkań? Koń. No trochę już narozrabiał u Czary w Paryżu. Zdmuchnął ogonem wazon z etażerki, przestraszył sąsiadkę, poza tym źle wystukiwał kankana i unosił nogi o kilka sekund za późno, a to ważne, by trzymać rytm, prawda? Spisał się średnio, więc zobaczymy. Na razie przechodzi kwarantannę. Przekażę mu zaproszenie i pozdrowię. Na pewno masz od niego kumpelskie parsknięcie.:)

    2. czara

      To tylko ja nic nie wiem o imprezce u Czary? W każdym razie już wiem, czemu sąsiadka patrzy na mnie wilkiem (wilki i konie to chyba nie są naturalni przyjaciele?) Nasz parkiet już jest bardzo leciwy, należało konia wysłać do Moulin Rouge, to tuż za rogiem, ale czego się nie wybacza szanownym gościom!
      A Twój blog ostatnio cudownie francuski, co cieszy moje serce!
      :)

    3. tamaryszek Autor wpisu

      :)) Nawet nie wiesz, ale wspólnie z Jankiem bardzo dokładnie tę imprezkę opisaliśmy. Bo to była akcja inaugurująca Klub Pomysłów Tamaryszka. Fragmenty z sąsiadką nie zostały uwzględnione, ale to ze względu na selekcję wrażeń pozytywnych. Archiwum zamknięte na cztery spusty, do następnej imprezki. Serce mam na Paryż otwarte. Tylko nie zawsze chwytam sygnały. Ale jak już zdarzy mi się coś stamtąd, to zawsze pierwsza klasa. :)

  4. Ewa

    Oczywiście wiem o imprezce u Czary…
    – 10.05 – Z miasta Łodzi, Refren, Murarz
    – 17.05 – Życiorys
    – 24.05 – Prześwietlenie, Szpital
    – 31.05 – Z punktu widzenia nocnego portiera, Siedem kobiet w rożnym wieku, Gadające głowy.
    I… CHARLOTTE RAMPLING będzie 14.05 we W-wiu. 9.Planete+Doc Film Festival.
    http://www.planetedocfl.pl. Pozdrawiam.

    Odpowiedz
  5. katasia_k

    Tamaryszku, piękna recenzja. Skojarzenie z rojem jest bardzo trafne, choc wydaje mi się, że widz dość szybko wyłapuje w tłumie postaci, których losy chciałby śledzić (w moim przypadku byli to Melissa i Fred.) „Polisse” („Poliss” to pewnie angielski tytuł) zarzucano, że skupia się na policjantach, nie na dzieciach, ale przecież one również nie pozostawiają nas obojętnymi – piegowata dziewczynka z dobrej rodziny i wielkooki chłopiec molestowany przez nauczyciela w-fu na pewno nie pozwalają o sobie zapomnieć. Jest w tym filmie niezwykła, wywrotowa energia – może to ona zbliża go do dokumentu? – i zupełnie nie odbierałam go jako propagandy rządu Sarkoziego :) Sceny, w których policjanci kłócą się o dodatkowy samochód lub o miejsce w domu opieki dla matki bezdomnego dziecka, są moim zdaniem zdecydowanie antyrządowe ;)

    Dziękuję za wzmiankę, biografia Maiwenn faktycznie nie należy do najłatwiejszych i pewnie tłumaczy wrażliwość reżyserki na tragedie innych.

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Otóż to: tytuł. Na plakacie: Poliss, po francusku jednak Polisse. Gdzieś wpadło mi w oko wytłumaczenie, że plakatowa wersja jest oryginalna, bo chodzi o seplenienie dzieci, czyli zaznaczenie ich punktu widzenia.
      Masz rację: twarze dzieci zapadają w pamięć. Przypadek chłopca trenującego gimnastykę jest naprawdę szczególny. Chłopiec troszczy się o swego pana, panu coś się pomyliło, bo nazywa tę relację miłością. Jejku. Ale przesunięcie akcentu na policję jest błogosławieństwem. Nie do wytrzymania byłoby skupianie się na tak zwielokrotnionym nieszczęściu dzieci. Ono i tak krzyczy. Jasne, że i taki film mógłby powstać. Ale wybór reżyserki jest trafiony.

      Na Stopklatce tak piszą o tytule: Tytuł „Poliss” (oryginalny francuski tytuł „Polisse”) nie zawiera błędu. Synek reżyserki i zarazem współautorki scenariusza, sepleni. Gdy widział radiowóz, krzyczał: polisja! polisja! To zrodziło refleksję – dzieci często nie mają prawa głosu. A jeśli już je dostają, ich słowa nierzadko uznawane za żart, wymysł wyobraźni, sen.

  6. maria

    Zetknęłam się z kilkoma recenzjami Polisse, pomyślałam, chyba nie dla mnie. Dopiero ostatnio usłyszałam opinie naszych krytyków, ktorzy stwierdzili z zachwytem, że taki film jeszcze długo nie zostanie zrobiony w Polsce. Cóż, po takiej recenzji, stwierdziłam , że przynajmniej pod tym kątem muszę ten film ocenić. Właśnie wróciłam z kina.
    Film mnie po prostu zmiażdżył. Nie wiem jakiego słowa mogłabym jeszcze użyć, żeby określić to co czułam podczas seansu. Prawdziwe emocje, wiarygodni aktorzy, przepiękne zdjęcia. Świetnie przedstawiona huśtawka życia, raz dobre emocje, potem te złe, bardzo złe, później znowu euforia. Scena w autobusie tańczących dzieci romskich, zaraz po tym, jak rozpaczały po oddzieleniu ich od rodziców. Dyskoteka z tańcami na rurze. Niekontrolowane ataki agresji , wzruszenia i emocje, z którymi po prostu nie można sobie poradzić . Niesamowity obraz rozpaczy czarnego chłopca. Uczucia dziewczyny podczas aborcji, ofiary gwałtu.
    I ta kamera, która prawie dotyka prawdziwych twarzy bez filmowego makijażu.
    No i finał. Jedyny i słuszny.

    Odpowiedz
    1. tamaryszek Autor wpisu

      Mario,
      dzięki za ślad Twoich wrażeń. Po pierwsze: z recenzjami tak bywa, że zniekształcają. I komu tu wierzyć? Tylko sobie.:)
      Po drugie (przewrotnie): cieszy mnie Twoje zmiażdżenie, bo potwierdza wspólnotę wrażeń.
      Po trzecie: duże stężenie emocji. Bardzo mi się podoba to, że film jednak nie żeruje na przemocy wobec dzieci (czytaj: nie eskaluje tematu tak, by szantażował odczucia). Świetnie, że dominuje perspektywa policjantów. Oni są niczym tarcza. Nie znaczy, że nas ochronią od przeżywania, ale biorą na siebie najwięcej. A w naszym oglądaniu część uwagi przypada na traumę bezradności dorosłych. W tej scenie z porzuconym chłopcem (dodatkowy temat: ból matki) ważna była dla mnie reakcja Freda. Jego empatia.
      Finał dobry. Zaskoczył. Chociaż dedukcja mogła prowadzić w tym kierunku.

  7. Chihiro

    Tamaryszku, znakomita recenzja! Ten film za dwa tygodnie wejdzie na ekrany kin londyńskich (u nas nosi tytuł „Polisse”) i zastanawiałam się, czy pójść. Już nie muszę się wahać :)
    A swoją drogą to ja też mam olbrzymią słabość do filmów, w których pozornie nie dzieje się wiele, za to pod powierzchnią emocje się zbierają i człowiek nimi nasiąka. Zaszalałam i napisałam nawet tekst o Wolnym Kinie: http://chihiro.blox.pl/2012/05/W-odmetach-Wolnego-Kina.html w ramach hołdu wszystkim twórcom sprzeciwiającym się przyśpieszeniu kina.

    Odpowiedz
  8. tamaryszek Autor wpisu

    Chihiro! Tekst o Wolnym Kinie jest rewelacyjny!
    O tak, można utonąć w odmętach.:))

    „Polisse” przeczy powolności, dzieje się aż nadto, ale ma ten rodzaj nieuporządkowania, niepodporządkowania spójnej historii, który łatwo odnaleźć w Slow Cinema. Polecam i chętnie przeczytam o wrażeniach.

    Odpowiedz
  9. Chihiro

    Dziękuję bardzo! Jak to wspaniale, że każdy reżyser ma swój sposób opowiadania historii i że możemy przebierać w nich jak w ulęgałkach, dopasowując film do naszego nastroju – bo przecież ma się ochotę i na Wolne i na Szybkie Kino, a brak spójności w jednym i drugim nie musi być postrzegany za wadę.

    Odpowiedz
  10. Pingback: moja miłość | tamaryszkowe pre-teksty

Dodaj odpowiedź do Ewa Anuluj pisanie odpowiedzi

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.